Unia Europejska

Prawico, lewico, liberałowie, zrozumcie jedno: Unia Europejska jest wybawieniem

Tak, UE brakuje demokratycznej kontroli i jest to problem. Ale z drugiej strony demokracji w Unii jest o niebo więcej niż np. w Banku Światowym, Światowej Organizacji Handlu czy jakiejkolwiek innej strukturze ponadnarodowej. Zadanie dla lewicy europejskiej jest zatem ambitne, by nie powiedzieć utopijne: trzeba Unię przejąć.

Polska debata o Europie to jakieś kuriozum. Wielka Brytania wychodzi z Unii. Ważą się losy przyszłego modelu integracji europejskiej i niemal pewne jest, że będzie to Unia wielu prędkości. Pojawiają się inicjatywy utworzenia europejskich sił zbrojnych. Kolejne środowiska przedstawiają pomysły na naprawę wspólnej waluty. Widać jednocześnie, że program tzw. luzowania ilościowego, warty 60 miliardów euro miesięcznie (!),  który miał być sposobem wyprowadzenia strefy euro z kryzysu zadłużeniowego i pobudzenia inwestycji – nie działa. Zaczynają się konsultacje w sprawie uruchomienia społecznego filaru polityki unijnej. Co bardziej postępowe środowiska kreślą wizje unijnej gwarancji zatrudnienia, unijnego bezwarunkowego dochodu podstawowego czy powszechnej dywidendy podstawowej. A z wiadomości bieżących, pierwsza z brzegu: Parlament Europejski, co prawda niewiążąco, wezwał Komisję Europejską do wprowadzenia wiz dla obywateli USA, ponieważ USA utrzymują wizy dla pięciu krajów Unii, w tym Polski.

Brzmi, jak ważne rzeczy – a o ilu z nich wiemy cokolwiek? W ilu jesteśmy w stanie ze zrozumieniem zabrać głos? Jednej? Dwóch? Nic dziwnego, skoro w Polsce rozmawia się co najwyżej o tym, że polski rząd nie poprze zdrajcy Tuska, a Korwin-Mikke w Europarlamencie „zaorał” feminazistki.

Można to łatwo skwitować porcją wyświechtanych frazesów: kto by pamiętał z WOS-u czym różni się Rada Europejska od Rady Europy. Poważne tematy są za trudne, żeby zgłębiali je dziennikarze na śmieciowych umowach ze średnio zaawansowanym angielskim. Nikt i tak nie rozumie, o co z tą całą Unią chodzi, a zresztą to banda zarozumiałych darmozjadów debatuje o krzywiźnie banana i ustala, że ślimak to ryba.

Tyle że niewiedza i trywializowanie polityki unijnej to tylko nikła część problemu. Gorzej, że nawet te strzępki debaty, które jakimś cudem przenikają przez zgiełk krajowej polityki spod znaku „zdrajcy i złodzieje” oraz „co za wstyd przed Europą”, układają się według męczących i niezmiennych klisz. Co nie pasuje do wzoru, w ogóle nie znajdzie się w debacie. Jesteśmy w stanie ignorować sprawy, wydawałoby się, kluczowe tak, jak kwestia praw niemal miliona polskich obywatelek i obywateli w Wielkiej Brytanii po Brexicie.

Polski hydraulik is no more?

Nawet w czasach, kiedy Unia wydawała się wieczna i nieśmiertelna, klisze myślowe wykluczały nas z faktycznego wpływu na międzynarodowe realia. Stosowanie ich dziś jest zwyczajnie niebezpieczne.

Żeby przełamać impas, musimy o Unii zacząć myśleć po pierwsze poważnie, a po drugie całkiem inaczej. Dotyczy to zwłaszcza polskiej lewicy: jest oczywiste, że podążanie za liberałami i prawicą w ich ułomnych i płytkich opowieściach o Europie nie ma sensu. Jednocześnie, co może mniej oczywiste, lewica w Polsce nie może kopiować tego, co o sprawach międzynarodowych myślą jej zachodni koledzy i koleżanki. Zanim rzucimy się na głowę w nurt międzynarodowej solidarność, musimy pamiętać, że lewica zachodnia, nawet jeśli nam życzliwa, sama z siebie nie reprezentuje automatycznie interesów polskich pracowników.

Patrząc na polską debatę o Unii można ulec złudzeniu, że odzwierciedla ona po prostu lokalne spory polityczne. Kaczyński nienawidzi Tuska, więc małostkowy polski rząd na złość wysunie przeciw niemu pozbawionego szans kontrkandydata na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej.

Wolta Jacka Saryusza-Wolskiego to dobra wiadomość

Opozycja broni Trybunału Konstytucyjnego i w Parlamencie Europejskim znajduje sojusznika przeciw PiS. Sojusznika w Unii widzą przede wszystkim liberałowie – i w pierwszym odruchu łatwo uzasadnić to faktem, że instytucje unijne są w większości liberalne.

W stosunku polskich sił politycznych do Unii ujawnia się jednak coś, o czym w Polsce mówi się mało: mechanizm zależności między centrum a peryferiami. Lewica potrafi diagnozować relacje ekonomiczne między np. Niemcami a Polską: oto niemieccy inwestorzy poszukują w Polsce głównie taniej siły roboczej. Polska gospodarka, żeby pozostać konkurencyjna, musi utrzymywać płace na niskim poziomie. Zyski płyną do Niemiec, podatki uciekają na Cypr, a niezorganizowani i bezbronni pracownicy w Polsce nie mają z tego nic.

Mało kto jednak dostrzega, że ta zależność przekłada się ściśle na polsko-unijny spór polityczny. W Polsce, jak w każdym kraju peryferyjnym, wykształciła się warstwa ludzi, których interesy ekonomiczne są zbieżne z interesem zagranicznego kapitału. Właściciel Inpostu tak samo żeruje na wyzysku polskich pracowników, jak francuski właściciel fabryki w Lubuskiem. Eleganccy, obyci menadżerowie i inżynierowie w międzynarodowych korporacjach czerpią korzyści z niesprawiedliwego modelu biznesowego swoich firm, dokładnie tak samo jak ich zagraniczne zarządy. Byt określa świadomość, chciałoby się rzec, więc interes ekonomiczny klasy średniej i wyższej z Warszawy czy Wrocławia przekłada się wprost na otwartość na świat zachodni i jego wartości. Towarzyszy temu skrajnie bezrefleksyjne traktowanie Brukseli niczym świeckiego Watykanu, z którego idą w świat nieomylne rozstrzygnięcia i niepodważalne dogmaty. Bruxella locuta, causa finita.

Z kolei siły polityczne chcące reprezentować tych, którzy na peryferyjności Polski tracą, ustawiają się w pozycji dokładnie przeciwnej. Broniąc własnych interesów ekonomicznych, choć przede wszystkim symbolicznych uciekają w swojskość, przaśność, ksenofobię, oskarżają Zachód wyłącznie o niecne zamiary, a wśród krajowych przeciwników węszą skorumpowanych agentów obcego kapitału. „Marksiści, cykliści i wegetarianie” ministra Waszczykowskiego nie wzięli się znikąd. Nowa lewica, chcąc być głosem biednych i wykluczonych, ale zarazem odżegnując się od zamknięcia na świat, musi spróbować stanąć okrakiem na tej barykadzie. A to wcale nie jest proste.

 

Gdula: Minister Waszczykowski zakazuje pedałowania

Zadanie komplikuje fakt, że cały ten, w gruncie rzeczy racjonalny i jasny podział w debacie, ginie zagłuszony coraz głośniejszym biciem w narodowy bębenek. Ani liberałowie, którzy ślepo wierzą w Zachód i Unię, ani wyznawcy prawicy, którzy wieszają na niej psy, za nic nie przyznają nawet przed sobą, że bronią w ten sposób swoich interesów. Bynajmniej, to wszystko dla wspólnego dobra. Żeby Polska liczyła się w Europie, przekonują liberałowie. Żeby Polska wstała z kolan, krzyczy prawica, a obie strony z upodobaniem oskarżają się nawzajem o zdradę.  Jeśli jednak chcemy zrozumieć, co się dzieje w zglobalizowanym świecie i w Unii, musimy pilnie wyzwolić się z myślenia wyłącznie kategoriami narodowymi.

Weźmy spór o pracowników delegowanych. W skrócie: Unia proponuje, by pracownicy wysyłani do pracy w ramach delegacji zagranicznej byli wynagradzani wedle tych samych zasad, co pracownicy miejscowi. Delegowanie to coraz częściej sposób na udany interes polskich firm, które świadczą usługi w Niemczech czy Francji, ale zatrudniają do tego Polaków i Polki wedle śmieciowych reguł polskiego prawa. Regulacja unijna uderzy zatem w polskich właścicieli firm, którzy będą musieli płacić znacznie więcej swoim monterom, budowlańcom czy kierowcom tirów. Jednocześnie pomoże tym monterom, którzy dostaną wyższe pensje (choć można zapytać, czy niektórzy nie stracą wówczas pracy). Wszyscy, począwszy od komentatorów ekonomicznych TOK FM, a skończywszy na polskim rządzie, biją na alarm: kraje zachodnie naruszają interes Polski! Tymczasem takie postawienie sprawy oznacza, że utożsamia się interes narodowy z interesem jednej tylko grupy: przedsiębiorców. Lewica na takie postawienie sprawy godzić się nie może.

Czas na (lewicową) międzynarodówkę wschodnią

Narodowa retoryka, tak w Polsce, jak i w innych krajach, całkowicie usuwa z pola widzenia inną jeszcze kwestię. Po 60 niemal latach integracji gospodarczej krajów zachodnich i bardzo już długiej obecności w Unii krajów Europy Środkowo-Wschodniej, Unia Europejska stała się – czy tego chcemy, czy nie – jednym ekonomicznym organizmem. Nie jest już wyłącznie, a czasem w ogóle, grą rządów i krajów: jest skomplikowanym systemem zależności między najróżniejszymi grupami, gdzie sojusze przebiegać mogą w najmniej oczywisty sposób. Na podwyższeniu pensji polskiego kierowcy skorzysta on sam, skorzystają kierowcy niemieccy, ale skorzysta też niemiecki właściciel firmy transportowej.

Świat i Europa pozrastały się i splątały, tymczasem większość recept, które najmądrzejsze głowy tego świata podsuwają dla poprawy sytuacji zwykłych ludzi wobec kapitału, całkowicie to ignoruje. Rozwiązania inspirujące dziś lewicę zostały wymyślone i wypróbowane w gospodarkach, gdzie globalne zależności można było przezwyciężyć albo polityką państwową, jak w Stanach Zjednoczonych z czasów Wielkiego Kryzysu, czy później w Korei Południowej, albo zignorować z powodów ideologicznych, jak w postimperialnych socjaldemokracjach zachodnioeuropejskich po wojnie. Musimy sobie pilnie zdać sprawę, że nawet jeśli jakimś cudem uda się w Polsce, czy gdziekolwiek indziej, wdrożyć wszystkie pomysły z repertuaru dawnych socjaldemokratów, wszystkie te płace minimalne, progresje podatkowe, programy inwestycyjne i mieszkaniowe, potężne koła młyńskie światowej gospodarki – dużo bardziej „wyzwolonej” politycznie niż 50 lat temu – z łatwością zniweczą cały ten wysiłek.

Z tym problemem, czyli po prostu z globalizacją, mierzy się dziś każdy kraj świata. W tej sytuacji Unia Europejskiej jest wybawieniem. Ale nie dlatego, że działa w interesie pracowników – bo z pewnymi wyjątkami tego nie robi. Jest wybawieniem dlatego, że w ogóle istnieje. Że jest bodaj jedynym na świecie politycznym organizmem ponadpaństwowym, który ma prerogatywy, procedury i instytucje, mogące wiążąco oddziaływać na jakąś część globalnych zjawisk gospodarczych i który nie jest wyłącznie technokracją zdominowaną przez najsilniejszych. Owszem, unijnym instytucjom brakuje często demokratycznej kontroli, i jest to problem. Z drugiej strony demokracji w Unii jest o niebo więcej niż np. w Banku Światowym, Światowej Organizacji Handlu czy jakiejkolwiek innej strukturze ponadnarodowej – a jeśli się postaramy, to możemy Unię zdemokratyzować o wiele bardziej.

Zadanie dla lewicy europejskiej jest zatem ambitne, by nie powiedzieć utopijne, ale chyba i tak mniej straceńcze niż próba zatrzymania globalizacji lub odgrodzenia się od niej: Unię trzeba przejąć. Tak, jak lewica próbuje wpłynąć na samorządy i rządy krajowe, na debatę publiczną, tak jak próbuje sama dojść do władzy w gminach, miastach, państwach – analogiczne cele powinna sobie zacząć stawiać w Unii. Unia jest technokratyczna, liberalna, słucha tylko biznesu? To samo robią rządy. A zatem nie obrażajmy się na Unię, desperacko szukając schronienia w państwach narodowych, tylko spróbujmy ją kształtować.

I dlatego właśnie inicjatywy w rodzaju DiEM25 z jej niedawno ogłoszonym manifestem są tak cenne.

Warufakis: Ogłosimy Nowy Ład dla Europy

Z propozycjami takimi, jak europejska powszechna dywidenda podstawowa, program gwarancji zatrudnienia, europejski publiczny system płatności cyfrowych czy program zielonej transformacji energetycznej, możemy zainspirować debatę na takim poziomie, którego potrzebujemy. Nie jest to zestaw idealny, bywa niejasny, pomija wiele spraw absolutnie kluczowych dla Europy Środkowo-Wschodniej. Ale jest! Potraktujmy go jako pierwszy krok, a poza tym obserwujmy, debatujmy, krytykujmy, wysuwajmy postulaty, kłóćmy się, szukajmy sojuszników, startujmy w wyborach. Ale zwłaszcza: bierzmy Unię Europejską na poważnie.

Sutowski: Nie ma zbawienia poza Unią

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marta Tycner
Marta Tycner
Historyczka, ekonomistka, publicystka
W 2007 r. ukończyła studia magisterskie w Szkole Głównej Handlowej oraz w Instytucie Historycznym UW. W 2013 r. obroniła pracę doktorską. W latach 2007-2011 pracowała jako asystentka naukowa dyrektora Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Od 2014 r. zatrudniona w Instytucie Historycznym UW w projekcie realizowanym wspólnie z Uniwersytetem Oksfordzkim. Członkini Partii Razem.
Zamknij