Unia Europejska

Torreblanca: Europa była nad przepaścią

Musimy to sobie wreszcie powiedzieć. I zdecydować, czy na pewno chcemy ciągle tylko „unikać najgorszego”.

Michał Sutowski: Tegoroczne wybory do Europarlamentu miały być inne od dotychczasowych. Wystawienie kandydatów partii na przewodniczącego Komisji Europejskiej miało „upolitycznić” kampanię, ułatwić prezentację wyrazistych, różniących się wizji przyszłości Unii. Udało się?

José I. Torreblanca: W tym momencie nie wygląda to dobrze. Wprowadzić „więcej polityki” do eurowyborów, to znaczy więcej opcji do wyboru, pokazać realny spór o przyszłość – to była słuszna ambicja. Tym bardziej, że w polityce na poziomie krajowym przestrzeń wyboru robi się coraz mniejsza, co dobrze widać choćby na przykładzie Francji. Partie głównego nurtu już dawno przestały się od siebie różnić; politycy różnych opcji prowadzą tę samą politykę. A przecież jeśli nie widać alternatywy wewnątrz systemu, to alternatywą będzie atak na system jako całość. Stąd fala popularności polityków antyeuropejskich.

Zgadzam się, że idea jest dobra; pytam jednak, dlaczego nie zadziałała.

System wyborczy do Parlamentu Europejskiego jest wciąż podzielony według kryterium narodowego, choć Parlament ma reprezentować interesy całości, dlatego przecież nie tworzy się wewnątrz frakcji narodowych. Lekcja, jaka stąd płynie, jest taka, że nie powinniśmy organizować list i okręgów w ramach granic państw. Albo stwórzmy okręgi wyłącznie lokalne, w których wyniki nie przekładają się na wybory ogólnokrajowe, albo uczyńmy Unię Europejską jednym wielkim okręgiem. Martin Schulz może być kandydatem socjalistów na szefa Komisji, ale on przecież nie startuje w Hiszpanii. To niezrozumiałe dla wyborców – jeśli wybory odbywają się na poziomie krajowym, to tak naprawdę głosują oni w zależności od tego, czy lubią rząd, który obecnie rządzi, czy niekoniecznie. Do debaty o tym, jaka powinna być Europa w przyszłości, w ogóle nie dochodzimy.

Jeśli po 25 maja będzie w Europarlamencie dużo nacjonalistów, to socjaliści i chadecy utworzą wielką koalicję. I znowu nie będzie sporu o to, „jaka Europa”, tylko wojna pozycyjna: główny nurt „za integracją” i duży margines „przeciw integracji”.

Zgadzam się – taki układ sił będzie dla rozwoju UE dysfunkcjonalny. Ale musimy pamiętać, że zmiany systemu wyborczego sprawy nie załatwią. Wszystkie badania porównawcze systemów politycznych wskazują, że system wyborczy to jednak emanacja pewnego układu społeczeństwa, a nie jego źródło. Polityczna Europa w dużej mierze tak właśnie wygląda: mamy duże partie centrolewicowe i centroprawicowe, ale niemal wszędzie muszą one współpracować z innymi opcjami. Bardzo mało jest systemów większościowych, bo też tak rozumiemy u nas demokrację parlamentarną. Do tego cały proces integracji przebiega na zasadzie konsensualnej, stopniowo. Każdy etap wymaga rozładowania mnóstwa napięć i zawarcia kompromisów między Północą a Południem, protekcjonistami a zwolennikami wolnego handlu, lewicą i prawicą.

Ale jeśli konsensus zamienia się w „najmniejszy wspólny mianownik” albo kiedy najważniejsze partie za bardzo się do siebie zbliżą, to już nie ma sensu głosować. Bo niezależnie od tego, kto wygra, i tak polityka będzie taka sama.

Niektóre kraje, jak Holandia czy Szwajcaria, nie mają silnego rządu i prowadzą politykę konsensualną.

Ale czy taki „konsensualny” Parlament Europejski, choćby i miał większe kompetencje, będzie w stanie przeprowadzić poważniejsze zmiany?

Na poziomie europejskim problem polega na tym, że taka „konsensualna” polityka działa pod warunkiem, że łączy nas silna tożsamość albo przynajmniej podzielamy jakąś definicję wspólnego dobra.

W Unii nie potrzebujemy silnej, jednolitej tożsamości, ale wspólnej koncepcji dobra wspólnego już tak.

A my przecież wciąż nie ustaliliśmy podstawowych kwestii: jak głęboka docelowo powinna być integracja, czy należy ją oprzeć na wspólnych otwartych regułach czy raczej na arbitralnej polityce prowadzonej za zamkniętymi drzwiami. W parlamentach krajowych nie ma tego problemu, gdyż poza momentami gwałtownych zmian nie dyskutujemy ani kwestii mandatu banku centralnego, ani źródeł legitymizacji systemu, tylko wysokość podatków czy wiek przechodzenia na emeryturę.

Ale chyba nie ma innego wyjścia, jak w końcu to ustalić? Nie da się wyjść z kryzysu bez wspólnej opowieści na jego temat. Nie da się też mieszkać we wspólnej Europie, jeśli nie dojdziemy, czym ma ona być.

To niewątpliwie jest problem. Kiedy w USA wybuchł kryzys, dość szybko postawiono diagnozę i wdrożono recepty. Jakkolwiek byśmy je oceniali, to Ben Bernanke, skądinąd człowiek Partii Republikańskiej, niemalże znacjonalizował banki, General Motors i firmy ubezpieczeniowe. Nawet w tak spolaryzowanym kraju zgodzono się, co trzeba robić, żeby ugasić pożar. Potem dopiero zaczęły się spory o regulacje, poziom długu publicznego etc. W Unii Europejskie w ogóle nie potrafiliśmy przyznać, że mamy europejski kryzys i że potrzebujemy dla niego europejskiego rozwiązania.

W pewnym sensie został on importowany.

To prawda, importowaliśmy go w dużej mierze z amerykańskiego sektora finansowego, ale brak instrumentów wspólnej polityki gospodarczej go wzmocnił. A zamiast o nich debatować, zabraliśmy się za dyskusję o leniwych południowcach, którzy za mało pracują i za wcześnie idą na emeryturę – choćby to wszystko była nieprawda. Potrzebowaliśmy dopiero Richarda Koo, ekonomisty z Japonii, żeby przyjechał do Europy i powiedział: hej, przecież macie kryzys bilansów płatniczych i problem z przełożeniem długu sektora prywatnego na dług publiczny! Do 2012 roku zajęło nam ustalenie, że trzeba w końcu przerwać błędne koło między nimi. Teraz dyskutujemy o instrumentach, które wejdą w życie w 2015 czy 2017 roku.

Ale ten cały spór trwa chyba nadal – tyle że niekoniecznie na forum Parlamentu Europejskiego.

Oczywiście, mieliśmy przecież orzeczenie niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego na temat operacji rynku otwartego, którymi Mario Draghi i EBC uratowali strefę euro. Otóż sędziowie z Karlsruhe uznali, że rentowność obligacji danego państwa odzwierciedla obiektywną kondycję jego gospodarki, a zatem interwencja EBC stanowi formę subsydiów, sztucznie obniżających spready i opóźniających tzw. niezbędne reformy. A przecież dzięki zapowiedzi interwencji EBC oprocentowanie długu Hiszpanii spadło do cywilizowanego poziomu – rynki zachowały się tu bardzo racjonalnie, bo wyczuły, że prawdziwe zagrożenie miało charakter polityczny, a nie ekonomiczny. Ale znowu: przez kilka lat nie potrafiliśmy uznać, że nasz Europejski Bank Centralny ma swe dziecko, czyli wspólną walutę, którą musi się zajmować, bo inaczej ona nie przetrwa. Dziś z kolei mamy kłopot z zagrożeniem deflacyjnym, na które bank nie za bardzo ma instrumenty.

Czy da się te problemy rozwiązać poprzez wzmacnianiem wpływu obywateli na instytucje UE?

Różne problemy wymagają różnych rozwiązań: np. demokratyzacja EBC nie byłaby zbyt pomocna. Przecież bank centralny nie legitymizuje się przez to, że obywatele mają na niego bezpośredni wpływ, tylko przez to, że działa. Można dyskutować i głosować nad jego ogólnym mandatem, ale przecież nie nad poziomem stóp procentowych w danym miesiącu. Dziś jednak dramat polega na tym, że nieefektywna jest instytucja, która jest jednocześnie niedemokratyczna – a przecież stała się taka po to właśnie, żeby być efektywną. Mamy np. problem z inflacyjnym celem, który dla całej strefy euro wynosi blisko 2 procent. Jako że Południe ma dużo poniżej i grozi mu spirala deflacyjna, to żeby ogólny cel zrealizować, Niemcy powinny mieć około trzech procent. Ale EBC nie może im tego narzucić. I to jest źródło jego nieprawomocności.

Takie instytucje jak Europejski Bank Centralny mogą być legitymizowane przez rezultaty, a nie przez procedury, ale dziś są one nieefektywne.

To jest taki targ: efektywność kosztem demokracji. Dzisiaj nie ma ani jednego, ani drugiego. Mówiąc krótko: można tolerowć despotyzm, ale pod warunkiem, że jest oświecony. Dzisiejszy nie jest.

Napisał pan niedawno książkę o tym, kto rządzi w Europie. To kogo mamy winić za to wszystko?

Sam fakt, że musimy postawić to pytanie, że ono jest uprawnione – to jest dramat. Ludzie nie wiedzą intuicyjnie, kto jest za co odpowiedzialny. W państwach narodowych z grubsza to wiadomo, abstrahując oczywiście od lobbingu czy różnych nieformalnych wpływów na rządy. Ale w Unii Europejskiej nie jest tak łatwo. Wiele decyzji w ostatnich latach było problematycznych i proceduralnie, i efektywnościowo. Od opodatkowania depozytów bankowych na Cyprze, przez niesławny telefon z Berlina do Aten w sprawie referendum dotyczącego programów ratunkowych, aż po ujawnione listy poprzedniego szefa EBC Tricheta, który instruował premierów Zapatero czy Berlusconiego w sprawie reform emerytalnych w ich krajach. Mario Draghi jako szef EBC też przekraczał swój mandat, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem.

Ale tak czy inaczej: kiedy nie można wyraźnie przypisać instytucjom odpowiedzialności, to tym trudniej jest zmienić kierunek polityki. A wtedy kończy się wszelka demokracja.

Ona wymagałaby przynajmniej dwóch wyrazistych, konkurencyjnych wizji rozwiązań, z których jedną należałoby wypróbować.

Ale czy to możliwe? Kiedy czytam ostatnią książkę Martina Schulza odnoszę raczej wrażenie, że chciałby zadowolić wszystkie strony.

Akurat ten przykład dobrze pokazuje inny dylemat: mianowicie to, że UE ma podwójną legitymację, tzn. narodową i obywatelską. W tym sensie Schulz jest w połowie Niemcem, a w połowie socjaldemokratą. Skutków tego doświadczaliśmy w przeszłości, kiedy np. hiszpańscy socjaliści głosowali za kandydaturą Barroso, bo portugalski liberał był im bliższy niż skandynawski socjalista. Także przez te podwójne tożsamości model będzie konsensualny: najpierw konieczne jest szerokie porozumienie co do zakresu dobra wspólnego, a potem ewentualnie konkurencja o drobiazgi – na pewno nie zasada, że zwycięzca bierze wszystko. To będzie ciągłe ucieranie stanowisk i ciągłe przetargi.

A zatem nadchodzące wybory nie rozwiążą problemów Unii?

Stworzyliśmy sobie ten dziwny twór, tzn. strefę euro, gdzie mamy wspólną walutę bez państwa, narodu, rządu ani wspólnych podatków. Potrzeba nam dziś liderów, którzy powiedzą ludziom wprost, że tworząc strefę euro w tym kształcie zrobiliśmy błąd; już wiemy, że ona nie działa i nie zadziała. Jeśli będziemy trwali przy status quo, wpadniemy w kolejne kłopoty gospodarcze, a może przy okazji rozwalimy też cały projekt europejski. Trzeba sobie powiedzieć, że stworzyliśmy strukturę federacyjną, ale tylko dla euro. Wokoło rozciąga się ziemia niczyja, która sprzyja populizmowi, a do tego wcale nie kreuje oczekiwanego wzrostu gospodarczego i miejsc pracy. Ustabilizowaliśmy na razie strefę euro dzięki zapowiedzi interwencji EBC, ale nie mamy wzrostu i nowych miejsc pracy. Moja ojczyzna, Hiszpania, cofnęła się w rozwoju o kilkanaście lat. Część utraconych miejsc pracy już do nas nie powróci.

To co robić?

Rozszerzyć debatę. Powiedzieć sobie, że byliśmy nad przepaścią. I że nawet jeśli najgorsze byłoby już za nami, to trzeba teraz zdecydować, czy na pewno chcemy ciągle tylko „unikać najgorszego” czy odpowiadać na wyzwania: potęgę rynków wschodzących i kwestię przyszłości europejskiego modelu społecznego.

José I. Torreblanca – doktor nauk politycznych i socjologii, szef biura European Council on Foreign Relations w Madrycie, współautor raportu „The Eurosceptic surge and how to respond to it”.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij