Unia Europejska

Sutowski: Europa dwóch prędkości? Ona już istnieje

To podstawowy dylemat, jaki przynosi nam manifest Piketty'ego.

Francuska szkoła ekonomii wyraźnie płynie na fali popularności książki Thomasa Piketty’ego, którą najbardziej wpływowe media świata anglosaskiego zdążyły już obwołać najważniejszą książką ekonomiczną XXI wieku. Manifest na rzecz unii politycznej dla strefy euro warto jednak przeczytać nie tylko dlatego, że podpisał się pod nim autor Kapitału w XXI wieku.

Diagnozy obecnego kryzysu i recepty grupy francuskich ekonomistów, intelektualistów i dziennikarzy wykraczają bowiem poza rytualne spory „konserwatywnych” zwolenników cięć i dyscypliny budżetowej z „postępowymi” adwokatami „oszczędności połączonych z inwestycjami”, względnie „narodowych” demokratów z „europejskimi” technokratami. Przede wszystkim jednak – podobnie jak niemiecka grupa ekspercka Glienicke, do której często się odwołują – przypominają wyraźnie, że kryzys wcale się nie skończył, a jego najważniejsze symptomy to ogromne bezrobocie i groźba spirali deflacyjnej. To o tyle istotne, że główny nurt „niezależnych ekspertów ekonomicznych” wciąż nas straszy widmem nieodpowiedzialnych wydatków publicznych, rozdętych budżetów, a w konsekwencji inflacją i dalszym wzrostem zadłużenia.

Trzy problemy, trzy rozwiązania

Najogólniejsza diagnoza kryzysu jest prosta: unia walutowa kilkunastu państw bez wspólnej polityki fiskalnej, hipertrofia regulacji drobiazgów połączona z impotencją na poziomie makro, wreszcie konstruowanie instytucji poza demokratycznym wyborem obywateli – to nie działa i działać nie może. Co robić w tej sytuacji?

Francuzi proponują rozwiązania w trzech obszarach. Po pierwsze, wspólną bazę podatku CIT – częściowo ściąganego na potrzeby samej wspólnoty – dla wszystkich krajów strefy euro, połączoną z aktywnym zwalczaniem rajów podatkowych poza tą strefą. Po drugie, uwspólnienie długów państw członkowskich unii walutowej poprzez specjalny fundusz oddłużeniowy. Po trzecie, utworzenie Izby Europejskiej, będącej reprezentacją parlamentów wyłącznie krajów strefy euro.

Ustalenie minimalnej stawki podatku od dochodów przedsiębiorstw, z której część ściągano by na potrzeby wspólnego budżetu strefy euro, ma być odpowiedzią na plagę „optymalizacji podatkowej”; przekazanie części wpływów z niego na potrzeby budżetu strefy euro uniezależniłoby go z kolei od łaski poszczególnych państw członkowskich. Analogicznie jak w propozycji grupy niemieckich ekonomistów z grudnia 2013 roku, „taki rozmiar budżetu pozwoliłyby strefie euro wprowadzić programy stymulujące i inwestycyjne, zwłaszcza dotyczących środowiska, infrastruktury i edukacji”. Pomysł Piketty’ego i kolegów utrudniłby też nieco politykę „wyścigu w dół”, polegającą na przyciąganiu kapitału kosztem „głodzenia potwora”, tzn. obniżania podatków (a z czasem degradacji bądź likwidacji części usług publicznych).

To krok w dobrym kierunku, ale niewystarczający. Można się bowiem obawiać, że bez kolejnych instrumentów koordynacji polityki gospodarczej (jakaś forma europejskiej płacy minimalnej?) wspólny CIT przedsiębiorcy spróbują sobie odbić na przykład na płacach pracowników.

W efekcie nierozwiązany pozostanie problem tzw. dewaluacji wewnętrznej, czyli podbijania konkurencyjności przez obniżkę płac czy rozmaitych składek – metody najłatwiej dostępnej w krajach pozbawionych suwerenności walutowej. Inna kwestia: czy w obecnej sytuacji pierwszym krokiem w stronę harmonizacji podatków nie powinien być raczej jednolity podatek od transakcji finansowych? Wydaje się dziś bardziej realny, choćby z racji nastrojów opinii publicznej; poza tym przesuwałby on choć część obciążeń z gospodarki „realnej” na świat finansów. Do tego doświadczenie Niemiec pokazuje, że nawet stosunkowo wysoki CIT (tylko nieznacznie niższy od najwyższych w UE stawek Belgii, Włoch i Francji) nie likwiduje problemu zatrzymywania zysków przez przedsiębiorstwa i niedostatku inwestycji – być może konwergencję opodatkowania CIT powinien zatem uzupełniać system ulg inwestycyjnych w preferowanych sektorach (niechby to były wyliczane w manifeście edukacja, środowisko, infrastruktura…).

Kto zarabia na długach

Druga propozycja to uwspólnotowienie długów poprzez fundusz oddłużeniowy, który obejmowałby zadłużenie przekraczające 60 procent PKB poszczególnych państw i tym samym pozwalał Europejskiemu Bankowi Centralnemu „prowadzić skuteczną, adekwatną do bieżących wyzwań politykę monetarną, tak jak to czyni amerykańska Rezerwa Federalna (której również nie byłoby łatwo wykonywać właściwie swych zadań, gdyby co dzień musiała rozstrzygać między problemami zadłużenia Teksasu, Wyoming i Kalifornii)”. Argument autorów manifestu, mówiący o utrudnieniu w ten sposób spekulacji na długach państw, wydaje się trafny; można do niego dodać obniżenie tzw. spreadów, czyli kosztów obsługi długu publicznego poszczególnych państw (inaczej: rentowności ich obligacji).

Sceptycy powiedzą wprawdzie, że nie ma mowy o ogólnym ich „obniżeniu”, bo przecież zwiększone ryzyko odpowiedzialności za długi Południa przełoży się na wyższe z kolei spready takich krajów jak Niemcy czy Holandia – takie zrównoważenie stanowiłoby jednak dobry instrument europejskiej solidarności. Dla Niemiec oznaczałoby jedynie zwrot dotychczasowych profitów z kryzysu, jakie państwo to czerpało w postaci najniższego w historii oprocentowania jego papierów dłużnych.

Francuscy ekonomiści wskazują również, że pewna forma współodpowiedzialności za długi i tak już istnieje (tzw. operacje rynku otwartego prowadzone przez EBC), a teraz należałoby jej nadać demokratyczną legitymację. O demokracji będzie za chwilę, ale w tym miejscu warto dodać jeszcze dwie kwestie, które autorzy manifestu z tylko sobie wiadomych (być może taktycznych) powodów przemilczeli.

Po pierwsze, proponowana przez nich (a wcześniej przez radę ekspertów zbliżonych do kanclerz Merkel, na których się powołują) forma uwspólnotowienia długów pozwala ominąć bardzo kłopotliwego pośrednika, jakim są banki prywatne, i uniknąć kosztów z tym związanych. Dziś bowiem czerpią one nieuzasadnione (przy zerowym ryzyku!) zyski z operacji EBC, który skupuje obligacje nie od państw bezpośrednio, lecz od nich – państwo ponosi koszt zadłużenia, prywatne banki zaś na nim zarabiają.

Ironia losu: w niektórych krajach, na przykład w Hiszpanii, te same banki, których ratowanie wpędziło w kłopoty rządy, zarabiają na zadłużeniu tych samych rządów.

A bez ryzyka dlatego, że skup obligacji gwarantuje EBC…

Druga kwestia, którą ledwie zasugerowali autorzy manifestu, to same priorytety EBC: piszą oni o „podjęciu dalszych kroków” i przywołują za wzór amerykański FED. Być może mają na myśli zmianę mandatu frankfurckiego banku tak, aby zobowiązany był nie tylko do walki z inflacją, ale także realizowania innych celów polityki gospodarczej – na przykład wzrostu zatrudnienia. Być może też sugerują potrzebę pomocy zadłużonym, która nie byłaby obwarowana koniecznością gwałtownego równoważenia budżetu i drakońskimi cięciami. Na wypowiadanie głośno takich herezji mało kto może sobie jednak pozwolić (i to nie będąc Niemcem!); zbyt wielu autorytetom w Europie wizja „fiskalnej rozpusty” (zwłaszcza „leniwych Południowców”) wciąż podnosi gwałtownie ciśnienie.

Demokratyzacja przez unarodowienie?

Trzecia propozycja Francuzów dotyczy wymiaru politycznego: słusznie wskazują na deficyt demokratycznej legitymacji dla polityki gospodarczej w strefie euro i związaną z tym rosnącą niechęć wyborców wobec unijnych instytucji i unijnych polityk. Proponowane przez nich rozwiązanie – kolejne ciało ustawodawcze, tzw. Izba Europejska, złożona z reprezentacji krajowych parlamentarzystów państw strefy euro – wydaje się jednak kontrowersyjne. Piszą oni: „Nowa, demokratyczna architektura Europy umożliwiłaby wreszcie przezwyciężenie dzisiejszego bezwładu oraz mitu, że rada szefów państw może służyć za drugą izbę reprezentującą poszczególne kraje. Ta fałszywa opowieść odzwierciedla polityczną niemoc naszego kontynentu: nie jest możliwe, aby jedna osoba reprezentowała kraj, chyba że pogodzimy się z permanentnym impasem wynikającym z zasady jednomyślności. Aby wreszcie przejść do zasady większości w sprawach fiskalnych i budżetowych, które kraje strefy euro zdecydują się uwspólnić, niezbędne jest utworzenie prawdziwej europejskiej izby parlamentarnej, w której każdy kraj będzie reprezentowany nie przez samą głowę państwa, lecz przez członków parlamentu reprezentujących wszystkie opcje polityczne”.

Autorzy słusznie wskazują, że Rada Europejska nie jest i raczej nie będzie zdolna do prowadzenia polityki w ramach unii politycznej strefy euro. Rozwiązaniem nie jest jednak zastąpienie szefów państw narodowych liczniejszymi posłami z tych samych państw narodowych.

Jako kluczowy instrument demokratyzacji UE od lat wskazuje się Parlament Europejski.

Jego zalety – z punktu widzenia demokracji – nie polegają wyłącznie na tym, że jest parlamentem (i pochodzi z bezpośredniego wyboru), ale również na tym, że jest europejski właśnie. Ma równoważyć nie tylko „technokratyczną” Komisję Europejską, ale także „narodową” (międzyrządową) Radę Europejską; tej drugiej funkcji proponowana w manifeście Izba Europejska spełnić nie może. Gdyby europejski wymiar PE wzmocnić na przykład wspólnymi listami wyborczymi w całej Europie, lepiej odpowiadałby on zadaniom reprezentacji interesów obywateli Europy niż krajowi posłowie, zapewne tak samo jak we własnych parlamentach skłonni do narodowej, antyunijnej demagogii.

Istotnym ograniczeniem myślenia autorów manifestu o deficycie demokracji w UE jest koncentracja wyłącznie na tradycyjnych instytucjach reprezentacyjnych. Gospodarczej technokracji w jej obecnej skali nie zrównoważy najpotężniejszy choćby parlament – nie mniej ważne wydają się instytucje obywatelskie monitorujące stanowienie prawa, rozmaite ciała konsultacyjne, a być może też gremia dialogu społecznego, będące odpowiedzią na potęgę nieformalnego lobbingu.

Europa dwóch prędkości już istnieje

Dla krajów spoza strefy euro podstawy dylemat, jaki przynosi nam manifest, dotyczy „Europy dwóch prędkości”.

Jego autorzy w domyśle zakładają konieczność zróżnicowania tempa i zakresu integracji dla różnych państw (nadmieniają, że Izba Europejska powinna być otwarta „na przyjęcie wszystkich krajów UE, które zgadzają się na pójście tą drogą”, ale nie precyzują, czy miałyby one jakieś prawo głosu, zanim się znajdą w strefie zacieśnionej integracji). Prawdopodobnie słusznie – różnice gospodarcze między krajami UE sugerują co najmniej rozłożenie pełnej integracji polityczno-gospodarczej w czasie; nastroje społeczne i tradycje polityczne nie dają gwarancji, że wszystkie kraje Unii kiedykolwiek zdecydują się na pełne włączenie do zintegrowanych struktur.

Dyskusja o zagrożeniu „Europą dwóch (a może więcej) prędkości” jest o tyle bezprzedmiotowa, że ona już od dawna istnieje. Nie tylko ze względu na przynależność do strefy euro bądź nie, ale także na sytuację budżetową, o pozycji w globalnym podziale pracy (centrum-peryferie) nie wspominając. Z punktu widzenia tych, którzy pozostaną na zewnątrz unii politycznej strefy euro, kluczowe byłoby zagwarantowanie „otwartych drzwi”, a być może także wynegocjowanie siatki zabezpieczającej przed atakami spekulacyjnymi, jakie groziłyby obligacjom słabszych państw spoza strefy euro.

Czy Polska powinna wejść do takiej strefy euro, jaką wyobrażają sobie w przyszłości Piketty, Rosanvallon i inni francuscy intelektualiści? Na pewno byłaby ona lepsza od tej dzisiejszej, niektórych problemów projektowane instytucje same nie zdołałyby jednak rozwiązać. Sam fundusz oddłużeniowy czyniłby członków strefy euro bezpieczniejszymi, harmonizacja podatków byłaby sprawiedliwsza i podnosiłaby jakość rozwoju poszczególnych państw. Demokratyzacja w tej czy innej formie przybliżałaby UE obywatelom i pozwoliłaby lepiej reprezentować interesy większości obywateli – także jako pracowników, konsumentów czy beneficjentów świadczeń socjalnych.

Wszystko to nie wystarczy jednak jako odpowiedź na wyzwanie spójności i konwergencji – różnice w produktywności i poziomie życia w Europie nie wynikają bowiem z istnienia wspólnej waluty, jej wadliwa konstrukcja jedynie je zaostrzyła i unaoczniła nam wszystkim. To pośrednia odpowiedź na pytanie o naszą akcesję: na gruncie czysto ekonomicznym warunkiem sensowności takiego kroku byłaby nasza zdolność konkurowania inaczej niż „kosztowo”. Inna sprawa, czy to właśnie ekonomia decydować będzie w najbliższych latach.

Ucieczka do przodu

Francuzi – jakkolwiek by nas irytował ich ton i apostrofy do „niemieckich przyjaciół” – wskazali kilka sensownych rozwiązań obecnego kryzysu. Mimo kontrowersji i zastrzeżeń proponowany kierunek zmian poprawiłby sytuację. Niektóre recepty podają wprost, innych każą nam się domyślać – jakby obawiali się, że nazbyt radykalnych media nie potraktują poważnie. Warto ich punkt widzenia potraktować serio i uznać za punkt wyjścia.

Bo bez dalszych kroków: wielkich, rozwojowych inwestycji publicznych, ale także redystrybucji na rzecz słabszych regionów; bez uregulowania celów inflacyjnych tak, by w bardziej zrównoważony sposób odpowiadały różnym gospodarkom; bez całego szeregu bodźców skłaniających przedsiębiorców do konkurencji produktywnością, a nie kosztami; wreszcie bez sensownego wyważenia proporcji między konsumpcją, inwestycjami a zużywaniem zasobów oraz między gospodarką „realnej” (przy całym braku precyzji tego pojęcia) produkcji i usług a „wirtualnym” obrotem kapitału – cały ten sensowny projekt i tak pójdzie do kosza. A wraz z nim i jemu podobnymi na śmietnik historii trafi też Unia Europejska.

A co o manifeście myśli Piotr Kuczyński? Nie będzie sensownych zmian w UE bez zmniejszenia wpływu obecnie rządzącej elity.

 

Czytaj także:

Thomas Piketty: Oto nowa, demokratyczna architektura dla Europy

Thomas Piketty: Sposób na nierówności? Globalny podatek majątkowy

Will Hutton: Kapitalizm po prostu nie działa. Oto kilka powodów

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij