Unia Europejska

Juruś: Kampania taka piękna

Trzech liderów największych brytyjskich partii najchętniej zakłada granatowe swetry na jasnoniebieskie koszule. Przypadek?

23 kwietnia w wielu krajach świętuje się Dzień Książki, natomiast Anglicy obchodzą wtedy Dzień Św. Jerzego, swojego patrona. Według popularnej legendy Jerzy miał zabić smoka. Jego prawdziwe losy są mniej znane, a historia mówi, że był on najprawdopodobniej żołnierzem armii rzymskiej pochodzącym z Kapadocji – obecnie leżącej na terenie Turcji. Stąd też wielu Anglików musiało zadać sobie w tym roku pytanie: czy Nigel Farage pozwoliłby Świętemu Jerzemu wjechać i zamieszkać na terenie Wielkiej Brytanii? Liderowi UKIP-u oczywiście udało się wybrnąć – odpowiedział, że umiejętność zabicia smoka jest cenną umiejętnością, a uzdolnionych, wykwalifikowanych obcokrajowców wyrzucać z kraju nikt nie zamierza.

Jedno nie daje mi spokoju. Czy naprawdę wystarczy pójść do pubu, napić się piwa i ponarzekać na Polaków i Rumunów, żeby zdobyć serca kilkunastu procent brytyjskich (zwłaszcza angielskich) wyborców? Nieco przeraża mnie to, jak wiele sympatii wzbudza człowiek, który w moim odczuciu nie da się lubić. Z miną w stylu „Przypadek? Nie sądzę” zauważa, że 60% zdiagnozowanych z HIV w Wielkiej Brytanii to nie Brytyjczycy. Na uwagę Leanne Wood, że to nie jest komentarz na miejscu, rozkłada ręce i niewinnym głosem powtarza: „ale to fakt. To fakt”. Jeśli ktoś myślał, że Farage nie może zrazić do siebie bardziej, to jednak udało mu się to w trakcie debaty liderów opozycyjnych partii. W pewnym momencie powiedział, że widownia jest „wyjątkowa nawet jak na lewicowe standardy BBC”, po czym dodał, że prawdziwa widownia siedzi przed telewizorami, nie w studiu. Nie chcę upraszczać, mówiąc, że UKIP jest partią jednego postulatu, ale powodzenie ich szczegółowego, populistyczno-prawicowego programu naprawdę wydaje się zależeć od dwóch warunków: wyjścia z Unii i wyrzucenia darmozjadów z Europy Wschodniej. To rozwiąże wszystkie problemy społeczne i finansowe. Bo trzeba uczciwie dodać, że z neokolonialną „sympatią” Farage przekonuje, że imigrantów z dawnych brytyjskich terytoriów szanuje bardziej.

Nie mogę powstrzymać się przed pewnym skojarzeniem. Rok 1979. Po pięciu latach do władzy wracają torysi. Margaret Thatcher musi przyzwyczaić się nie tylko do nowych obowiązków, ale też do nowej roli – głównej bohaterki coraz wredniejszych dowcipów. W satyrycznym programie Not The Nine O’clock News młodziutki Rowan Atkinson udaje, że przemawia na zjeździe Partii Konserwatywnej: „po pierwsze imigracja. Ludzie za każdym razem nie mogą zrozumieć naszego stanowiska w tej kwestii. Na miłość boską, nie uważamy, że imigranci to zwierzęta. Znam osobiście wielu imigrantów, to bardzo mili ludzie. Są oczywiście czarni, niestety, ale niektórzy z nich potrafią pracować prawie tak dobrze jak biali, trzeba to przyznać. Wielu imigrantów pochodzi na przykład z Indii czy Pakistanu. Naprawdę lubię curry, ale… skoro już mamy przepisy, to czy jest jeszcze potrzeba, żeby tu zostali? Widzicie, konserwatyści rozumieją te problemy”. Gdyby Atkinson miał powtarzać ten skecz w tym roku, machnąłby ręką na torysów i ponabijał się z UKIP i ich ksenofobicznego eurosceptycyzmu. Być może jeszcze bezczelniej.

Kilka miesięcy temu Channel 4 pokazał film The First 100 Days. Wybory niespodziewanie wygrywa UKIP, Farage zostaje premierem. Film skupia się na postaci posłanki pochodzącej z rodziny indyjskich imigrantów, która w ciągu pierwszych stu dni rządów Farage’a wspina się po szczeblach politycznej kariery. Rozpoczyna się idiotyczne zamknięte koło sporów między komentatorami a młodą polityczką. Oni zwracają uwagę, że ona została twarzą reform wyłącznie dlatego, że jest córką imigrantów. Ona zarzuca im seksizm i rasizm. Przypomina to zresztą autentyczną sytuację, kiedy to (obecnie już były) członek UKIP-u uderzył partyjną broszurą dziennikarza, który zauważył, że dziwnym trafem na jej okładce nie ma ani jednej czarnoskórej osoby. Film, pełen bezczelnych uproszczeń i stereotypów, jest do bólu przewidywalny. To wyjątkowo prymitywna rozrywka, ale ze wstydem przyznaję, że śmiałem się głupkowato, bo to puszczenie oka do widzów o podobnych do mnie poglądach. Ale oczywiście wyborcom UKIP-u – najzupełniej słusznie – nie było do śmiechu. W ciągu doby od premiery do Channel 4 i Ofcomu (odpowiednika naszej KRRiT) wpłynęło ponad tysiąc skarg. Czy było warto pokazywać ten film? Chyba nie.

Rozczulającym akcentem kampanii było wyzwanie Farage’a na pojedynek przez polskiego „księcia” mieszkającego w Wielkiej Brytanii. Jan Żyliński w swoim komicznym filmiku pomylił zresztą antyimigranckie ugrupowania – o UKIPie można powiedzieć wiele złego, ale do faszyzującej Brytyjskiej Partii Narodowej jeszcze trochę mu brakuje.

Na samym początku kampanii Partia Pracy zaliczyła wpadkę, na jaką nie może sobie pozwolić żadna lewicowa partia. Chcąc walczyć o poparcie kobiet, wyjechała do nich różowymi busikami, które raczej nie zdobyły sympatii potencjalnych wyborczyń. Jak zauważył komik John Oliver, pojazdy przypominały nieco zestawy Barbie.

Żeby przypadkiem wyborcy nie zapomnieli o tym piarowym błędzie laburzystów, Liberalni Demokraci postanowili ponabijać się z różowych elementów kampanii na kilka dni przed wyborami.

Niestety, trudno wypaść lepiej od Johna Olivera. Wydaje mi się, że sztabowcy partii Clegga nie do końca rozumieją, że jeśli ktoś zrobił coś raz, a w dodatku dobrze, to podróbki wypadną najprawdopodobniej znacznie gorzej. Co prawda czytanie wrednych komentarzy parę razy wyszło śmiesznie (i nie mówię o Andrzeju Dudzie, tylko o Jimmym Kimmelu i jego serii Celebrietes Read Mean Tweets), ale wicepremier Zjednoczonego Królestwa jest jednak w tej roli zły. Bardzo zły.

Mistrzem sztuczności został David Cameron. Ekipa z „The Sun” chciała przedstawić dzień z życia premiera. Chyba nie trzeba nic dodawać.

Jakakolwiek głos Zielonych w debacie publicznej niesie ze sobą świeżość, to poza manifestem (wyśmianym zresztą przez większość mediów) praktycznie nie zaistnieli w kampanii. Wypuścili tylko jeden oryginalny filmik, który przykuł uwagę komentatorów. W sposób charakterystyczny dla małych partii zasugerowali, że „wszyscy inni są tacy sami, my jesteśmy wyjątkowi”. Wykonanie niby pomysłowe, ale podstarzały boysband w składzie czterech facetów, w zamierzeniu mających przypominać partyjnych liderów, po kilkunastu sekundach traci urok.

W pewnym momencie kampanii z rozbawieniem zauważono, że trzech liderów największych partii najchętniej zakłada granatowe swetry na jasnoniebieskie koszule. Tak samo ubrani politycy na własne życzenie prowokują komentarze, że ich programy właściwie też się nie różnią.

Ed Miliband bardzo długo nie miał dobrej prasy. Zaczęło się od sposobu, w jaki niecałe pięć lat temu przejął władzę w Partii Pracy. Głównym konkurentem był jego starszy brat David. Na komentarze typu „Kain zabił Abla” nie trzeba było długo czekać. Edowi nadal zdarza się usłyszeć, że człowiek, który wbił nóż w plecy swojemu bratu, nie ma moralnego prawa rządzić krajem. Nabijano się z głosu i urody Milibanda, porównywano go do postaci z filmów Nicka Parka. We wrześniu 2013 na okładce lewicowego tygodnika „New Statesman” Miliband jechał na motocyklu niczym Wallace obok Gromita. W najnowszym filmie studia Aardman Animatin Baranek Shaun występuje postać kelnera, który tak bardzo przypomina lidera opozycji, że o przypadku nie może być mowy.

Miliband w pożałowania godny sposób nie mógł zdobyć sympatii nawet wiernych wyborców Partii Pracy. Mniej więcej miesiąc temu nastąpił przełom – wywiad w Absolute Radio. Zaryzykuję stwierdzenie, że jeśli można wskazać osobę, której kampania Milibanda zawdzięcza najwięcej, byłby to Geoff Lloyd. Swoimi pytaniami pokierował wywiad tak, że lider opozycji z symbolu obciachu i mniejszego zła nagle stał się miłym facetem. Do historii mediów przejdzie uroczy moment, kiedy do radia zadzwonił właściciel azjatyckiej knajpki, która w swoim menu chwali się, że jest ulubionym lokalem Eda Milibanda. Od tego momentu sympatia do kandydata na premiera niespodziewanie wzrosła. Lider laburzystów miewał swoje „małe bieberowskie momenty”, kiedy wychodził z autobusów przy pisku nastolatek, ale poziom zaskakującej fali popularności najlepiej oddaje ten film.

W przeciwieństwie do polskich mediów, które oficjalnie starają się być bezstronne (choć i tak wiadomo, mniej więcej, kto komu sprzyja), brytyjskie gazety na krótko przed wyborami oficjalnie sugerują, na kogo powinni głosować ich czytelnicy. W większości przypadków rekomendacje te to żadna niespodzianka. Warto jednak wspomnieć o jednym – podwójnym – przypadku. 30 kwietnia tabloid „The Sun” na pierwszej stronie poparł torysów, na okładce zamieszczając noworodka z twarzą Davida Camerona (to oczywiście nawiązanie do oczekiwania na Royal Baby). Wśród trzech kluczowych powodów, dla których warto głosować na Partię Konserwatywną, jest powstrzymanie SNP przed współrządzeniem całym krajem. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że „The Scottish Sun” na okładce zamieścił Nicolę Sturgeon jako księżniczkę Leię z mieczem świetlnym, zachęcając do głosowania na jej partię. Wyrazy poparcia szkockiego wydania dla nacjonalistów to woda na młyn dla Milibanda, który od pewnego czasu sugeruje, że głosując na SNP, Szkoci doprowadzą do drugiego zwycięstwa Camerona.

Jeszcze kilka lat temu laburzyści mogli z satysfakcją żartować, że w Szkocji łatwiej o pandę niż o torysa, jednak w tym roku wymowa tego powiedzenia zdecydowanie się zmieniła. SNP najprawdopodobniej wygra w prawie wszystkich szkockich okręgach, a pozostałe przypadną raczej torysom niż Partii Pracy.

Analogiczny zarzut słychać po drugiej stronie sceny politycznej – Cameron straszy prawicowych wyborców, że jeśli poprą UKIP zamiast konserwatystów, ułatwią Milibandowi zwycięstwo.

Przy okazji warto odnotować celebryckie „komitety poparcia”. Jako pierwszy Partię Pracy głośno poparł Martin Freeman. Wśród zachęcających do głosu na partię Milibanda są też dawny odtwórca roli Doktora Who, David Tennant, kilkoro komików (m.in. Jo Brand, Stephen Fry, Ben Elton czy Steve Coogan), Stephen Hawking i Jason Isaacs (tak, Lucjusz Malfoy będzie głosował na lewicę).

Zielonych poparła legendarna projektantka modu Vivienne Westwood, jedna z bohaterek wydanej przez nas niedawno książki Podrzyj, wyrzuć i zacznij jeszcze raz. Green Party ma realne szanse tylko na jedno miejsce w Izbie Gmin – stąd wyjątkowo długa lista znanych postaci, którzy zachęcają mieszkańców Brightonu do głosowania na Caroline Bennet. Wśród nich znalazł się niespodziewanie komik Russel Brand, który od półtora roku za wszelką cenę chce zostać mesjaszem brytyjskiej lewicy pozaparlamentarnej.

W trakcie wywiadu z prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym dziennikarzem telewizyjnym, Jeremym Paxmanem, Brand przyznał, że nigdy nie głosował, bo nie widział w tym sensu, jednak interesuje się polityką i bardzo chce zmieniać rzeczywistość. Od tamtego momentu usilnie chce przekonać brytyjską młodzież do wizji swojej rewolucji, czerpiąc garściami z dziwacznej, ewangeliczno-komunistycznej retoryki. W zeszłym tygodniu do mediów trafiło zdjęcie Milibanda wychodzącego z londyńskiego mieszkania Branda. Ich spotkanie, ochrzczone przez publicystów i internautów „Milibrand”, zakończyło się wywiadem, w którym komik – sprawiający wrażenie wiecznie naćpanego – bezładnie wymachuje rękami, starając się wydobyć z lidera Partii Pracy nowe odpowiedzi na pytania, które zadawano mu przez ostatnie kilka miesięcy.

Ludziom osłuchanym z różnymi brytyjskimi akcentami będzie łatwo zauważyć, że Miliband mówił w nietypowy dla siebie sposób. Liderzy Partii Pracy, często po najbardziej prestiżowych uniwersytetach, mówią z akcentem, który nie przekonuje klasy pracującej. Stąd w wywiadzie słychać tzw. „mockney” – połączenie słów „mock” (przedrzeźniać) i „cockney” (gwara robotniczego Londynu).

Przez kilka dni zastanawiano się, co wyniknie z tego wywiadu. Czy spokojnemu socjaldemokracie udało się przekonać nadpobudliwego komika-rewolucjonistę? W poniedziałek Russel Brand jednoznacznie poparł Partię Pracy. Człowiek, który z bojkotu głosowania chciał robić swoje polityczne credo, poddał się wyborczemu pragmatyzmowi. Czy setki tysięcy jego fanów będą w stanie przechylić szalę zwycięstwa na rzecz Milibanda? Przekonamy się już dziś.

 **Dziennik Opinii nr 127/2015 (911)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij