Unia Europejska

Juruś: Corbyn Cool

Partia Pracy nigdy nie była partią socjalistyczną, choć zawsze byli w niej socjaliści. Najprawdziwszy z nich ma teraz szansę zostać jej szefem.

Grzechy polityków są chyba wszędzie takie same. Pod koniec lipca brytyjskie gazety z oburzeniem informowały o zaskakujących wydatkach spikera Izby Gmin, Johna Bercowa. Wydał on 172 funty na transport z parlamentu na oddaloną o niecałą milę uliczkę Carlton House Terrace. Szybko policzono, że gdyby zamówił zwykłą taksówkę, wydałby najwyżej kilkanaście funtów. Lista „dokonań” Bercowa jest znacznie dłuższa. Na przykład jego podróż z Londynu do Canterbury na ingres arcybiskupa Justina Welby’ego (i z powrotem) kosztowała brytyjskich podatników 524 funty, a na pogrzeb pod Manchesterem aż 1300. Gdy fala medialnego oburzenia już prawie minęła, Bercowa pogrążyło coś zupełnie innego, coś, na co nie mógł mieć już żadnego wpływu. Kontrast.

Furorę na na Twitterze zrobiło zdjęcie przedstawiające starszego mężczyznę zasypiającego na stojąco w zatłoczonym nocnym autobusie. Nie byłoby w tym widoku nic dziwnego, gdyby nie kilka drobnych szczegółów. Po pierwsze, mężczyzna ten zasiada w Izbie Gmin od trzydziestu dwóch lat. Po drugie, od czerwca jest kandydatem na przewodniczącego głównej partii opozycyjnej. Po trzecie – w tym momencie nie ma na Wyspach polityka, który cieszyłby się większą popularnością. Jeśli zgodnie z prognozami wygra partyjne wybory, za pięć lat Jeremy Corbyn będzie miał szansę zostać premierem Wielkiej Brytanii.

Partia w ruinie

Po zaskakująco dotkliwej porażce w majowych wyborach Partię Pracy czeka kolejne pięć gorzkich lat w ławach opozycji. Ed Miliband niemal natychmiast po ogłoszeniu sondażowych wyników zapowiedział rezygnację i pokornie usunął się w cień. Bezskutecznie usiłuje robić dobrą minę do złej gry, czego przygnębiającym przykładem była jego „dowcipna” anegdotka o rozmowie z synkiem o przemijającej sławie. Niby jasny komunikat: bez problemu pogodziłem się z przegraną. Może nawet wypadłby autentycznie, gdyby nie odczytywał całego przebiegu rozmowy z kartki. Oczywiście można byłoby się cieszyć, że ten sztywniak nie został premierem, gdyby tylko na czele samodzielnego rządu nie stanął przez coraz bardziej zakochany w sobie David Cameron.

Tymczasowo obowiązki przewodniczącej przegranej Partii Pracy pełni Harriet Harman. Jeśli Milibandowi (któremu jakimś cudem udało się pod koniec kampanii zostać sexy) przez całą kadencję zarzucano niewybaczalny na tym stanowisku brak charyzmy, to do opisania jego zastępczyni brakuje słów nawet w angielskim – języku stereotypowo flegmatycznego przecież narodu. Na szczęście ani Brytyjczycy, ani sama Harman nie będą musieli długo znosić jej politycznego antytalentu. W ciągu najbliższego miesiąca partia wybierze nowe kierownictwo.

Najpierw „kandydaci na kandydatów” musieli uzyskać trzydzieści pięć podpisów członków i członkiń parlamentu z Partii Pracy, by ich nazwisko mogło znaleźć się na karcie do głosowania. Dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa kampania partyjna. Od 14 sierpnia do 10 września starzy i nowi laburzyści wysyłać będą do siedziby głównej karty wyborcze. Równolegle z wyborami na lidera odbędą się wybory na jego zastępcę. Niemal idealny parytet płci na kartach do głosowania osiągnięto w absolutnie naturalny sposób – i to z przewagą kobiet w przypadku kandydatek na wiceprzewodniczące. Brytyjczyków bardzo dziwi za to brak nie-białych twarzy wśród kandydatów – zupełnie niereprezentatywny dla społeczeństwa brytyjskiego. Niektórzy jako nowego Lidera Najlojalniejszej Opozycji Jej Królewskiej Mości już na drugi dzień po przegranych wyborach widzieli zaledwie trzydziestosześcioletniego Chukę Umunnę, rosnącego na polityczną gwiazdę, który jednak ostatecznie nie zdecydował się kandydować.

Bez żadnych problemów ponad trzydzieści pięć głosów poparcia uzyskało troje kandydatów – Andy Burnham, Liz Kendall i Yvette Cooper. Stosunkowo młodzi, sympatyczni i energiczni członkowie Gabinetu Cieni, przez ostatnie pięć lat siedzący w przednich ławach zaraz obok Milibanda – czyż nie tak powinna wyglądać droga do przywództwa partii? Okazuje się, że nie jest to tak oczywiste. Dosłownie w ostatniej chwili do tej trójki dołączył Jeremy Corbyn, któremu cudem udało się wybłagać o podpisy miłosiernych kolegów i koleżanki z partii. Część z nich przyznaje dziś, że wcale nie kibicuje Jeremy’emu, a udzieliła mu poparcia tylko w celu poszerzenia spektrum debaty o przyszłości laburzystów. Człowiek, który od trzech dekad buntuje się w parlamencie przeciw strategicznym instrukcjom własnej partii, miałby nią teraz pokierować? Nieszkodliwy wariat, który nigdy nie sprawował funkcji kierowniczej, za pięć lat chciałby zamieszkać przy Downing Street?

Dziennikarze z politowaniem lub rozbawieniem słuchali, jak stary, lewicowy marzyciel-radykał z tylnych ław Izby Gmin, który ledwo uciułał trzydzieści pięć głosów, opowiada w wywiadach o swoich szansach. Dziś, dwa miesiące później, w sondaże dają mu nawet 53%.

Socialism can work!

Corbyn ma sześćdziesiąt sześć lat i reprezentuje swój okręg wyborczy, Islington North, przez blisko połowę życia. Jego wcześniejsza kariera polityczna ogranicza się do aktywności w radzie dzielnicy. Skąd więc jego popularność? W przeciwieństwie do pozostałych kandydatów, nie sposób odmówić mu charyzmy. Setki przemówień (wręcz wykrzyczanych) na manifestacjach zrobiły swoje – Corbyn jest wieloletnim członkiem m.in. Campaign for Nuclear Disarmament, organizacji, która nadała nowe znaczenie symbolowi, który dziś na całym świecie znany jest jako pacyfka. Cały czas wiernie przeciwstawia się broni jądrowej – ku przerażeni niektórych polityków z własnej partii. Aktywnie opowiada się za własnością państwową w kluczowych dla gospodarki gałęziach przemysłu.

Szok, jaki wywołują jego poglądy w liberalnej Wielkiej Brytanii najlepiej podsumowuje zamieszanie z wywiadem, jakiego Corbyn udzielił dziennikowi „The Independent”. Polityk mówi w nim, że państwo nie powinno uchylać się od partycypacji obywatelskiej i inwestycji publicznych w przemysł czy kolej państwową, nawet jeśli miałoby to oznaczać powrót do dyskusji o założeniach słynnej Klauzuli IV. Ten napisany przez członków Towarzystwa Fabiańskiego blisko sto lat temu manifest zakładał państwową własność licznych gałęzi przemysłu oraz – inaczej niż w dzisiejszej Wielkiej Brytanii – kolei. Został usunięty w 1995 roku przez Tony’ego Blaira i jego strategów z programu Partii Pracy.

„Publiczna własność kolei” – niby zwykłe nic, a jednak cała sytuacja przypomina tę, którą opisywał Slavoj Žižek w tekście o Syrizie – stare socjaldemokratyczne minimum uznaje się dziś za radykalne lewactwo.

I podczas gdy Corbyn zachęca do dyskusji na temat powrotu do państwowej kolei, pozostała trójka kandydatów puka się w czoło, próbując ugrać coś dla siebie i wmawiając Corbynowi zamiar renacjonalizacji Brytanii. Tymczasem jego sympatycy nie wydają się być tym przejęci i z satysfakcją oglądają filmik, w którym polityk nazywa hańbą politykę mieszkaniową rządu Margaret Thatcher.

Albo przypominają zdjęcie Corbyna zatrzymanego przez policję w trakcie demonstracji przeciw apartheidowi.

Pacyfista pod medialnym ostrzałem

Niektórzy wypominają Corbynowi – niesłusznie – podejrzaną sympatię do komunistycznych dyktatorów. On sam wskazuje raczej na Salvadora Allende jako wzór lewicowego przywódcy. Corbyn ma jednak inny problem, który może go sporo kosztować. Jako zagorzały przeciwnik polityki Izraela względem Palestyny zdaniem wielu publicystów od dawna balansuje na granicy antysemityzmu. Myśląc o pokoju na Bliskim Wschodzie, nawołuje do dialogu za wszelką cenę – nawet z organizacjami uznawanymi za terrorystyczne. Zdanie „nasi przyjaciele z Hamasu i Hezbollahu” jeszcze długo będzie mu wypominane tak przez lewicę, jak i prawicę.

Nawet w gazetach, które – wydawałoby się – popierają stanowisko Corbyna w wielu istotnych kwestiach, brutalna krytyka jest na porządku dziennym. Nie nadużywałbym słowa „nagonka”, ale liczba artykułów wycelowanych w polityka w „Guardianie” czy „New Statesman” może budzić zdziwienie. Antycorbynowskie kampanie toczą z największym nawet zacięciem lewicowi dziennikarze – szczerze przerażeni, że gwałtowny zwrot na lewo po latach nijakości skaże partię na wieczne zapomnienie. Chlubnym wyjątkiem jest tu Owen Jones, pisujący do obydwu wspomnianych przeze mnie tytułów, chyba największy w całym kraju kibic posła z Islington North. Młody, świetnie wykształcony dziennikarz o robotniczych korzeniach, zaangażowany i o wyraźnych prospołecznych poglądach – niemal stereotypowy wyborca Corbyna.

Corbyn jest człowiekiem tak dobrodusznym i uczciwym, że aż pozbawionym poczucia humoru. Na Twitterze co jakiś czas pojawiają się nowe corbynjokes – antydowcipy w stylu zatroskanego lewicowca. „Co mówi blondynka u ginekologa? – Martwię się o coraz gorzej finansowaną przez NHS opiekę prenatalną”. Każdy normalny polityk chciałby, by jego zwycięstwo było oklaskiwane w rytm energicznej, euforycznej piosenki. Jeremy Corbyn wolałby kołysać się do Imagine Johna Lennona. To akurat nie jest żart.

Spotkania z najpopularniejszym kandydatem Labour odbywają się w całym kraju, a sale pękają w szwach. Newsthump, brytyjski brat ASZdziennika, donosi jakoby sam Corbyn ogłosił, że jest już bardziej znany od Jezusa (inicjały nie mogą być przypadkowe), czym ponoć wprawił w konsternację wiernych fanów Johna Lennona. Przemówieniu Corbyna na marszu przeciw austerity towarzyszyły okrzyki uwielbiania niczym z koncertów największych gwiazd. Słowem, Corbynmania przybrała imponujących rozmiarów, zupełnie nieprzystających do, wydawałoby się, mało ekscytujących wyborów na przewodniczącego partii.

„Brytyjczycy też mają swojego Kukiza. U nich to polityczny weteran” – przeczytałem jakiś czas temu w „Gazecie Wyborczej” i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oczywiście popularność Corbyna jest wyrazem niezadowolenia – ale zupełnie innego niż to, które obserwujemy w Polsce, którego większość publicystów „Wyborczej” nie jest w stanie pojąć, żyjąc beztrosko w bańce samozadowolenia ćwierćwieczem spektakularnych sukcesów widzianych z centrów wielkich miast. Równanie między aktywistą wiernym swoim poglądom od kilkudziesięciu lat, a tracącym popularność piosenkarzem bez pomysłu na państwo, to wyraz już nie tyle bezradności, ile imponującego odlotu. Z kolei „Rzeczpospolita” straszy Corbynem swoich konserwatywnych czytelników, porównując go do mitycznego potwora z Aten – Aleksisa Tsiprasa. Pomimo wszelkich różnic między gazetami Michnika i Chraboty, obie przejęły od wielkich brytyjskich mediów „zdroworozsądkową” krytykę Corbyna.

Pod tekstem na stronie Wyborcza.pl ktoś słusznie zauważył, że Corbyn ma w sobie raczej coś z Jacka Kuronia, dla środowiska Gazety bardziej bohatera niż populisty.

Nie ma dziś w Polsce polityków, którzy od ponad trzydziestu lat zasiadaliby w parlamencie – nie porzuciwszy ideałów ani aktywistycznej działalności. Ale można próbować szukać też innych tropów. Zaangażowanie Corbyna przywodzi na myśl aktywność Piotra Ikonowicza, a entuzjazm, z jakim witają go fani (inaczej nie da się ich nazwać) kojarzyć może się nawet z… mieszkańcami Suchej Beskidzkiej wiwatującymi na cześć Andrzeja Dudy.

Czy socjalista może być premierem Wielkiej Brytanii?

Czy Corbyn, który może i ma niespodziewanie wysokie poparcie społeczne, ale de facto brak mu politycznego doświadczenia poza tylnymi ławami parlamentu i manifestacjami, będzie gotowy rządzić państwem? Strach polityków Partii Pracy ma swoje korzenie znacznie głębiej. Dla wielu z nich Corbyn jest reminiscencją Tony’ego Benna – wieloletniego (nieformalnego) lidera lewego skrzydła Partii Pracy. Za życia nazywany „najniebezpieczniejszym człowiekiem w Wielkiej Brytanii”, po śmierci został zgodnie kanonizowany przez większość nieprawicowych mediów. Benn uchodził za symbol uczciwości i bezkompromisowości, ale jednocześnie politycznej nieskuteczności. Podobnie jak Michael Foot, przewodniczący Partii Pracy w latach 1980-1983, naiwny człowiek o szlachetnych poglądach – to jego obarcza się winą za uczynienie Partii Pracy niewybieralną, i to w czasach rządów Margaret Thatcher.

Drugi laburzystowski Tony B., który dla Corbyna jest punktem odniesienia, to oczywiście Tony Blair. Inicjał nazwiska w tym przypadku jest bardzo na miejscu, jako że pacyfista Corbyn widziałby go najchętniej na ławie oskarżonych. „Tym, których serca są z Jeremym Corbynem, sugeruję przeszczep” – powiedział Blair, wywołując powszechne oburzenie. Sam zainteresowany zwrócił uwagę, że były premier powinien raczej przejmować się śledztwem w sprawie wypowiedzenia wojny w Iraku. To właśnie z krytyki Blaira Corbyn uczynił swój główny przekaz w kampanii. Program New Labour pomógł partii zwyciężyć w 1997 i przejąć władzę na trzynaście lat – po jeszcze dłuższym kiblowaniu w ławach opozycji – ale zerwał z robotniczymi korzeniami partii, a wielu wyborców pozbawił złudzeń, że laburzyści jeszcze kiedyś będą reprezentować interesy klasy pracującej. Wygląda na to, że Blair jeszcze długo pozostanie – nawet jeśli tylko pasywnie – najważniejszą postacią w Partii Pracy. Stosunek do jego rządów tworzy tożsamość brytyjskiej lewicy – a może należałoby powiedzieć: „brytyjskich lewic”? W przeddzień otwarcia głosowania Blair opublikował w „Guardianie” tekst , w którym ostrzega, że wygrana Corbyna oznacza „anihilację” partii. „Nawet jeśli mnie nienawidzicie, nie prowadźcie partii na krawędź urwiska” napisał były premier, wywołując tym raczej rozbawienie.

Coraz więcej komentatorów – często z niesmakiem, a nawet z rozpaczą – przyznaje, że zwycięstwo Corbyna jest niemal przesądzone. Jego sukces to początek wyjątkowo wyboistej drogi.

O ile polityk nie ma problemu z przemawianiem na wiecach do rozentuzjazmowanej młodzieży, a jego słowne potyczki z Cameronem mogą być majstersztykami, to Corbynowi brakuje tego, co przewodniczącemu frakcji w parlamencie jest bardzo potrzebne – poparcia własnych posłów.

Pozostali kandydaci solidarnie zapowiadają, że nie zamierzają wejść w skład Corbynowskiego Gabinetu Cieni. Brytyjska tradycja wymaga od lidera opozycji utworzenia alternatywnego rządu, w którym każdy „minister” z uwagą piętnuje poczynania swojego odpowiednika w rządzącej partii i jest naturalnym kandydatem do teki po przejęciu władzy. Bez poparcia umiarkowanych parlamentarzystów Corbynowi ciężko będzie znaleźć polityków kompetentnych w dziedzinach odpowiadających poszczególnym działom administracji rządowej. Niektórzy otwarcie rozważają schizmę. Tony Benn powiedział kiedyś: „Partia Pracy nigdy nie była partią socjalistyczną, choć zawsze byli w niej socjaliści. Trochę jak chrześcijanie w Kościele Anglikańskim”. Pod kierownictwem Corbyna przypuszczalnie to się nie zmieni.

Na razie jednak Jeremy Corbyn, nawet jeśli traci poparcie umiarkowanego skrzydła partii, nieustannie zyskuje sympatię niemałego (i przez wiele lat uśpionego) elektoratu lewicowego. Po ogłoszeniu nominacji Corbyna do partii zapisało się blisko dwieście tysięcy nowych członków. Choć za pięć lat polityk będzie już po siedemdziesiątce, jako jedyny ma szanse zaoferować prawdziwą alternatywę dla Davida Camerona, wówczas, jak przypuszczam, zepsutego dekadą władzy „absolutnej”. Wreszcie lewica daje ludziom coś, czego w brytyjskiej polityce brakuje od prawie czterech dekad – nadzieję. Nie rozpacz, a nadzieję.

**Dziennik Opinii nr 226/2015 (1010)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij