Unia Europejska

Hein: Przestańmy wyciskać świat pracy jak cytrynę [rozmowa]

Obecna polityka gospodarcza doszła do ściany.

Michał Sutowski: Czy wielki globalny kryzys finansowy, którego początek symbolicznie łączy się z dniem upadku Lehman Brothers, mamy już za sobą?

Eckhard Hein: Zdecydowanie nie. To prawda, że poradziliśmy sobie z jego krótkoterminowymi skutkami, bo w 2008 i 2009 roku gigantyczne interwencje rządowe zapewniły płynność systemowi bankowemu, uratowały od bankructwa największe instytucje i zapobiegły upadkowi całego systemu finansowego. W gospodarce „realnej”, a zwłaszcza na rynku pracy, wciąż odczuwamy jednak katastrofalne skutki krachu. Tempo wzrostu jest nędzne albo wcale go nie ma, nie zanotowaliśmy też większych postępów w regulacji sektora finansów, zwłaszcza w Europie. Wreszcie nie zostały zatrzymane ani tym bardziej odwrócone długofalowe, głębokie procesy, które do kryzysu doprowadziły – jego źródłem była przecież nie tylko deregulacja finansów, ale przede wszystkim podział dochodów w całej gospodarce. Kosztem udziału płac w PKB rosły zyski korporacji, a wraz z nimi nierówności dochodów gospodarstw domowych. A efektem tego były dwa współistniejące modele rozwoju gospodarczego, oba nie do utrzymania na dłuższą metę: jeden napędzany kredytowaną konsumpcją, a drugi neomerkantylistyczny, tzn. oparty na nadwyżce eksportowej.

Ale jeśli popatrzeć na indeksy giełdowe i wartość notowanych na nich spółek, kursy akcji – wygląda to wszystko całkiem dobrze.

Giełda się szybko odbiła od dna, ale głównie dzięki bardzo ekspansywnej polityce monetarnej. Luzowanie ilościowe, czyli zwiększenie podaży pieniądza, przeprowadzone przez Rezerwę Federalną było zapewne konieczne, aby zapobiec całkowitemu załamaniu, ale na realne miejsca pracy przełożyło się to w niewielkim stopniu. Poziom płac lekko odbił w górę, ale raczej koniunkturalnie, a nie strukturalnie. Nie widać trwałej zmiany trendów podziału dochodów na korzyść pracowników, nie ma wzrostu inwestycji, stąd agregowany popyt jest wciąż bardzo słaby. Inwestorzy – to znaczy zamożne gospodarstwa domowe i rynki finansowe – zamiast w produkcję inwestują kapitał w akcje i surowce na rynkach spekulacyjnych. To oczywiście pompuje wartość aktywów, ale nie przynosi ożywienia gospodarczego. Skądinąd nawet frankfurcki indeks giełdowy DAX w ostatnich dniach spadał, bo prognozy dla niemieckiej gospodarki na przyszły rok trzeba było skorygować – z wzrostu szacowanego na 2 procent do niewiele ponad 1 procent.

Ale pana przykłady sugerują, że giełda może sobie świetnie radzić bez ożywienia realnej gospodarki…

Przejściowo tak, na dłuższą metę nie.

Od dawna pisze się o oderwaniu sektora finansowego od gospodarki realnej. Koniec końców trzeba jednak wypłacić akcjonariuszom dywidendy, które bazują na zyskach realnego sektora.

Jeśli ten nie przynosi zysków, to i finansowy będzie miał kłopoty. Można co prawda próbować kreatywnej księgowości i zwiększać zysk finansowy kosztem potencjału inwestycyjnego albo po prostu ciąć koszty pracy, nie da się jednak robić tego w nieskończoność. Nie można bez końca wyciskać jak cytrynę świata pracy i dławić firmy spoza sektora finansowego, bo w końcu zderzymy się z barierą popytu konsumpcyjnego finansowanego z płac. Znowu: ten problem można rozwiązać kolejną falą kredytowania konsumpcji, ale jej ceną będzie wzrost zadłużenia gospodarstw domowych i kruchość całego systemu. W końcu ta bańka dochodzi do karykaturalnych rozmiarów i nawet mały wstrząs na drugorzędnym rynku, w rodzaju kredytów subprime, spowoduje krach. Zwłaszcza przy wciąż nieuregulowanym handlu instrumentami pochodnymi…

No i wtedy przyjdzie na pomoc państwo i wyratuje potencjalnych bankrutów, a za parę lat ich zyski wrócą do poziomu sprzed kryzysu.

Mam wątpliwości, czy państwa byłoby dziś stać na kolejny bailout. Proszę pamiętać, że są dużo bardziej zadłużone niż w 2008 roku, a poza tym coraz więcej z nich ma narzucone prawne ograniczenia deficytów i długu publicznego. Mamy „kotwice” długu wpisane do konstytucji, mamy pakt fiskalny w Unii Europejskiej… Zostaje jeszcze polityka banków centralnych: FED prowadzi gigantyczne operacje „luzowania ilościowego”, czyli wlewania pieniędzy do banków, Europejski Bank Centralny ma realne stopy procentowe poniżej zera. Jak wiemy, na ożywienie gospodarki realnej wpływa to umiarkowanie.

A można w ten sposób podtrzymywać przynajmniej wyniki giełdy?

Banki centralne uratowały w ten sposób banki komercyjne i cały sektor finansowy. Tak naprawdę dotują je w ten sposób, bo udzielają im krótko- i długoterminowych kredytów niemal za darmo, a te pożyczają dalej, sektorowi prywatnemu, a przede wszystkim rządom już na kilka procent. Banki zawsze tak zresztą robiły, bo tak się kreuje pieniądz we współczesnej gospodarce kapitalistycznej.

Ale dziś pożycza się te pieniądze – na procent właśnie – tym samym rządom, dzięki którym banki w ogóle przetrwały.

I dlatego to jest właśnie dotowanie banków komercyjnych.

Z czysto ekonomicznego punktu widzenia banki centralne mogłyby pożyczać pieniądze bezpośrednio rządowi, bez procentów dla sektora komercyjnego, ale w Unii Europejskiej postanowiliśmy, że nie wolno. Mielibyśmy przez to stać się nieodpowiedzialni i zaprzedać duszę inflacyjnemu diabłu, tak przynajmniej twierdzi sporo moich niemieckich kolegów.

A co by nam wtedy groziło?

Jak to co? Druga Republika Weimarska, hiperinflacja i jakiś nowy Hitler. Ten mit jest bardzo silnie zakorzeniony w naszym myśleniu. Zapominamy, że hiperinflację najprawdopodobniej spowodowały działania celowe – miała ona dobitnie pokazać, że Niemcy nie będą mogły spłacić zwycięskim państwom Ententy wojennych reparacji, a do tego uderzyć w socjaldemokratyczny rząd ówczesnej republiki. Kierownictwo ówczesnego Banku Rzeszy było bliskie kręgom narodowo-konserwatywnym, wrogim nowemu państwu. Nie jest tak, że samo finansowanie rządu przez bank centralny generuje inflację, jest ona raczej wypadkową kilku czynników, z „upadłym państwem” na czele, jak niedawno w Zimbabwe. Bank Anglii nie był niezależny aż do lat 90. XX wieku i jakoś hiperinflacji udało się uniknąć. Niezależność banku centralnego jako conditio sine qua non zdrowej polityki gospodarczej to stosunkowo świeży dogmat ekonomii neoklasycznej.

A jakie racje za tym stoją?

Chodzi o to, by zapobiec „niespodziewanej inflacji”, tzn. uczynić politykę monetarną państwa przewidywalną. Założenie jest takie, że źródłem inflacji zawsze jest zbyt ekspansywna polityka monetarna. W praktyce miałby ją powodować nieodpowiedzialny bank centralny, który na polecenie rządu, np. przed wyborami sztucznie, nakręca koniunkturę, by zmniejszyć bezrobocie dzięki zaniżonym stopom procentowym. Na gruncie teorii Keynesa poziom inflacji zależy od wyników konfliktu dystrybucyjnego w gospodarce, tzn. przetargów między pracownikami a pracodawcami. Pracownicy chcą zarabiać więcej, niż pracodawcy gotowi są im dać; ci drudzy z kolei boją się np. obciążenia wyższymi kosztami importu, a bank centralny musi dostosować politykę do wyniku tego przetargu.

A dlaczego starą teorię – i praktykę polityczną – wymieniono na nową?

Dobre wyjaśnienie to „zemsta klasy rentierskiej”, to znaczy tej, która najbardziej obawia się inflacji. Wyłączenie polityki stóp procentowych spod demokratycznej decyzji było odpowiedzią na wzrost inflacji w latach 70. wynikający właśnie z konfliktu dystrybucyjnego.

To znaczy?

Pod koniec lat 60. nastąpiło spowolnienie tempa wzrostu produktywności w gospodarce, a zarazem wciąż panował stan praktycznie pełnego zatrudnienia. Związki zawodowe były bardzo silne, a pracownicy przyzwyczajeni do regularnego wzrostu płac – domagali się utrzymania jego tempa, co przy mniejszym wzroście produktywności sprzyjało właśnie inflacji. Do tego można dodać wstrząs cenowy wywołany wzrostem roszczeń dystrybucyjnych sektora zagranicznego, szerzej znany jako kryzys naftowy. I właśnie na to reakcją była zmiana polityki: od keynesowskiego zarządzania popytem z celem pełnego zatrudnienia do monetarystycznego zarządzania celem inflacyjnym, tak aby rząd, niezależnie od opcji politycznej, nie mógł nic w tej sprawie zmienić.

A czy dziś grozi nam inflacja?

Wśród bankierów, także tych z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a z wyjątkiem części moich niemieckich kolegów, panuje dość powszechne przekonanie, że dzisiaj grozi nam deflacja.

Argumenty są dość proste. Świat pracy jest osłabiony w stosunku do kapitału: niemal wszędzie w Europie panuje wysokie bezrobocie, w USA nie ma praktycznie związków zawodowych, które skutecznie zdusiła epoka Reagana. W Chinach z kolei związki dopiero zaczynają powstawać na większą skalę. Mamy, co prawda, wzrost popytu na surowce – co teoretycznie mogłoby zrodzić tzw. inflację kosztową – ale jego koszt w kontekście globalizacji poniesie przede wszystkim świat pracy. Nie zatem mowy o skumulowaniu czynników inflacyjnych.

A co na to sektor finansowy? Sprzyja mu ta sytuacja?

Deflacja to przede wszystkim problem dłużnika, a nie wierzyciela. A to raczej sektor niefinansowy i gospodarstwa domowe są zadłużone u sektora finansowego. Na krótką metę deflacja dotyka zatem firmy nastawione na produkcję i pracowników. Oczywiście, jeśli nie masz długu, to deflacja wydaje się korzystna – twoje oszczędności rosną, a ceny spadają. Gorzej, jeśli z czasem kolejne podmioty bankrutują i już nie mogą obsłużyć swoich długów, wtedy część oszczędności, to znaczy udzielonych innym kredytów, trzeba spisać na straty.

Mówił pan, że dotychczasowa polityka banków centralnych nie wyciąga nas z kryzysu gospodarki realnej. Nie powoduje inflacji, czego tak obawiają się bankierzy niemieccy, ale i nie stymuluje wzrostu. Dlaczego właściwie?

Bo w relacji do gospodarki „realnej” bank centralny jest w dużej mierze bezradny. Obniżono stopy procentowe, wprowadzono tzw. operacje rynku otwartego, czyli odkupywanie obligacji państwowych od banków komercyjnych na rynku wtórnym przez EBC. Teraz jeszcze bankowcy z EBC ogłosili, że będą skupywać ABS-y, czyli papiery wartościowe „zabezpieczające” na przykład czyjeś kredyty hipoteczne. Tyle że zwiększanie płynności, czytaj: wlewanie pieniędzy do banków komercyjnych, to – wedle słynnego powiedzenia Keynesa – „popychanie sznurka”. To ułatwianie życie bankom, ale nie przekładające się na zwiększenie konsumpcji. Bo niby dlaczego bank miałby pożyczać pieniądze firmom czy gospodarstwom, skoro i tak już są zadłużone? Poza tym same gospodarstwa domowe myślą raczej o spłacie zadłużenia niż nowych kredytach konsumpcyjnych – co jest chyba zrozumiałe – a przedsiębiorcy spodziewają się niskich zysków z powodu słabego popytu. Dlatego obecna polityka banków centralnych doszła do ściany.

Co można zrobić w tej sytuacji, skoro dla europejskich elit finansowanie długu publicznego przez banki centralne to taki szatański wymysł?

Potrzebne są bezpośrednie inwestycje rządowe na dużą skalę.

Ale rządy są zadłużone!

I dlatego właśnie rozmaite „kotwice” zadłużenia uniemożliwiają rządom działanie, które byłoby najbardziej racjonalne! W strefie euro mamy de facto recesję, w USA częściowo też. Mamy ogrom niewykorzystanych mocy produkcyjnych z bezrobociem sięgającym 25 procent, przez co dochodzi do erozji niewykorzystanego kapitału trwałego. Trzeba zatem zwiększyć inwestycje rządowe: te „twarde” w infrastrukturę, ale i te „miękkie”, w politykę edukacyjną czy podwyższenie standardów opieki nad seniorami. To wszystko miałoby dodatni wpływ na dochody, a więc w efekcie także na inwestycje sektora prywatnego.

Ale na przykład Polska ma hamulec długu wpisany do konstytucji, wprowadziliśmy go nawet wcześniej niż Niemcy…

Serdecznie gratuluję!

Skąd mamy wziąć pieniądze na inwestycje bez podnoszenia zadłużenia?

Na początku na pewno nie da się tego uniknąć. Możecie oczywiście opodatkować najzamożniejszych, ale nie przyniesie to zbyt wielu dochodów, a na pewno wywoła wielki konflikt polityczny. Żeby nie było wątpliwości: jeśli progresję podatkową można przeforsować politycznie,  wprowadzić podatek majątkowy na wzór tego, co proponuje Piketty, czy podatek od transakcji finansowych – to świetnie, spróbujmy. Na pewno nie zaszkodzi to gospodarce, obawiam się jednak, że przychodów będzie zbyt mało, żeby ją rozruszać.

Trzeba zatem zmienić limit długu, a jedyna reguła, jaka powinna bezwzględnie obowiązywać, to nakaz zastopowania wydatków finansowanych przez deficyt w momencie, kiedy tylko inflacja zacznie rosnąć powyżej pewnego progu.

To znaczy: kiedy potencjał produktywności dojdzie do swych granic i zacznie się konflikt redystrybucyjny w gospodarce, który napędza inflację. Oczywiście dzisiaj nam bardzo daleko do takiej sytuacji. Dziś potrzeba nam wydatków rządowych – nie tylko „antycyklicznych”, stymulujących popyt, ale także „strukturalnych”, tzn. inwestycyjnych, które pomogą przenieść gospodarkę na ścieżkę wysokiego wzrostu.

Mówi pan o znaczeniu konfliktu między pracą a kapitałem, o przełożeniu wysokości płac na popyt, ale czy te kategorie sprawdzają się jeszcze w czasach tzw. wzrostu bezzatrudnieniowego?

To fałszywy problem. Żeby mieć wzrost zatrudnienia, trzeba uzyskać – w pewnym uproszczeniu – wzrost PKB większy od wzrostu produktywności. W gospodarkach rozwiniętych ten poziom jest na tle historycznym bardzo niski, bo w Niemczech wynosi około 1 procentu rocznie. Potrzebujemy zatem trwałego wzrostu powyżej 1 procentu rocznie; w krajach nadrabiających technologiczne zaległości ten poziom może być oczywiście wyższy – to dotyczy Południa, ale także Polski. Do tego wszystkiego trzeba jeszcze uwzględnić wzrost populacji, napływ imigracji itp. Padają oczywiście argumenty, że nasz wzrost jest nazbyt kosztowny środowiskowo, względnie że jest już niemożliwy na Zachodzie i czeka nas długotrwała stagnacja. Jeśli jednak przyjmiemy takie założenie, to musimy rozważyć opcję skrócenia ogólnego czasu pracy. Dla wszystkich – a nie poprzez wysłanie istotnej grupy na bezrobocie.

Czy widzi pan jakichś aktorów gospodarczych, którzy mogliby wesprzeć tę „popytową” politykę?

Podejście popytowe jest o tyle harmonijne, że współgra z interesami i pracowników, i kapitału niefinansowego, tzn. inwestowanego w gospodarkę „realną”, wytwórczą. Do tego momentu to sytuacja win-win, choć już nie dla rynków finansowych – fundusze hedgingowe nie wyszłyby na tym najlepiej… Od Michała Kaleckiego, dzięki jego pracy o politycznych aspektach pełnego zatrudnienia, wiemy jednak, że choć kapitaliści zyskaliby wymiernie na polityce stymulowania popytu – i dobrze o tym wiedzą – to nie życzą sobie pełnego zatrudnienia, bo wzmacnia ono pozycję przetargową pracowników, ale także i państwa wobec nich samych.

Sektor finansowy straci, a niefinansowy zyska ekonomicznie, ale straci politycznie?

Problem polega na tym, że sektor finansowy i niefinansowy zlewają się ze sobą: Siemens czerpie dziś więcej zysków z operacji finansowych niż z produkcji maszyn. Nadzieja w tym, że są też inni aktorzy – taki Volkswagen na przykład wciąż przede wszystkim produkuje auta, a zarabia na popycie na nie.

prof. Eckhard Hein – niemiecki profesor ekonomii, reprezentant nurtu postkeynesowskiego, obecnie wykładowca Berlin School of Economics and Law i pracownik naukowy nowojorskiego Levy Economics Institute of Bard College, autor m. in. książek Distribution and Growth after Keynes: A Post-Keynesian Guide (2014) oraz The Macroeconomics of Finance-dominated Capitalism – and its Crisis(2012), publikuje m. in. na łamach „Cambridge Journal of Economics”.

Prof. Hein był gościem Instytutu Studiów Zaawansowanych.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij