Unia Europejska

Harms: Gaz łupkowy to wielka bańka ekonomiczna

Działa tylko wtedy, kiedy nie zważa się na żadne koszty ekologiczne.

Michał Sutowski: Czy po totalnej klęsce wyborczej w Niemczech i w perspektywie wyborów, po których w Parlamencie Europejskim znajdzie się prawdopodobnie wielu posłów-nacjonalistów – jest jeszcze nadzieja dla „zielonej Europy”?

Rebecca Harms: W Niemczech Zieloni faktycznie ponieśli porażkę i znajdą się w opozycji, ale nie nazywałabym tego „totalną klęską”, w Budenstagu straciliśmy 5 mandatów.

W sondażach zapowiadało się nawet 20 procent, tymczasem skończyło się na 8,4…

20 procent poparcia notowaliśmy bezpośrednio po katastrofie w Fukushimie, 2,5 roku temu, ale to była wyjątkowa sytuacja. Niemniej przegraliśmy i dla „zielonej” polityki w Niemczech będzie to trudny czas – gdyż wielka koalicja CDU i SPD nie wykazuje wielkiego zrozumienia dla kwestii ekologicznych. Zamiast ruchów do przodu w kwestii np. zwrotu energetycznego należy się teraz spodziewać raczej powrotu do starego myślenia. Nie dramatyzowałabym jednak, gdyż Zieloni wciąż sprawują dużo władzy na poziomie landów, włącznie ze stanowiskiem premiera landu Badenii-Wirtembergii; uważam, że to dobry punkt wyjścia do kampanii przed wyborami europejskimi w maju 2014.

Sondaże sugerują, że w wielu krajach dużo głosów otrzymają nacjonaliści i populiści orientacji eurosceptycznej. Gdzie pani widzi tego przyczyny?

Zbyt łatwo w ich krajach – we Francji, w Polsce, w Czechach, w Wielkiej Brytanii czy w Grecji – przychodziło im przerzucanie odpowiedzialności za realne problemy i frustracje obywateli na Brukselę, choć to nie Unia Europejska była odpowiedzialna za wiele z tych problemów. Jeśli spojrzymy chociażby na bezrobocie młodych, to przecież niewłaściwa polityka rynku pracy czy niewystarczająca stymulacja gospodarek w czasie kryzysu nie są winą Brukseli, tylko wciąż – państw narodowych.

Kanclerz Angela Merkel chciałaby jednak ograniczać ich kompetencje w sprawach gospodarczych – zatem nawet jeśli dziś za błędną politykę gospodarczą można winić państwa narodowe, to już niedługo faktycznie będzie ona w rękach instytucji europejskich, umownie: Frankfurtu i Brukseli.

Pamiętajmy jednak, że forsowany przez Angelę Merkel i jej sojuszników, np. Austrię czy Holandię, pakt fiskalny ma charakter międzyrządowy, a nie wspólnotowy. Oczywiście dosięga on swymi skutkami wszystkich krajów strefy euro, ale nie odpowiadają za niego ani Bruksela, ani Strasburg, tylko właśnie rządy państw narodowych. Rozwiązania w kwestii polityki fiskalnej były ostro krytykowane zarówno przez Parlament Europejski, jak i Komisję – przede wszystkim za ich rażącą jednostronność. W sytuacji kryzysu radykalne oszczędności w sektorze publicznym i cięcia budżetów zaostrzają tylko dotychczasowe problemy i pogłębiają recesję. Grecja na przykład już przed kryzysem strefy euro miała bardzo duże bezrobocie wśród młodych, kłopot polega na tym, że tamtejszy rząd nie robi niemal nic innego poza likwidowaniem sektora publicznego.

Ale robi to dlatego, że takie są warunki kolejnych transz pomocy, do tego bardzo spóźnionej.

To prawda, choć problem nie ogranicza się do spóźnionych transz pomocy finansowej. Angela Merkel wraz z pozostałymi szefami rządów, ale także z przewodniczącym Barroso, bardzo długo tolerowała błędną polityki niektórych krajów członkowskich, przymykając oczy, jakby w nadziei, że nas kryzys nie dotknie. Nie akceptuję opowieści o nagłym i niespodziewanym kryzysie – skoro nawet na upadek Lehman Brothers wskazywały bardzo istotne symptomy. Potem niezmiernie dużo czasu zajęło dojście do jakichkolwiek konkretów, aż w końcu otrzymaliśmy pakt fiskalny w jego obecnym kształcie. Dostaliśmy go za późno i do tego niezrównoważony – ratuje się banki, za to kosztami obciąża się obywateli, co oznacza nie tylko jednostronność, ale i rażącą niesprawiedliwość podziału kosztów, charakterystyczną dla wszystkich dotychczasowych mechanizmów walki z kryzysem. Do tego wszystkiego wciąż nie uregulowano dostatecznie sektora finansów, a zatem nie sięgnięto do najgłębszych przyczyn kryzysu.

Charakterystyczny dla europejskiej polityki jest fakt, że np. wspólny nadzór bankowy zawdzięczamy właśnie Parlamentowi Europejskiemu, a nie kanclerz Merkel czy premierowi Tuskowi.

To proeuropejskie siły w Parlamencie forsują utworzenie funduszu gwarancyjnego na przekór szefom rządów państw narodowych – po to między innymi, żeby polityka antykryzysowa była sprawiedliwsza i żeby wreszcie przestała obowiązywać szkodliwa zasada too big to fail. Chodzi nam przecież o to, żeby instytucje finansowe potraktować jako too failed to be big! Obywatele powinni wiedzieć o tym, że to raczej w Brukseli są siły, które chcą sprawiedliwszej polityki, a nie wśród kolegów i koleżanek Angeli Merkel i Donalda Tuska.

Co dla pani oznacza „jednostronność” paktu fiskalnego?

Chodzi o to, że sama dyscyplina budżetowa jest czymś na dłuższą metę pożądanym, a finanse publiczne powinny być „zdrowe”, to znaczy, że dochody i wydatki powinny się równoważyć. Oczywiście trzeba mieć możliwość zaciągania długów do pewnej granicy, ale wzrost długu nie może być większy od wzrostu gospodarczego, gdyż wówczas oznacza to obciążanie przyszłych pokoleń. Osobną kwestią jest rozłożenie redukcji długu w czasie – bo np. Grecja wcale nie zmierza dziś w stronę zdrowych finansów publicznych, tylko na skutek narzuconych cięć doprowadzi niedługo do likwidacji swego sektora publicznego i ruiny całej gospodarki. I tu leży częściowa odpowiedź na pana początkowe pytanie:

jeśli Bruksela popiera narzędzia, w efekcie których chorych w szpitalach przestaje się leczyć, emeryci nagle dostają zmniejszone świadczenia, a bezrobotni już po sześciu miesiącach nie dostają ani centa zasiłku – wówczas narastają nastroje antyeuropejskie.

I temu jesteśmy przeciwni – oszczędności zostały narzucone w zbyt krótkiej perspektywie czasowej. Nie zmienia to oczywiście faktu, że Grecja potrzebuje reform, ale do nich potrzebne jest zaangażowanie społeczeństwa i wiara, że przyniosą one pożądany skutek – tak jak to było w krajach postsocjalistycznych.

A co to dokładnie znaczy, że „Grecja potrzebuje reform”? Na czym dokładnie miałyby one polegać?

Reformy i wejście gospodarki na drogę podtrzymywalnego rozwoju to nie to samo co cięcia. A konkretnie? Weźmy kwestię sprawiedliwości podatkowej w Grecji: z podatków zwolniony jest Kościół, choć jest jednym z najbogatszych podmiotów w tym kraju, unikają płacenia również najbogatsi Grecy. Już gdyby to udało się zmienić, sytuacja budżetowa byłaby zupełnie inna. Po drugie, nie należy bezmyślnie demontować istniejących instytucji publicznych, tylko je rewitalizować tak, żeby obywatele mogli się utożsamić ze swoim państwem dzięki dobrym szkołom, szpitalom, domom  opieki dla ludzi starszych czy ogólniej – dzięki skutecznemu zabezpieczeniu społecznemu na czas starości czy na wypadek bezrobocia. Po trzecie wreszcie, chodzi o to, aby skończyła się czcza gadanina o „zrównoważonym rozwoju” w Brukseli, a zaczęły realne inwestycje w ten rozwój. Mamy przecież fundusze strukturalne, z których w sytuacji kryzysu można by korzystać wcześniej.

Na co należałoby je przeznaczyć?

Grecja jest uzależniona od importu ropy na ogromną skalę, z której wytwarza się potem energię elektryczną. W tej sytuacji nowa strategia inwestycyjna w obszarze energii może przynieść nie tylko ożywienie koniunktury, ale także znaczne oszczędności na przyszłość. To zresztą dotyczy również Polski, której sektor energetyczny jest mocno przestarzały i wysoko dotowany, a jego koszty rosną – przecież gros waszych bloków energotwórczych ma kilkadziesiąt lat. I tak musicie w niego zainwestować, więc po co inwestować w odbudowę tego co stare, zamiast w nowe technologie?

W Polsce mówi się o nich jako o luksusie, na który stać tylko najzamożniejszych. O odnawialnych energiach, o instrumentach polityki klimatycznej…

Ale przecież na rzecz „zielonej” polityki przemawia nie tylko walka z ociepleniem klimatu na Ziemi, ale także argument o zanieczyszczczeniu powietrza, które również bierze się między innymi ze spalania węgla. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że spośród 10 europejskich miast o najbardziej zanieczyszczonym powietrzu aż 6 jest w Polsce. To mi zresztą pomogło zrozumieć, skąd biorą się inicjatywy obywatelskie przeciwko nowym elektrowniom węglowym w Polsce i rosnąca niechęć społeczeństwa wobec dotowania węgla. To wszystko znaczy, że Polacy realnie przejmują się kwestiami ekologicznymi, ale nie znajdują odpowiedniej reprezentacji. Głosy na rzecz zielonej energii nie są obecne na równych prawach ani w mediach głównego nurtu, ani w parlamencie.

Ekologia to jeden argument, ale są jeszcze koszty dla przemysłu…

Doświadczenie Nadrenii Północnej-Westfalii wskazuje wyraźnie, że im dłużej i głębiej wydobywamy węgiel, tym jest to droższe. W kolejnych latach eksploatacji rosną też koszty zabezpieczenia terenu, pod którym znajdują się kopalnie, żeby teren nie opadał. W Kraju Saary w ogóle zaprzestano wydobycia z tego właśnie powodu. A skoro wiadomo, że jakieś źródło energii jest nie tylko wyczerpywalne, ale też z czasem coraz mniej opłacalne ekonomicznie, to chyba wypada z wyprzedzeniem podjąć jakieś kroki zapobiegawcze. Polska w czasach Solidarności i po 1989 roku zawsze wydawała nam się krajem zwróconym w przyszłość – nie rozumiem dlaczego akurat w kwestii energii miałaby zwracać się w stronę tego, co stare.

Choćby dlatego, że kopalnie i technologie węglowe mamy własne, a te „zielone” musielibyśmy raczej importować, z Niemiec albo z Chin.

Wcale nie musi tak być, czego dobrym przykładem są Niemcy wschodnie. Dzięki inwestycjom koncernu z Nadrenii przetworzono wielkie zakłady przemysłu maszynowego w Magdeburgu, jedne z największych w bloku wschodnim, na fabrykę wiatraków.

Zielona rewolucja nie musi zatem polegać na imporcie niemieckich produktów, ale raczej na transferze technologii i potencjału produkcyjnego.

Wspomniała pani Nadrenię jako przykład regionu, który odszedł od wydobycia węgla – ale ta transformacja chyba nie do końca się udała. A w dawnych zagłębiach węglowych Anglii jest jeszcze gorzej.

W Wielkiej Brytanii doszło do dezindustrializacji kraju, a przemysł chciano niemal całkowicie zastąpić usługami, głównie finansowymi, oraz tzw. przemysłami kreatywnymi, co się średnio powiodło. W Niemczech wygląda to inaczej, a przemysł dalej odgrywa ważną rolę. Nadrenia była zawsze landem „energetycznym” ze względu na wydobycie surowców, w związku z tym przemiany gospodarcze ściśle łączyły się właśnie z transformacją energetyczną. Zgodzę się, że pod względem społecznym poszło tam różnie, ale dla zmiany nie było alternatywy, choćby ze względu na rosnące koszty wydobycia, o których już wspominałam. Myśląc o transformacji regionów trzeba pamiętać, że to nie jest gwałtowna, jednorazowa zmiana, tylko bardzo długi proces. Wyjście z atomu trwa dziesięciolecia, całkowite zastąpienie paliw kopalnych przez energie odnawialne będzie trwało jeszcze dłużej. I to normalne, tylko trzeba ten proces w ogóle zacząć. Przed 60 laty, przy odbudowie Europy ze spustoszeń wojennych było zrozumiałe, że stawiano na węgiel i stal, a później zdecydowano się na atom. Dziś jednak – zwłaszcza jeśli popatrzymy na wielkie inwestycje Chin i USA w nowe źródła energii – widzimy, jak bardzo paliwa kopalne są anachroniczne.

Ale USA inwestują też w gaz łupkowy…

Kiedy zaczną w okolicy zatruwać wodę, a mieszkańcy miasteczek dookoła będą musieli zaopatrywać się za pomocą cystern, to chyba bilans całości nie będzie dobry?

Na razie jednak Amerykanie inwestują na potęgę, a ceny gazu radykalnie spadły.

Gaz łupkowy to wielka ekonomiczna bańka – w USA działa tylko wtedy, kiedy nie zważa się na  żadne koszty ekologiczne. Przedsiębiorstwa wydobywcze zaczynają mieć poważne kłopoty ekonomiczne, kiedy tylko zaczyna się uważać na środowisko, bo po prostu radykalnie wzrastają koszty wydobycia. Film Lecha Kowalskiego Drill Baby, Drill świetnie to pokazuje. Dlatego też bardzo cieszy mnie fakt, że w polskim Żurawlowie znalazła się grupa obywateli, którzy zmobilizowali się przeciwko odwiertom w ich okolicy – jako Zieloni na pewno będziemy ich konsekwentnie wspierać.

Łupki wydają mi się również o tyle groźne, że stanowią fałszywe i pozorne obejście problemu wyczerpywalności paliw kopalnych, którym niejako przedłużają życie. Tym samym sprzyjają złemu alokowaniu środków inwestycyjnych, hamując rozwój technologii odnawialnych na co najmniej kilkanaście lat. Ważnym krokiem w kierunku ograniczenia stosowania technologii łupkowych będzie z pewnością reguła, że każdy odwiert musi być poprzedzony dokładną kalkulacją kosztów ekologicznych. 

Abstrahując od wszystkich zalet odnawialnych źródeł energii, zielona transformacja gospodarcza wymagałaby wielkich nakładów finansowych. Być może Niemców na nie stać, ale Polskę już niekoniecznie. Czy w tej sytuacji nie potrzeba dodatkowych transferów europejskich środków na rzecz peryferii?

Mamy chociażby fundusze strukturalne i Zieloni będą systematycznie walczyć o to, żeby w momencie, gdy w Polsce pojawią się inicjatywy na rzecz energii odnawialnych czy zwiększenia efektywności energetycznej, znalazły się na nie odpowiednie środki.

A jakieś nowe instrumenty?

Jako konieczny do wprowadzenia instrument od dawna już traktujemy podatek od transakcji finansowych. Pozwoliłby on, po pierwsze, zmusić do dołożenia się do kasy głównych sprawców kryzysu, ale także, po drugie, zdobyć środki na jego zwalczanie. A przy okazji – transformację europejskich gospodarek w duchu zrównoważonego, podtrzymywalnego rozwoju.

Rebecca Harms ‒ niemiecka polityczka, przewodnicząca frakcji Zielonych w Parlamencie Europejskim.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij