Świat

Terror w demokracji, terror w dyktaturze

Co pozostało kanclerz Niemiec poza „siłą spokoju”?

„Znajdziemy siłę, aby żyć w Niemczech tak, jak chcemy. Na sposób wolny, ze sobą razem, otwarcie” – to puenta krótkiego wystąpienia kanclerz Niemiec Angeli Merkel po zamachu w Berlinie. Nie zawsze podziwiam Merkel (polityka w sprawie Grecji była katastrofą), ale tutaj wypada tylko pochylić czoło z uznaniem. Najpierw o zabitych, potem o rannych, podziękowanie dla ratowników, lekarzy i policjantów. I wreszcie o terroryście w wiadomym kontekście. To znaczy kontekście uchodźczym – bo pierwszym podejrzanym był przybyły w tym roku do Niemiec Pakistańczyk, którego wniosek azylowy jest wciąż rozpatrywany.

Pojawiły się wprawdzie wątpliwości, czy faktyczny sprawca, ale, prawdę mówiąc, nie ma to większego znaczenia. Z wyjaśnieniem źródeł problemu pospieszyli już Nigel Farage („wydarzenia tego rodzaju to właśnie dziedzictwo Angeli Merkel”), premier Bawarii z koalicyjnej wobec Merkel CSU Seehofer („musimy przemyśleć całą naszą politykę imigracyjną i bezpieczeństwa”) i oczywiście niezawodna w takich sytuacjach Frauke Petry, liderka saksońskiej Alternatywy dla Niemiec, dla której wezwania do niepodsycania lęku i nienawiści to kolejny przejaw „poprawności politycznej”, a rozwiązanie problemu jest jedno – „Merkel musi odejść”.

Trudno o tych sprawach pisać na chłodno, bo kilkanaście ofiar zabitych i kilkadziesiąt rannych na tyleż słodko-kiczowatym, co urokliwym Jarmarku Świątecznym, bez jakiego trudno sobie wyobrazić niemieckie miasto czy miasteczko tuż przed Bożym Narodzeniem – musi budzić emocje. W tym – obok oczywistego współczucia dla ofiar i ich bliskich – gniew na jakiegoś, za przeproszeniem, pojeba, którego frustracja osobista, trudne dzieciństwo, trauma uchodźcza, ideologia globalnego kalifatu, choroba psychiczna lub brak innych rozrywek (niepotrzebne skreślić) skłoniły do kradzieży ciężarówki, a następnie zabicia (tak się złożyło, że polskiego) kierowcy i reszty niewinnych ludzi.

Na to wszystko nakłada się koszmarny kontekst – cała seria zamachów w Europie.

Na to wszystko nakłada się koszmarny kontekst – cała seria zamachów w Europie (w tym bardzo podobnych, jak w Nicei) z ostatnich miesięcy i tego niedawnego, w Ankarze, gdzie od kuli zamachowca zginął rosyjski ambasador. Skojarzenia historyczne z epoką terroryzmu, zabójstw politycznych i zbrojnych bojówek służących władzom lub zwalczających władzę – epoką, której kulminacją były dwie wojny światowe – przestają być domeną akademickich historyków XX wieku i zabawą efekciarskich publicystów. Czy można jednak wysnuć z bieżących wydarzeń jakiekolwiek racjonalne wnioski?

Spróbujmy. Zestawienie zamachu w Ankarze z tym w Berlinie wydaje się dość pouczające – i niestety mało pocieszające. W Berlinie mamy bowiem do czynienia z władzą, która zamachowi nie bardzo mogła zapobiec. Żywa torpeda z ogólnie dostępnego pojazdu i (na to wygląda) indywidualne sprawstwo to najtrudniejszy do wykrycia typ terroryzmu – nie trzeba siatki terrorystycznej (której komunikację można wykryć), specjalistycznej wiedzy (np. o broni czy ładunkach wybuchowych, która zawęża krąg potencjalnych sprawców), ani długich przygotowań logistycznych (tu wystarczył jeden brutalny napad i narzędzia zbrodni). Już łatwiej byłoby wykryć pilota z depresją w German Wings niż namierzyć z wyprzedzeniem sprawcę zamachu berlińskiego. Wrogowie Merkel powiedzą, że nie byłoby zamachu, gdyby nie przyjęto uchodźców – ale przecież największej ilości przestępstw motywowanych nienawiścią w Niemczech dokonują obywatele tego kraju i to bynajmniej nie „imigranckiego pochodzenia”, by wskazać tylko na przypadek tzw. podziemia narodowo-socjalistycznego, nie mówiąc o całej masie podpaleń i napadów na wszelakich „obcych” dokonywanych przez lokalną prawicową ekstremę.

Co innego przypadek Turcji. Państwo tureckie, po pierwsze, wypowiedziało wojnę nie tyle lokalnym terrorystom, ile całym grupom etnicznym i politycznym napiętnowanym jako wrogowie. Co więcej, nie dopilnowało ochrony dyplomaty sojuszniczego (!) państwa w warunkach oczywistego napięcia związanego z wojną w Syrii i masakrą mieszkańców Aleppo przy współudziale (a przynajmniej przyzwoleniu) wojsk rosyjskich. Dopuszczenie niesprawdzonego człowieka z bronią w pobliże tak newralgicznego dla Turcji dyplomaty, w takim kontekście politycznym – to zaniedbanie haniebne.

Chaos w Turcji pogrąży Unię [rozmowa z Adamem Balcerem]

Walący pięścią w stół przy każdej okazji prezydent Erdogan nie ma wystarczająco sprawnych służb, by ochronić swych sojuszników i to w tak delikatnych okolicznościach. I co z tego? Władimir Putin już ogłosił, że ten zamach miał służyć „zepsuciu relacji turecko-rosyjskich” i powstrzymaniu wspólnych wysiłków na rzecz rozwiązania kryzysu w Syrii przez Rosję, Turcję i Iran. W relacjach dwustronnych Erdogan jeszcze bardziej stracił na wadze w stosunku do Putina,. Ponadto gorzko się przekonał, jak kruche jest poparcie dla jego polityki w Syrii (ambasadora Kryłowa „za Aleppo” nie zamordował żaden uchodźca, tylko „prawdziwy Turek” z krwi i kości). Rażące błędy, które do tego zamachu doprowadziły, nie oznaczają jednak katastrofy.

Krótko i na temat: Angela Merkel, która nie ponosi za berliński atak odpowiedzialności, może na nim wyłącznie stracić; z nową siłą powraca język oskarżeń o zaproszenie do Niemiec tysięcy potencjalnych terrorystów, morderców i gwałcicieli. Ten zamach to tragedia dla ofiar i ich rodzin oraz trauma dla społeczeństwa, ale dla Alternatywy dla Niemiec to prezent pod choinkę. Tyle w Berlinie. A w Ankarze? Tureckie państwo i służby się skompromitowały, ale prezydent Erdogan wyjdzie z tego obronną ręką, a druga symboliczna „ofiara” zamachu, czyli głowa rosyjskiego państwa, może na nim wyłącznie skorzystać – zyskuje przewagę „moralną”, pretekst do wzmożenia działań „antyterrorystycznych” w Syrii i dług moralno-polityczny u Turków.

Demokratycznym politykom w rodzaju Angeli Merkel terroryzm wiąże ręce, wzmacnia skrajną prawicę, zmusza (wizerunkowo, ale też realnie) do inwigilacji społeczeństwa, która z kolei budzi opór (przede wszystkim) środowisk lewicowych i liberalnych, a koniec końców może zmusić do przerobienia względnie przyjemnego społeczeństwa liberalnego w bronioną przez wojsko twierdzę – co zresztą i tak nie przyniesie pożądanych efektów (bo skradziona ciężarówka to nie porwany Boeing, a samotny frustrat to nie siatka al-Kaidy). Dyktatorom terroryzm nie bardzo przeszkadza (chyba że doprowadzi do wojny domowej, ale do tego jeszcze w Turcji dość daleko), a niektórym pomaga – rajd na Dagestan dał Rosji pretekst do II wojny czeczeńskiej, masowe mordy w Biesłanie i na Dubrowce pogrzebały sprawę czeczeńską na dekady, z kolei śmierć Andrieja Kryłowa wzmacnia pozycję Rosji w konflikcie bliskowschodnim.

Demokratycznym politykom w rodzaju Angeli Merkel terroryzm wiąże ręce, dyktatorom terroryzm nie bardzo przeszkadza.

Co pozostało kanclerz Niemiec poza „siłą spokoju”? Nie mam pojęcia. Ale wbrew sceptykom (głównie tym na lewicy) wierzę, że akurat na względnym spokoju i społeczeństwie „wolnym i otwartym” zależy jej naprawdę; wbrew jawnej Schadenfreude prawicowych internetów życzę Niemcom, żeby ich skrajną prawicę Mutti Merkel pogoniła w cholerę. Bo Niemcy z kanclerzem Seehoferem i Frauke Petry w roli opiniotwórców głównego nurtu to nie (tylko) senny koszmar lewicy, to katastrofa dla wschodnich peryferii UE.

 

**Dziennik Opinii nr 355/2016 (1555)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij