Świat

Templin: Niemcy po Brexicie

Po Brexicie polityka integracji „dwóch prędkości” stała się ostatnią szansą na ocalenie UE.

Cezary Michalski: Pierwszą reakcją Niemiec na Brexit były bardzo stonowane wypowiedzi Angeli Merkel, której bardzo, jak się zdaje, zależy na zachowaniu bliskich kontaktów Unii z Wielką Brytanią. Mieliśmy też ostrzejsze słowa Martina Schulza czy Franka-Waltera Steinmeiera, który wraz z francuskim ministrem spraw zagranicznych przygotował dokument zatytułowany Silna Europa w świecie niepewności, gdzie w odpowiedzi na Brexit proponuje się przyspieszenie i pogłębienie integracji, szczególnie w strefie euro. Później kanclerz Merkel też nieco utwardziła ton, mówiąc, że Wielka Brytania wyszła z klubu, który zapewnia przywileje, ale gdzie trzeba też za nie płacić. A ostatnio znowu bardzo łagodnie rozmawiała z nową premier Wielkiej Brytanii, i to już po nominacji Borisa Johnsona na ministra spraw zagranicznych. Jakie właściwie jest stanowisko Niemiec – jednego z najsilniejszych rozgrywających w Europie – wobec Brexitu?

Wolfgang Templin: Już samo to zestawienie reakcji różnych polityków pokazuje, że odpowiedź Niemiec na Brexit nie jest jednolita i że te różnice nie są zaplanowane. To nie jest tak, że Merkel i Steinmeier zagrali w dobrego i złego policjanta – oni do końca nie wierzyli w Brexit i nie było w związku z tym jednej przygotowanej odpowiedzi czy planu działania. Merkel może niuansować swoje wypowiedzi, ale ta jej pierwsza reakcja jest najbardziej autentyczna. Ona nie chce odpychać Anglików po Brexicie, nie chce zatrzaskiwać za nimi drzwi. Chaos, jaki zapanował w polityce brytyjskiej po referendum, pokazuje, że ze strony Brytyjczyków to nie był dojrzały wybór.

A jakie to ma znaczenie?

Gdyby to był dojrzały wybór, dokonany z pełną świadomością konsekwencji, to reakcja Unii też powinna być inna, bez wątpienia twardsza.

Tymczasem referendum niczego w samej Wielkiej Brytanii nie zakończyło, raczej pogłębiło kryzys i zdestabilizowało najważniejsze siły polityczne. Dlatego Merkel chce dalej grać z Anglikami, bo w takiej sytuacji również ich zachowanie można w pewnym stopniu kontrolować czy kształtować. Odepchnięcie ich byłoby mniej efektywne politycznie.

Radykalizacja języka tylko wzmocniłaby tamtejszych eurosceptyków, którzy przecież sami nie panują nad procesem Brexitu. Wybór Angeli Merkel wydaje się więc bardziej dojrzały. Także Unia Europejska powinna Brytyjczykom sygnalizować, że w tej trudnej sytuacji wciąż otwarte są różne opcje. Nawet nominacja Borisa Johnsona nie zmieni tego stanowiska, chyba że jego „brexitowa” linia stanie się oficjalnym stanowiskiem brytyjskiego rządu w negocjacjach z Unią, co jednak wcale nie jest dziś pewne. Atmosfera rozmów pomiędzy Angelą Merkel i Theresą May wcale o tym nie przesądzała.

Jednak ostrzejsza reakcja Schulza czy Steinmeiera wynika z przekonania, że jeśli Unia teraz powie „Anglicy, nic się nie stało”, to eurosceptycy we Francji, Hiszpanii, Grecji czy Polsce odpowiedzą: „Zobaczcie, opuszczenie UE nie powoduje żadnych reperkusji, wydobywamy się spod kontroli instytucji i norm wspólnotowych, a Bruksela jest tak słaba, że jeszcze ułatwia nam sytuację, np. dopuszcza nas do wspólnego rynku”. Theresa May, która nie była zwolenniczką Brexitu, głosi teraz, że „Brexit będzie dla Wielkiej Brytanii sukcesem”.

I te właśnie argumenty miały wpływ na zmianę tonu Merkel, stąd przywołanie metafory klubu, z którego przywilejów nie można korzystać, jeśli się nie płaci za bilet. Jestem jednak przekonany, że ona nadal chce manewrować ostrożnie, bez odpychania Wielkiej Brytanii od Unii. Nawet Schulz rozumie to w podobny sposób. On faktycznie wypowiadał się bardzo twardo, ale nie przeciwko Wielkiej Brytanii, tylko przeciwko słabości Camerona i cynizmowi Farage’a.

Czemu to takie ważne? Przecież nie tylko lewica radykalnie antyzachodnia, antyliberalna i antyatlantycka, ale nawet część socjaldemokratyczno-chadeckiego mainstreamu mówi dzisiaj: „Niech się ci Brytyjczycy wynoszą, bez nich będziemy mogli zrobić więcej dla integracji UE, szybciej zbudujemy Unię bardziej socjalną i etatystyczną”.

Ja podzielam raczej argumenty na rzecz przyciągania Wielkiej Brytanii do Unii.

Dlaczego?

Po pierwsze, dopiero Brexit pokazał na zewnątrz coś, co ludzie przyglądający się z bliska brytyjskiej polityce i społeczeństwu wiedzieli od dawna – jak bardzo brytyjskie społeczeństwo jest dziś podzielone. Nie tylko w stosunku do Unii, ale we wszystkich podstawowych kwestiach politycznych, społecznych i ekonomicznych. Odpychanie Brytyjczyków od Unii, wyrażanie „na kontynencie” radości z tego, że odchodzą, nie osłabia eurosceptyków na Wyspach, lecz wszystkie te siły w Wielkiej Brytanii, które nadal chcą społeczeństwa bardziej spójnego i skuteczniejszego regulowania patologii globalizacji. Dalsza rozmowa Unii z Wielką Brytanią powinna być rozmową z bardziej proeuropejską częścią brytyjskiego społeczeństwa. Niechby i prowadzoną ponad głowami elit politycznych, ale wzmacniającą ten obóz doraźnie i na przyszłość.

Taka rozmowa w przyszłości pomoże Brytyjczykom znów podjąć walkę o wybór globalizacji regulowanej i w ramach Unii Europejskiej, a przeciwko globalizacji dzikiej, promowanej w istocie przez obóz Brexitu. Okazało się, że nie ma jakiegoś jednego „stanowiska Brytyjczyków”, jest za to spór. Wejście w ten spór stwarza szansę, że pojawi się politycznie owocna refleksja. Ale do tego muszą istnieć kontakty między Unią a brytyjskim społeczeństwem i brytyjską polityką. Poza tym, dla mnie ważnym argumentem na rzecz polityki ostrożnej, łagodzącej efekt Brexitu, jest kwestia jedności zachodnich demokracji w chwili, kiedy sytuacja na Ukrainie i w ogóle na Wschodzie nadal Europie zagraża.

Dochodzimy tym samym do niemieckich głosów w sprawie tego, co dalej robić z Unią Europejską? Do tej pory najgorszym scenariuszem wydawała się „Unia dwóch prędkości”.

Wcześniej koncept Unii dwóch prędkości to była dla mnie połowiczna klęska. Ale w nowych warunkach dążenie do tego, by przy całym zróżnicowaniu zachować podstawową jedność w takich obszarach jak polityka wschodnia czy solidarność „starej” i „nowej” Europy – staje się rozwiązaniem optymistycznym. Dzisiaj jestem zwolennikiem używania „dwóch prędkości” jako szansy na utrzymanie jedności Unii. To wzmocnienie europejskiego centrum, ale przy zachowywaniu podstawowej solidarności całej UE, której dziś potrzeba bardziej niż przed Brexitem. Pamiętajmy jednak, że są w Niemczech politycy, oficjalnie udający zwolenników „Unii dwóch prędkości”, którzy w odpowiedzi na Brexit mówią: „Po co zachowywać więzy z krajami, które nie należą do ścisłego rdzenia, po co ponosić za nie odpowiedzialność polityczną i finansową? Integrujmy się w gronie państw najbardziej rozwiniętych, które były w europejskim projekcie od samego początku…”. Zwolennicy tego stanowiska chcą zamknięcia „starej Europy”, ściślejszej integracji w wąskim gronie i odwrócenia się od krajów spoza strefy euro, nie mówiąc już o Ukrainie. I to stanowisko niesie na dłuższą metę więcej zagrożeń niż rozwiązań.

Dla Polski na pewno, ale czy też dla Niemiec?

Ono nie gwarantuje temu „zamkniętemu klubowi najbogatszych państw” ani bezpieczeństwa, ani siły pozwalającej kontrolować procesy globalizacji. Walka o pozostanie razem – żeby nawet z różnymi „prędkościami” integracji tworzyć wspólne pole, nie dopuścić do powstania nowego Muru, za którym znajdzie się część dzisiejszych członków UE – na dłuższą metę jest bezpieczniejsza także dla „rdzenia Unii”. Ponowny podział Europy oznacza destabilizację, no i wejście Putina w ten obszar pozostawiony „na zewnątrz”. To ostatnie byłoby wynikiem zarówno egoizmu państw „rdzenia Unii”, jak też odśrodkowych działań obecnych rządów Polski czy Węgier. Brexit to na tej mapie sił odśrodkowych tylko jedno z zagrożeń.

Jakie są pozostałe?

Poza tym mamy przecież wciąż kryzys ekonomiczny w krajach południa Europy, destabilizujący je społecznie i politycznie jako członków UE. Mamy kryzys uchodźczy, załagodzony ostatnio, ale nie rozwiązany, także destabilizujący politykę wewnętrzną w kilku ważnych państwach UE, a do tego napędzający populizm. Jednak główne niebezpieczeństwo to w dalszym ciągu Wschód: sytuacja na Ukrainie i strategia rosyjska. Wobec tego wyzwania każdy przejaw dezintegracji Unii Europejskiej staje się jeszcze bardziej niebezpieczny. W każdym z tych wymiarów pozostawienie na zewnątrz krajów spoza strefy euro, nawet tych, których obecne rządy – tak jak rząd Kaczyńskiego – prowadzą zupełnie samobójczą politykę wobec UE, służyłoby w pierwszej kolejności intencjom Putina.

A jakie są w tej sprawie najważniejsze stanowiska i diagnozy polityki niemieckiej?

To nie jest przypadek, że stosunek do Wielkiej Brytanii, stosunek do Brexitu i wrażliwość na wydarzenia na Wschodzie w polityce niemieckiej wyraźnie się łączą. Przede wszystkim mamy strategię rządową – bo już nie partyjną, ponieważ stanowisko Merkel popierane jest przez większość CDU, ale nie całość. Stanowisko Merkel jest, moim zdaniem, najbardziej odpowiedzialne. Polega na walce o zachowanie jak największej solidarności demokratycznego Zachodu, w jak najszerszym obszarze. Socjaldemokracja jest tu bardziej podzielona. Kiedy np. słucham Martina Schulza mówiącego o Europie socjalnej, to jestem w stu procentach po jego stronie. Jednak jako człowiek zaangażowany w kwestie ukraińskie i jeżdżący na Ukrainę nie mogę zrozumieć tego, że on nie potrafi sformułować jasnego stanowiska wobec Putina czy wobec całej rosyjskiej strategii na Wschodzie.

Czyli nie masz pewności, że SPD, korzystając z alibi w postaci działań czy choćby deklaracji Kaczyńskiego i Orbana, nie sprzedałoby Putinowi Polski i Węgier, nie wspomnę nawet już o Ukrainie? Twoim zdaniem mogłoby to zrobić za cenę pozostawienia przez Putina w spokoju „rdzenia Unii”, ograniczenia finansowego i logistycznego wsparcia dla eurosceptyków we Francji, Niemiec, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii?

Niestety, nie mam takiej pewności. Taka pokusa istnieje, nawet jeśli długofalowo generowałoby to niestabilność także dla „rdzenia Unii”. Europa Środkowa jest przecież jej najbliższym sąsiedztwem, a polityczna akceptacja dla zmiany granic państwowych przy użyciu siły, co widzieliśmy na Ukrainie, jest zagrożeniem dla pokoju w całej Europie. To jest ten sam podział, o którym już mówiłem w naszej rozmowie o niemieckich stanowiskach w polityce wschodniej, jedno z drugim ściśle się łączy.

Strategia Merkel jest w pewnym sensie koherentna, nawet jeśli możemy zaobserwować to łagodzenie, to zaostrzanie tonu w różnych kwestiach szczegółowych. Ze strony SPD nie widzę żadnej koherencji.

Steinmeier jednego dnia mówi: „Sankcje są w porządku, przedłużamy je, bo Rosja nie wprowadziła porozumień z Mińska”. Jest wtedy lojalnym, proNATO-wskim ministrem gabinetu Merkel. Ale następnego dnia powie, „Po co te manewry?”, bo on funkcjonuje też w wewnętrznej magmie polityki socjaldemokratycznej, w której jest uczniem Schrödera powtarzającego wciąż: „Skończmy natychmiast z tymi sankcjami, ważne jest zbliżenie z Rosją”. I te zmiany stanowisk są bardziej ryzykowne niż niuanse po stronie Merkel.

Kiedy rozmawia się z Polakami pracującymi w instytucjach unijnych – w Parlamencie Europejskim czy Komisji – oni często mówią, że gdyby o polityce unijnej miały decydować państwa Beneluksu czy Francja, to nie byłoby żadnej „Unii dwóch prędkości” i Europa Środkowa już dawno zostałaby pozostawiona na zewnątrz. Paradoksalnie, to właśnie Niemcy w gronie krajów „starej Europy” czują się najbardziej odpowiedzialne za Europę Środkową. W Brukseli mówi się o tym jako o „dziedzictwie Elmara Broka”, który był jednym z największych entuzjastów rozszerzenia Unii Europejskiej na Wschód. Interesy Niemiec mogą tu dotyczyć zarówno stabilności bezpośrednich sąsiadów, jak też inwestycji niemieckich w Polsce i na Węgrzech.

To prawda. Nie przypadkiem ci sami ludzie, którym zależy na stabilności Europy Środkowej – Brok, Merkel, ale też paru socjaldemokratów czy Zielonych – są w stanie w rozmowach ze stroną rosyjską utrzymywać konsekwentne stanowisko w sprawie Ukrainy. W Zielonych jest dzisiaj frakcja gotowa do koalicji po najbliższych wyborach parlamentarnych nawet z chadecją pod warunkiem, że będzie mogła ona kontynuować politykę wschodnią solidarną wobec Ukrainy i wobec Europy Środkowej. Jednak jest też frakcja gotowa do koalicji z SPD i Die Linke, obiecującej bardzo radykalną politykę społeczno-ekonomiczną, ale też bardzo silnie antyamerykańskiej, antynatowskiej, gotowej „odpuścić” Ukrainę, Europę Środkową i jedność Zachodu. Pierwszą próbą będą wybory nowego prezydenta Niemiec. Część Zielonych poszukuje kandydata pozapartyjnego, który będzie niezależny, ale będzie miał proekologiczne poglądy. I z takim kandydatem chcą sprawdzić, jak Merkel odpowie na sygnał współpracy.

Rozwiązanie ryzykowne, bo decyzja w sprawie prezydenta zapadnie jeszcze przed kampanią parlamentarną, która byłaby prowadzona już w duchu takiej potencjalnej koalicji.

Owszem, to jest ryzykowne i dlatego Zieloni są podzieleni w tej sprawie. Nie ma pewności, czy cały elektorat to zaakceptuje. Ale po stronie Zielonych wspierają ten pomysł poważni politycy z frakcji „Realos”, a ze strony chadecji kontakty podtrzymuje szef urzędu kanclerskiego, Peter Altmaier.

Dlaczego dla ciebie polityka wschodnia, jedność Zachodu, nawet praca nad tym, żeby Wielka Brytania nie oddaliła się za bardzo od Unii po Brexicie – wszystko to jest ważniejsze niż czystość lewicowej doktryny w obszarze społeczno-ekonomicznym?

Ktoś w Niemczech mógłby powiedzieć, że przecież możliwa koalicja i wspólny program SPD, Die Linke i Zielonych powinny mi bardziej pasować jako człowiekowi społecznej lewicy. I to prawda, jednak odpycha mnie od tego cena, którą w przypadku takiej koalicji byłoby porzucenie odpowiedzialności za Europę Środkową i za Ukrainę. Solidarność w tej kwestii jest dla mnie równie ważna, a może nawet ważniejsza.

Czy taki wybór priorytetów wynika z tego, że sam byłeś kiedyś opozycjonistą w NRD, czy z tego, że teraz jeździsz na Ukrainę?

Jedno i drugie jest ze sobą związane. My w demokratycznej opozycji w Niemczech Wschodnich od samego początku zastanawialiśmy się, w jaki sposób połączyć równość, braterstwo i wolność. Ale też solidarność i odpowiedzialność międzynarodową. Dla mnie zdolność łączenia tych wartości jest sprawą kluczową. Dochodzi do tego realizm, czyli zrozumienie faktu, że pewnych bliskich sobie wartości nigdy nie zrealizujesz całkowicie. W realnej polityce zawsze natrafiasz na różne interesy i musisz się nauczyć negocjować, wypracowywać kompromis, przeliczać: ile wolności, ile solidarności, ile odpowiedzialności dostajesz. Dzisiejsza Turcja jest przykładem tego, czym kończy się niezdolność do kompromisu. Dla mnie, jako dawnego mieszkańca NRD, obietnica równości nigdy nie była do przyjęcia w państwie autorytarnym, które wszystko kontroluje. Zresztą faktycznej równości ostatecznie w takim państwie również nie było. Z czasów NRD pamiętam, jak bardzo fałszywa była obietnica równości w zamian za wolność.

Ale teraz, kiedy ty jesteś po lepszej stronie muru, możesz sprzedać Ukraińców – jak niektórzy strażnicy czystości doktryny…

Mogę też identyfikować się z ludźmi, którzy jeszcze nie mają takiego wyboru jak ja i moje społeczeństwo. Ukształtowało mnie doświadczenie z czasów NRD. Także to, że wówczas poznałem ludzi lewicy z Zachodu, którzy mieli wobec nas wrażliwość i byli solidarni. I poznałem też wówczas „egoistów” z zachodnioniemieckiej lewicy mówiących: „Niech oni tam zostaną, tam jest ich miejsce, a my mamy swoją lewicowość dla nas”.

Prostota radykalizmu mnie nie przekonuje, nie ufam takiej postawie. A jeśli jego ceną ma być jeszcze pozostawienie Ukrainy Putinowi, a Europy Środkowej Kaczyńskiemu czy Orbanowi – w czasach, gdy mamy największe zagrożenia geopolityczne dla całej Europy od czasu zakończenia zimnej wojny – to ja na taki układ nie idę.

Dlatego jako człowiek lewicy wolałbym koalicję Zielonych z CDU Angeli Merkel, gdzie oczywiście Zieloni potrafiliby wynegocjować jakiś zwrot w stronę lewicowych rozwiązań społecznych. A bardziej nieufnie podchodzę do koalicji SPD, Die Linke, Zieloni, która w obszarze lewicowych haseł społecznych obiecuje wszystko, ale już na wejściu chce zdradzić tych, którzy znowu pozostaną za Murem.

Wolfgang Templin – działacz społeczny, publicysta. W okresie NRD działacz opozycji demokratycznej. W 1988 roku uwięziony, oskarżony o zdradę państwa i deportowany do RFN. Po upadku Muru wrócił do wschodnich Niemiec, gdzie był uczestnikiem obrad niemieckiego odpowiednika okrągłego stołu i został działaczem wyrosłej z opozycji demokratycznej partii Bündnis ’90. Od 2010 do 2013 roku kierował warszawskim biurem Fundacji Heinricha Bölla ideowo zbliżonej do partii niemieckich Zielonych.

 

**Dziennik Opinii nr 208/2016 (1408)

PIKETTY-JAK-URATOWAC-EUROPE

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij