Świat

… tam trzecia korzysta

Na barki kobiet spada ciężar ratowania sytuacji po przegranych gierkach nieodpowiedzialnych mężczyzn.

„Powinno mnie to cieszyć, ale nie cieszy. To jak złapać w powietrzu wafelek z lodami…, bo w jakieś dziecko uderzył samochód” – tak John Oliver widzi rezygnację Davida Camerona w cieniu przegranego referendum.

Każdemu o proeuropejskich, nieprawicowych poglądach koniec kariery Camerona przynosi rzeczywiście dość gorzką satysfakcję – jeśli w ogóle można nazwać to poczucie satysfakcją. Sam zainteresowany pogodził się z porażką zaskakująco prędko, odbierając nam okazję nawet do odrobiny Schadenfreude. Chwilę po – być może ostatnim – pożegnaniu ustępującego premiera z dziennikarzami mikrofon wciąż przypięty do jego marynarki uchwycił, jak pogodnie sobie nuci (niektórzy twierdzą, że melodia pochodzi z kultowego serialu politycznego The West Wing) i – już za drzwiami Downing Street 10 – ogłasza zadowolony z siebie: „Dobrze. Świetnie.”.

Nie tylko Cameron może wreszcie odetchnąć z ulgą. Trzeba przyznać, że na kilka tygodni brytyjską politykę ogarnął niespotykany chaos. Z szefowania UKIPowi wycofał się Nigel Farage, a Boris Johnson zrezygnował z kandydowania na szefa torysów jeszcze zanim się na nie zdecydował – a to właśnie jego, symbolicznego lidera konserwatywnych eurosceptyków wielu widziało w roli przyszłego premiera. Zapewne nigdy nie dowiemy się, co tak naprawdę było przyczyną tej decyzji – czy podjął ją samodzielnie, czy w konsekwencji niejasnych zakulisowych gierek (swój start niespodziewanie ogłosił jego bliski współpracownik, były minister sprawiedliwości Michael Gove). Wydawało się, że w przeddzień partyjnych wyborów ugrupowanie pęka. Nie powinno więc nikogo dziwić, że w bratobójczej atmosferze obdarzeni bujną wyobraźnią karykaturzyści nie mogli się powstrzymać przed rysowaniem torysów dźgających się nawzajem nożami. Tymczasem wybory na liderkę konserwatystów – a de facto wyścig po najważniejszy urząd w państwie – okazały się niespodziewanie bezkrwawe, a pięcioro pretendentów nawet nie miało czasu, by porządnie się pokaleczyć. W oczach większości konserwatywnych posłów – zgrupowanych w tzw. Komitecie 1922 – racjonalną alternatywą dla popularnego, ale nieprzewidywalnego Johnsona oraz nijakiego Gove’a okazała się minister spraw wewnętrznych Theresa May – bliska sojuszniczka Camerona.

Jej niezbyt entuzjastyczny udział w kampanii po stronie Remain uczynił z niej propozycję do przełknięcia również przez torysów opcji antyunijnej.

Podobnie jak w 2005 roku swoją niepoważną kandydaturę zgłosił znany ze skrajnej rozrzutności Liam Fox, były minister obrony, któremu zdarzało się zapraszać na oficjalne podróże zagraniczne swego kumpla lobbystę. Fox odpadł w pierwszej rundzie i przekazał swoje poparcie May, podobnie jak Stephen Crabb, szef Departamentu Pracy i Emerytur, który zrezygnował przed drugim głosowaniem. W następnej turze wyeliminowano Gove’a, a na karcie do głosowania zostały dwie polityczki – Theresa May i eurosceptyczna Andrea Leadsom. Stało się wtedy jasne, że schedę po Cameronie przejmie kobieta.

Sukces? W żadnym wypadku.Laurie Penny z „New Statesman” konstatuje, że dwie kandydatki w ostatniej turze partyjnych wyborów to niekoniecznie „feministyczna rewolucja”, a raczej wynik typowo patriarchalnego układu sił, w którym na barki kobiet spada ciężar ratowania sytuacji po przegranych gierkach nieodpowiedzialnych mężczyzn.

I rzeczywiście – żaden z dwóch najgłośniejszych kibiców Brexitu – Johnson i Farage – nie będzie musiał brać udziału w wyjątkowo niełatwych negocjacjach.

Na poniedziałek 11 lipca Theresa May przygotowała przemówienie, którym chciała symbolicznie rozpocząć dwumiesięczną wewnątrzpartyjną kampanię wyborczą. Jak się okazało – absolutnie zbędne. Jej rywalka zrezygnowała z ubiegania się o szefostwo partii równie niespodziewanie, jak je zapowiedziała. Według jej sojuszniczki, Heather Wheeler, „to było kilka strasznych dni dla Andrei i jej rodziny. Nikt nie powinien przechodzić przez to, co przeszła ona”. Trzeźwe spojrzenie na politykę każe spodziewać się Leadsom na wysokim stanowisku w gabinecie May – nawet jeśli jej rezygnacja nie była wcześniej „kupiona”, trzeba przyznać, że polityczka zasłużyła na wdzięczność. Swoją niełatwą decyzją zaoszczędziła partii dwóch miesięcy kłótni – a obserwując sytuację u laburzystów nie sposób nie zauważyć, jak niszczące mogą być dla ugrupowania wybory na przewodniczącego.

To już niemal prawidłowość, że w pewnym momencie liderowi rządzącej partii zaczyna brakować sił lub poparcia. Zaczęło się w latach siedemdziesiątych, kiedy Harolda Wilsona zastąpił James Callaghan. Sytuacja powtarzała się w następnych dekadach – Thatcher i Major, Blair i Brown, a teraz Cameron i May. Zmiana na najwyższym stanowisku może odświeżyć wizerunek ugrupowania – nie ulega wątpliwości, że Żelazna Dama nie byłaby w stanie wygrać czwartych wyborów parlamentarnych, w czym wyręczył ją John Major. Podobny zabieg nie udał się jednak kilkanaście lat później laburzystom, ale nietrudno odgadnąć, z kim kojarzona chce być May.

Po Davidzie Cameronie nowa premier dziedziczy partię (i kraj) w rozsypce. Torysi mogą być umiarkowanie zadowoleni z wyników angielskich wyborów samorządowych – stracili większość w zaledwie jednej radzie okręgu – ale bardzo zabolała ich utrata burmistrza Londynu – być może najważniejszego włodarza miasta na świecie. Po dwóch kadencjach przebojowego Borisa Johnsona, konserwatyści z przerażeniem zorientowali się, że nie ma go kto zastąpić. By dogodzić wielkomiejskim, niekoniecznie prawicowym wyborcom, wysunięto kandydaturę prawicowego ekologa, Zaca Goldsmitha, który okazał się jednak nadzwyczajnie niemrawy i nieskuteczny. Jego kampania wyborcza była wręcz oburzająco rasistowska. Premier wykorzystywał swoją pozycję w trakcie parlamentarnych dyskusji do oskarżania kandydata laburzystów, Sadiqa Khana, o kontakty z islamistami. W swojej praktyce prawniczej Khan – specjalista od praw człowieka – rzeczywiście nie mógł odmówić reprezentowania w sądach oskarżonych o terroryzm, jednak regularnie dostaje pogróżki od radykałów wszelakich wyznań. Tymczasem jeśli islamiści popierali któregoś z kandydatów na burmistrza Londynu, był to raczej Goldsmith – radykalni muzułmanie uważają Khana za zdrajcę ze względu na jego poparcie dla małżeństw jednopłciowych.

Jednak szczytem obciachu była śpiewana w kilku językach piosenka, zachęcająca do głosowania na Goldsmitha przedstawicieli mniejszości etnicznych. Tekst głupawy nawet jak na kampanijny hit.

„To smutne, że kampania Zaca nie pokazała go takim, jakim znam go ja – jako przyjaznego środowisku, niezależnie myślącego polityka z zasadami” – pisała na twitterze siostra kandydata, Jemima Goldsmith, po czym serdecznie pogratulowała Khanowi, który ma szanse stać się ikoną popkultury na miarę Obamy. Jednak jeszcze bardziej niż utrata burmistrza Londynu może zaboleć torysów sytuacja na północ od Muru Hadriana. Nicola Sturgeon już zapowiada, że będzie domagać się kolejnego referendum – gdy dwa lata temu Szkoci decydowali o ewentualnej niepodległości, nikt nie spodziewał się Brexitu, a ich poparcie dla UE w czerwcowym głosowaniu wyraźnie przewyższało angielski euroentuzjazm. Wraz z Ruth Davidson, charyzmatyczną liderką tamtejszej Partii Konserwatywnej, nowa premier będzie starała się przekonać Szkotów, że Zjednoczone Królestwo opłaca im się bardziej niż zjednoczona Europa.

Obejmując tekę premiera, Cameron – jako były PR-owiec i dotychczasowy lider opozycji – miał za sobą przygotowanie wizerunkowo-retoryczne, natomiast May ma faktyczne doświadczenie ministerialnej pracy. Sześć lat na czele Home Office to zresztą nie lada osiągnięcie – ostatni raz tak długo na tym stanowisku udało się utrzymać Jamesowi Chuterowi Ede’owi, nauczycielowi i związkowcowi z powojennego gabinetu laburzysty Clementa Attlee.

W roli szefowej jednego z najważniejszych resortów, May okazała się jednak niezbyt skuteczna. Najlepiej widać to na przykładzie jej nieudolnych prób zmniejszenia imigracji do stu tysięcy rocznie – chyba jej flagowego pomysłu. Ze statystyk wynika, że w ciągu dwunastu miesięcy od sierpnia 2014 do UK przybyło 298 tysięcy imigrantów – blisko 90 tysięcy niż rok wcześniej.

Jako minister spraw wewnętrznych May sprzeciwiała się unijnemu pomysłowi rozlokowania uchodźców według kwot, a w zeszłym tygodniu nie chciała nawet zadeklarować, że obywatele państw UE mieszkający w Wielkiej Brytanii będą mogli tam pozostać.

Nowa pani premier uparcie strzeże swojej prywatności. W telewizji Sky News baronessa Jenkin nazwała się przyjaciółką nowej premier, choć nie ukrywała, że… właściwie nie zna jej zbyt dobrze. Nie mogła powiedzieć o niej nic więcej niż to, że przyszła premier „nie leniuchuje” i „nie jest uzależniona od Gry o tron” (zaskakujące, że ktokolwiek pyta jeszcze o zdanie kobietę, która wśród przyczyn masowego niedożywienia wymieniła tę, że „biedni nie umieją gotować”).

„Trzeba dwóch mężczyzn, by wejść w buty kobiety” – żartowała May, gdy na wysokim partyjnym stanowisku zastąpiło ją dwóch polityków.

Obuwie Theresy May to zresztą ukochany temat czytelników brukowców – jeszcze nieraz będzie odciągał uwagę od realnej polityki (i prowokował zasadne pytania, czy w podobnym stopniu skupiano by się na ubiorze mężczyzny na jej stanowisku). W reakcji na słowa Kena Clarke’a – weteran brytyjskiej prawicy nazwał ją „cholernie trudną kobietą” – May z imponującą pewnością siebie stwierdziła, że właśnie takich potrzeba w polityce. Na myśli miała oczywiście nie siebie, a Margaret Thatcher, której wielbicieli wśród konserwatywnych wyborców nadal nie brakuje. Porównania z Żelazną Damą są nieuniknione i May z pewnością zdaje sobie z tego sprawę, jednak warto szukać trafniejszych i mniej odległych analogii. Spośród polityków brytyjskich natychmiast nasuwa się skojarzenie z Gordonem Brownem, który w 2007 roku przejął partię po wyczerpanym dekadą rządów Tonym Blairze. Zresztą podobnie jak May w zasadzie nie miał on konkurentów – Johnowi McDonnelowi nie udało się zebrać w porę wystarczającej liczby głosów poparcia spośród posłów swojej partii. W Europie – jeśli bardzo chcemy odnaleźć inną „cholernie trudną kobietę” – najbliżej byłoby nowej liderce torysów do Angeli Merkel, która stała się modelowym przykładem silnej przywódczyni. Co ciekawe, zarówno May, jak i Brown, i Merkel, są dziećmi pastorów.

Rodzina i edukacja to zresztą elementy biografii nowej premier, które mają szanse zaskarbić jej sympatię lub chociaż życzliwą obojętność społeczeństwa – tego akurat zawsze brakowało pochodzącym ze szlachecko-biznesowych rodów Cameronowi i Osborne’owi. Wśród przodków May można raczej znaleźć służące i kamerdynerów niż maklerów i królewskich bękartów. Owszem, jest absolwentką Oksfordu (studiowała geografię), ale nie ciągnie się za nią wstydliwe widmo członkostwa w odrażająco snobistycznym Bullingdon Club, a na wcześniejszych etapach edukacji uczęszczała do zwykłych, państwowych szkół. Dla brytyjskich wyborców, ostatnimi czasy odnoszących wrażenie, że rządzi nimi sitwa bogatych, niedojrzałych emocjonalnie i nieprzygotowanych do życia w społeczeństwie egoistów , to spora odmiana. Nadal nie zapomniano, jak Cameron nieporadnie zwodził opinię publiczną, gdy wraz z Panama Papers wyszły na jaw podatkowe przekręty jego ojca, w którego funduszach dawniej miał udziały.

Jaka czeka go teraz przyszłość? Gdy Cameron wygrywał wybory, powoływał na najwyższe stanowiska w gabinecie byłych liderów partii (Hague’a i Duncan Smitha), ale oczywiście nie byłych premierów – nawet gdyby May jakimś cudem zaproponowała mu jakąś funkcję, z pewnością by odmówił. Tony Blair ustępując ze stanowiska opuścił również Izbę Gmin, ale nie sądzę, by odchodzący premier miał brać przykład akurat z niego. Na razie Cameron pozostaje posłem z okręgu Witney, którego mieszkańcy przypuszczalnie z zadowoleniem przyjmują nową okoliczność – ich reprezentant wreszcie zajmie się sprawami lokalnymi, a nie (między)narodowymi.

Pod znakiem zapytania stoi również dalsza kariera George’a Osborne’a. Dotychczas mówiło się, że Kanclerz Skarbu widziałby się w roli następcy Camerona w 2020 roku – wynik referendum pokrzyżował mu plany, ale tak cwany oportunista jak Osborne nie zamierza się poddawać. Powszechnie wiadomo, że obecnie marzy mu się resort spraw zagranicznych, więc kiedy nazywa May silną i uczciwą liderką, nie jest jedynie grzeczny, lecz wysyła wyraźny sygnał, że zgłasza się do członkostwa w jej gabinecie. Oczywiście kandydatura ta ma jedną poważną wadę – obydwoje zachęcali do głosowania za dalszym członkostwem w Unii, a Osborne ponuro wyliczał negatywne konsekwencje, jakie przynieść może Brexit wyspiarskiej gospodarce. Eurosceptycy nie będą zachwyceni, kiedy negocjacje w ich imieniu prowadzić będą premier i minister spraw zagranicznych z obozu Remain.

Gdy w 2005 roku Theresa May udzielała młodemu Cameronowi poparcia w wyborach na lidera partii, nie mogła przypuszczać, że właśnie zapewnia sobie pozycję aż tak mocną, że jedenaście lat później zostanie jego następczynią, i to na najważniejszym stanowisku w państwie. Gdy kilka tygodni temu decydowała się na start w partyjnych wyborach, nie mogła się spodziewać, że wygra je w zasadzie bez walki. Ale miłe zaskoczenia właśnie się skończyły, zaczynają się strome schody. We wtorek – rozproszona krzykami dziennikarzy i fotoreporterów – pomyliła kierunki wychodząc z Downing Street 10, bądź co bądź już niemal jej nowego domu. To chyba nie najlepszy znak…

PIKETTY-JAK-URATOWAC-EUROPE Wydawnictwo-Krytyki-Politycznej-Promocja-Wakacyjna

**Dziennik Opinii nr 195/2016 (1395)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij