Świat

Romney wygrał. I co z tego?

Dla umiarkowanych Republikanów ten gładki technokrata, którego widzieliśmy na scenie podczas pierwszej debaty, to właśnie prawdziwy Romney. Nie jestem jednak pewien, czy publiczność to kupi.

Jako zdecydowany zwolennik Baracka Obamy z bólem oglądałem pierwszą debatę prezydencką. Romney wypadł dobrze. Obama – nie.

Pocieszam się wykonanym przez szanowanego Geoffa Garina sondażem telefonicznym, według którego 60 procent wyborców niezdecydowanych i niezbyt przekonanych Demokratów oceniło występ Obamy pozytywnie, a 80 procent spośród tej kluczowej grupy uznało urzędującego prezydenta za bardziej sympatycznego i konkretnego. Jeśli chodzi o najważniejsze tematy, to zdaniem respondentów Obama zdecydowanie zwyciężył w kwestii naprawy gospodarki i usprawnienia Medicare, natomiast w sprawie podatków grupa niezdecydowanych była minimalnie za Romneyem. To skromne badanie sugeruje, że najważniejsza część publiczności myślała jednak inaczej niż gadające głowy.

Ulgę przyniósł mi również Nate Silver, guru badań statystycznych publikujący obecnie w „New York Times”, który sławę zdobył, zajmując się sportem, a dopiero potem polityką. Posługując się analogią z futbolem amerykańskim, ocenił, że Romney w tej dobrej dla niego debacie zdobył tylko „field goal”, a nie „przyłożenie”. Innymi słowy, uzyskał tylko niewielką przewagę.

Mimo wszystko, gdy oglądałem debatę, a potem nie spałem przez większość nocy, czytając komentarze – przejmowałem się tym, że porażka Obamy znowu stała się potencjalnie możliwa, a może nawet prawdopodobna. Niemal wszyscy (komentatorzy i robione na szybko sondaże) wskazywali, że Romney debatę wygrał, choć spierano się co do wagi tego zwycięstwa: głosy wahały się od „nic się nie zmieniło”, przez „nowe rozdanie”, aż po wieszczenie „początku końca Obamy”.

Mówiło się też (i chciałbym w to wierzyć), że dla Obamy, znanego z doskonałego wyczucia czasu i umiejętności strategicznych, ta debata będzie punktem wyjścia do kontrataku w reklamówkach wyborczych, przemówieniach i kolejnych debatach. Bardzo chciałbym wierzyć, że Barack Obama zastosował, jak by to ujął Muhammad Ali, taktykę „rope-a-dope” [taktyka bokserska stosowana przez Muhammada Alego: jeden z zawodników udaje, że przegrywa, podpuszcza przeciwnika, by w ostatecznym rozrachunku zwyciężyć – J.S.] i wciąż „lata jak motyl i kąsa jak pszczoła”.

Porzucając jednak analogie sportowe: uważam, że sama debata była i sukcesem, i porażką, gdy weźmiemy pod uwagę to, czy publiczność miała szansę rozważyć kwestie istotne i aktualne oraz to, co w tych kwestiach proponują Obama i Romney. I Romney, i Obama podkreślali podczas debaty, tak jak podczas całej kampanii, że tym razem wybór jest jasny. Trzeba jednak zauważyć, że Romney próbował zamazać tę różnicę, gdy przyszło do omawiania jego hiperindywidualistycznego, prokorporacyjnego podejścia do Obamacare i Medicare, do sprawiedliwości podatkowej i sposobów na tworzenie nowych miejsc pracy oraz do regulacji. To zamazywanie różnic było kluczem do jego sukcesu podczas debaty, ale nie jestem wcale pewien, czy był w tym przekonujący.

Choć Romney jasno dał do zrozumienia, że sprzeciwia się Obamacare z powodów pragmatycznych i pryncypialnych, jednocześnie udawał, że popiera wszystko, co w tym programie dobre. Nie wyjaśnił jednak, jak to możliwe. Obiecał obniżyć stawki podatkowe, unikać podnoszenia podatków i jednocześnie obniżyć deficyt (a także podnieść budżet armii, jak podkreślił Obama) – a to wszystko dzięki łataniu niesprecyzowanych bliżej luk podatkowych i ograniczaniu jakichś niewymienionych z nazwy ulg dla bogatych, lecz nie dla klasy średniej. Ta fantazja, idąca wbrew zdrowemu rozsądkowi i opinii ekspertów, uruchomi jego zdaniem potęgę rynku, a twórcy miejsc pracy (czyli bogaci) zajmą się wreszcie tworzeniem miejsc pracy (a nie tylko bogaceniem się).

Co zaskakujące, zasugerował również, że kontrolowałby nadużycia Wall Street, przy jednoczesnym braku poparcia dla najważniejszego rozwiązania prawnego, które zmierza w tę stronę, czyli ustawy Dodda-Franka. Eliminacja niepotrzebnych, niszczących miejsca pracy regulacji jest głównym punktem jego planu gospodarczego, jednakże podczas debaty zaskakująco przedstawił się jako racjonalny zwolennik regulacji. I zrobiłby to wszystko, a równocześnie współpracował z obiema partiami.

Choć Romney był w tym wszystkim sprawny, wątpię, czy przekonał publiczność, która jest sceptyczna co do stałości jego poglądów i niepewna, kim Romney naprawdę jest, w co wierzy i co zrobi. Dla umiarkowanych Republikanów, takich jak David Brooks i Mike Murphy, ten gładki technokrata, którego widzieliśmy na scenie podczas debaty, to właśnie prawdziwy Romney. Jednak biorąc pod uwagę wrażenie, jakie Romney sprawiał przez ostatnie dwa lata – wrażenie bezwzględnego konserwatysty – nie jestem pewien, czy publiczność to kupi. Nie dziwi zatem, że zarówno wyborcy niezdecydowani, jak i niezbyt zaangażowani Demokraci byli najwyraźniej mniej przekonani, niż wskazywały na to początkowe komentarze ekspertów. Z kolei sondaże dotyczyły tego, kto wygrał, a nie kto poczuł się przekonany.

Na pewno mieliśmy do czynienia z prawdziwą debatą, jednak zdanie publiczności wcale nie jest ostatecznie przesądzone. Być może ta noc nie była taka zła, jak mi się na początku wydawało.

przeł. Jan Smoleński

*Jeffrey Goldfarb – amerykański socjolog, profesor w New School for Social Research, autor wydanej po polsku książki
Polityka rzeczy małych. Siła bezsilnych w mrocznych czasach, prowadzi portal http://www.deliberatelyconsidered.com

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij