Świat

Reich: Strajk niewidzialnych

Najwięcej nisko opłacanych pracowników zatrudniają korporacje, które pławią się dziś w jeszcze wyższych dochodach niż przed recesją.

Co ma wspólnego cały ten waszyngtoński dramat wokół „przepaści finansowej” ze strajkami i przerwami w pracy wśród najniżej opłacanych pracowników USA, tych z Wal-Marta, McDonald’s, Burger Kinga i Domino’s Pizza?

Wszystko.

Miejsca pracy w Ameryce powoli wracają, ale większość z nich wiąże się z nędznymi zarobkami i niskimi świadczeniami bądź w ogóle jest ich pozbawiona. Biuro Statystyki Pracy szacuje, że 7 na 10 powstałych wskutek wzrostu posad będzie nisko opłacanych – np. przy obsłudze klienta w hipermarketach czy sieciowych fast-foodach. To dlatego właśnie przeciętne płace spadają, szczególnie u 80 procent siły roboczej opłacanej za godzinę.

To również jedna z przyczyn, dla których procent Amerykanów żyjących poniżej progu ubóstwa rósł nawet wówczas, gdy gospodarka zaczęła odbijać od dna – z 12,3 procent w roku 2006 do 15 procent w roku 2011. Dziś żyje tak ponad 46 milionów naszych obywateli.

Wielu z nich ma pracę. Rzecz w tym, że ta praca po prostu nie pozwala wydobyć ich rodzin z biedy. I dlatego też, zachęceni poprawą koniunktury, a może także wynikami wyborów, nisko opłacani pracownicy zaczęli się organizować.

W ostatni czwartek w Nowym Jorku setki pracowników dziesiątek sieciowych fast-foodów zastrajkowało, domagając się podwyżki zarobków do 15 dolarów za godzinę z obecnych 8-10 dolarów (średnia stawka godzinowa za pracę przy przygotowywaniu jedzenia i obsłudze klientów w Nowym Jorku to 8,90 dolara za godzinę). W zeszłym tygodniu pracownicy Wal-Marta zorganizowali demonstracje i wymarsze z miejsc pracy w tysiącach sklepów, również domagając się wyższych płac. Przeciętny zatrudniony w Wal-Marcie zarabia 8,81 dolara za godzinę. Jedna trzecia z nich pracuje mniej niż 28 godzin w tygodniu, w związku z czym nie kwalifikuje się do świadczeń socjalnych.

Ci pracownicy to nie są nastolatki. Większość z nich musi utrzymywać rodziny. Według Biura Statystyk Pracy średni wiek pracownika fast-foodu to ponad 28 lat; wśród kobiet, które tworzą dwie trzecie tego sektora, średnia wtnois powyżej 32 lat. Średni wiek w wielkich sieciach handlowych to ponad 30 lat.

To organizowanie się ma sens z gospodarczego punktu widzenia. Inaczej niż miejsca pracy w przemyśle, te w usługach nie mogą zostać przeniesione za granicę; nie zostaną też raczej zastąpione przez automaty i komputery.

Usługi, których ci pracownicy dostarczają, są osobiste i bezpośrednie: ktoś musi być pod ręką, żeby pomóc klientom albo wydawać hamburgery. Zarazem żadne podwyżki płac, które udałoby się im uzyskać, nie zostaną przerzucone na konsumentów poprzez wyższe ceny – sklepy wielkopowierzchniowe i sieci fast-foodów muszą bardzo mocno o nich konkurować. Nie mają wyboru, muszą utrzymywać niskie ceny. Oznacza to, że podwyżki płac muszą odbyć się kosztem zysków – co z kolei wpłynęłoby na dochody akcjonariuszy i sumę wynagrodzeń dla najwyższego kierownictwa. Co nie byłoby takie złe.

Według niedawnego raportu National Employment Law Project większość nisko opłacanych pracowników zatrudniana jest przez wielkie korporacje, które cieszą się pokaźnymi zyskami. Trzy czwarte tych pracodawców (50 największych firm zatrudniających nisko opłacanych pracowników) pławią się dziś w jeszcze wyższych dochodach niż przed recesją.

McDonald’s – wodzirej przemysłu fast-foodów – miał bardzo dobre wyniki w trakcie kryzysu, przyciągając wyzutych z gotówki klientów, a jego sprzedaż wciąż rosła. Prezes firmy, Jim Skinner, dostał w zeszłym roku 8,8 miliona dolarów. Oprócz premii rocznych McDonald’s daje swym szefom także długoterminową premię, raz na trzy lata; Skinner otrzymał 8,3 miliona premii długoterminowej w roku 2009, a w tym roku ma dostać kolejną. Wartość innych dodatków – w tym prywatnego użytku firmowego samolotu, badań lekarskich czy ochrony – wzrosła o 19 procent, do 752 tysięcy dolarów.

Yum!Brands, który wydaje koncesje Taco Bell, KFC i Pizzy Hut, także radził sobie doskonale. Jego prezes, David Novak, otrzymał w zeszłym roku 29,67 milionów całkowitego wynagrodzenia, co dało mu 23 miejsce na liście najlepiej opłacanych prezesów magazynu „Forbes”.

Wal-Mart, trendsetter wśród hipermarketów, także daje radę. A swoim prezesom płaci całkiem przyzwoicie. Całkowite wynagrodzenie prezesa Wal-Martu, Michaela Duke’a, wyniosło w zeszłym roku 18,7 milionów dolarów – co dało mu na tej samej liście „Forbesa” miejsce 82. Majątek rodziny Waltonów, którzy wciąż posiadają lwią część udziałów Wal-Marta, przekracza dziś łączny majątek dolnych 40 procent amerykańskich rodzin (według analizy Economic Policy Institute).

W zeszłym tygodniu Wal-Mart zapowiedział, że następna dywidenda zostanie wypłacona 27 grudnia zamiast 2 stycznia, po tym jak już wygaśnie Bushowska obniżka podatków od dywidend – co pozwoli zaoszczędzić rodzinie Walmartowej aż 180 milionów dolarów. (Według tygodnika internetowego „Too Much” te 180 milionów wystarczyłoby, żeby 72 tysiącom pracowników Wal-Marta, obecnie zarabiającym średnio 8 dolarów na godzinę, przyznać 20 procent podwyżki przez rok. Choć taka podwyżka i tak nie wyprowadziłaby ponad granicę ubóstwa dla trzyosobowej rodziny).

Ameryka staje się z dnia na dzień coraz bardziej nierówna. Czy nie byłoby zatem rozsądnie wesprzeć uzwiązkowienie w fast-foodach i hipermarketach? Tak, byłoby, ale jest pewien problem. Poziom bezrobocia wśród ludzi z wykształceniem średnim bądź niższym – a takie ma większość (choć nie wszyscy) pracowników fast-foodów i hipermarketów – jest wciąż w okolicach stratosfery. Biuro Statystyki Pracy określa go na 12,2 procent, a to i tak są dość konserwatywne szacunki. Na początku 2008 roku wynosił on 7,7 procent.

Wysokie bezrobocie bardzo utrudnia zorganizowanie związku zawodowego, ponieważ pracownicy bardziej niż zwykle boją się utraty posady. 8 dolarów za godzinę to przecież lepiej niż nic za godzinę. A pracodawcy hipermarketów i sieci fast-foodów nie wahają się wywalić z roboty pracownika, którego skojarzą z jakimiś próbami organizowania się na rzecz wyższych płac. Jednocześnie tylko połowa z ludzi tracących pracę kwalifikuje się dziś do zasiłku. Sprzedawcy w hipermarketach i sieciach fast-foodów rzadko mają za sobą wystarczający okres zatrudnienia albo pracują na niepełny etat. To jeszcze bardziej zwiększa ryzyko związane z utratą pracy. I tym samym wracamy do tego, co dzieje się w Waszyngtonie.

Waszyngtońska obsesja na punkcie redukcji deficytu jeszcze bardziej zwiększa prawdopodobieństwo, że ci pracownicy staną w obliczu trwale wysokiego bezrobocia – jeszcze wyższego, jeśli kraj ulegnie histerii deficytu. A to dlatego, że cięcia wydatków rządowych zmniejszają ogólny popyt, co najmocniej uderza w pracowników o niskich zarobkach. To oni i ich rodziny są największymi ofiarami gospodarki oszczędności.

Jeśli do tego cięcia wydatków, rozważane obecnie w Waszyngtonie, dotkną bezpośrednio niskopłatnych pracowników, których rodziny już znajdują się poniżej progu ubóstwa – ograniczenia nie tylko dostępności zasiłków dla bezrobotnych, ale także bonów żywnościowych, dopłat do czynszów, dodatków na wyżywienie niemowląt i małych dzieci, dziecięcej opieki zdrowotnej i Medicaid – będzie jeszcze gorzej. (Warto w tym miejscu przypomnieć, że 62 procent cięć w budżecie republikanów zaprojektowanym przez Paula Ryana dotykało amerykańskich ubogich).

W odwrotnej sytuacji, tj. niskiego bezrobocia, łatwiej o podwyżki płac i zorganizowanie związków zawodowych. Ostatni raz płace najmniej zarabiających pracowników w USA realnie wzrosły (nie licząc ostatniej podwyżki płacy minimalnej) w latach 90., kiedy to bezrobocie spadło do 4 procent w skali kraju – zmuszając pracodawców do podniesienia zarobków w celu zatrudnienia i utrzymania pracowników, a także inspirując całą falę organizacji związków zawodowych.

I to jest kolejny powód, dla którego przyrost miejsc pracy musi być priorytetem numer jeden – a nie redukcja deficytu.

Tyle że żadna ze stron w obecnych negocjacjach wokół „przepaści finansowej” nie mówi o nisko opłacanych pracownikach w USA. Dla elit Waszyngtonu są niewidzialni.

Są też niezorganizowani – nie tylko do tego, by uzyskać większy udział w zyskach Wal-Marta, McDonald’s i innych gigantycznych firm; są niezorganizowani również do tego, aby zostać usłyszanym w stolicy naszego kraju. Nie ma żadnego krajowego stowarzyszenia nisko opłacanych pracowników. Nie wpłacają oni wiele na kampanie wyborcze. Nie mają swoich Super-PACów. Nie mają w Waszyngtonie lobbystów.

Jeśli jednak ten kraj ma zażegnać zmorę powiększających się nierówności, Waszyngton musi zacząć zwracać uwagę na tych ludzi. A reszta z nas powinna zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby zmusić Waszyngton, hipermarkety i sieci fast-foodów, by podniosły im płace.

Przełożył Michał Sutowski

Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org

 

Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona, magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Robert Reich
Robert Reich
Amerykański polityk i ekonomista
Profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
Zamknij