Świat

Reich: Choroba amerykańskiej demokracji

Nic dziwnego, że mamy dość polityki. Nic dziwnego, że czujemy się bezsilni i nawet nie chce się nam głosować.

Amerykanie i Amerykanki mają dość polityki. Tylko 13% popiera Kongres, to prawie najmniej w historii. Prezydent również dołuje w rankingach poparcia. Duża część społeczeństwa nawet nie troszczy się o to, by głosować– tylko 57,5% uprawnionych do głosowania wrzuciło kartę do urny w wyborach prezydenckich w 2012. Mówiąc najprościej, Amerykanie czują się bezsilni i nie wierzą w uczciwość politycznej gry. Dlaczego więc miałaby ona ich obchodzić?

Nowe badania autorstwa Martina Gilensa i Benjamina Page’a, które zostaną opublikowane jesienią, potwierdzają najgorsze przeczucia. Gilens i Page ze szczegółami przeanalizowali prawie 1800 aktów prawnych, badając jak wpływały na nie elity ekonomii, biznes, grupy interesu i obywatele. Do czego doszli? „Preferencje przeciętnego Amerykanina i Amerykanki mają właściwie zerowy, statystycznie nieistotny wpływ na politykę”. Przeciwnie, prawodawcy odpowiadają na wymogi stawiane im przez bogatych i klasę biznesową – najbardziej biegłych w lobbingu i skłonnych sięgnąć głęboko do kieszeni, gdy przychodzi czas zbiórki na kampanię wyborczą.

Poczekajcie jednak, zanim powiecie, że to przecież żadna nowość. Dane zebrane przez Gilensa i Page’a pokrywają aż 30 lat, między 1981 a 2002. To jest: czasy sprzed decyzji Sądu Najwyższego w sprawie Citizens United, umożliwiającej istną powódź prywatnych datków na kampanie i przed SuperPACs – komitetami fundującymi milionowe kampanie „obywatelskie”, których nie ogranicza żaden górny limit wpłat czy wydatków, a jedynie warunek, że nie opłacają wprost polityków. Badania dotyczą też czasów sprzed wielkiego bailoutu, koła ratunkowego rzuconego przez Waszyngton bankierom z Wall Street. Wszystko wskazuje więc na to, że dziś jest jeszcze gorzej niż w epoce, którą badali naukowcy z Princeton i Northwestern.

Ale czy tak zwany „przeciętny obywatel” kiedykolwiek miał jakąś władzę? Unzany dziennikarz i publicysta Walter Lippman dowodził w swojej książce Public Opinion, że większości społeczeństwa brakuje wiedzy by mogli faktycznie interesować się tym, czym zajmuje się polityka, czyli kształtowaniem prawa. O ile w ogóle chcieli się interesować. Zgoda społeczeństwa na pewne rozwiązania była „produkowana” przez elity, które manipulują opinią publiczną. „Nie da się już dłużej utrzymać wiary w dogmat o demokracji” – pisał w 1922 roku.

A jednak, amerykańska demokracja lat 20. i tak wydawała się mocna w porównaniu z innymi krajami, które do połowy wieku zostały już pochłonięte przez totalitaryzmy. Już po wojnie zaczęto spekulować, że nawet jeśli przeciętny obywatel lub obywatelka nie ma wpływu na politykę w pojedynkę, to poprzez uczestnictwo w „grupie interesu” – klubie, stowarzyszeniu, związku zawodowoym, partii – partycypuje w polityce, a jego czy jej zdanie ostatecznie się liczy.

Politolodzy mówili wtedy o „pluralizmie grup interesu”, który pozwalał wyartykułować różne stanowiska, przez to umożliwiając funkcjonowanie amerykańskiej demokracji. Co więcej, związki zawodowe, kooperatywy, mała bankowość i handel stanowiły przeciwwagę dla Wall Street. John Kenneth Galbraith trafnie określił to „przeciwwładzą”. Rozproszenie sił i wpływów pozwalało klasie średniej i pracującej mieć swój udział w dobrobycie wynikającym ze wzrostu gospodarczego.

Coś zmieniło się po 1980. Nie chodzi jedynie o to, że korporacje i najbogatsi urośli w siłę, co dokumentują badania Gilensa i Page’a, ale o to, że inne grupy osłabły.

Szeregi organizacji oddolnych się przerzedziły, bo ludziom zaczęło brakować czasu na angażowanie się w nie. Gdy płace przestały rosnąć, coraz więcej osób musiało brać na siebie coraz więcej obowiązków, by jakoś związać koniec z końcem. Wśród nich lwią część stanowiły kobiety, dotychczas jedynie pełnoetatowe żony i matki, które oprócz pracy opiekuńczej, zaczęły wykonywać także pracę zawodową, by łatać domowy budżet. W tym samym czasie spadała także liczba aktywnych członków i członkiń związków zawodowych, także dlatego, że wiele zakładów pracy wyprowadzono z kraju w ramach outsourcingu, a próby uzwiązkowienia w nowych miejscach czy branżach były (za przykładem Ronalda Reagana, który rozbił strajk kontrolerów lotniczych) zwalczane.

Inne ośrodki „przeciwwładzy”, drobny handel, kooperatywy rolnicze, małomiasteczkowe czy regionalne banki, ustąpiły miejsca wielkim sieciom, przemysłowemu rolnictwu i Wall Street.  Postępująca od lat 80. deregulacja prawa przypieczętowała ich los. Także wtedy partie polityczne przestały odpowiadać na potrzeby swoich wyborców. Rosnące wydatki na kampanie spowodowały, że coraz mniej liczyła się lokalna organizacja i mobilizacja, a na znaczeniu zyskała machina mieląca fundusze w skali całego kraju.

Weszliśmy wtedy w zaklęty krąg, w którym władza polityczna jest coraz bardziej uzależniona od interesów klasy biznesowej – a to ciągnie za sobą kolejne ulgi podatkowe dla firm, korporacyjne przywileje, umowy o wolnym handlu, kruczki prawne, likwidowanie zabezpieczeń socjalnych, zwalczanie związków, cięcia w inwestycjach publicznych. Wszystkie te kroki scementowały koncentrację władzy na samym szczycie ekonomicznej piramidy, pozbawiając jej resztę Amerykanów i Amerykanek.

Nic dziwnego, że mamy dość polityki. Nic dziwnego, że czujemy się bezsilni i nawet nie chce się nam głosować.


Ale jeśli odpuścimy politykę, już po nas. Bezsilność stanie się naszym samospełniającym się proroctwem.

Jedyny droga powrotna do demokracji i gospodarki pracującej na wszystkich wiedzie przez aktywność, organizację i mobilizację. Musimy ustanowić nową „przeciwwładzę”. Klasa biznesowa i tak będzie robiła to, co umie najlepiej – pieniądze. Reszta z nas także powinna zrobić to, co umie najlepiej – użyć swojej energii i kart do głosowania. 
 

Przeł. Jakub Dymek

Tekst pochodzi ze strony robertreich.org 

Tytuł od redakcji.


Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Robert Reich
Robert Reich
Amerykański polityk i ekonomista
Profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
Zamknij