Świat

Popęda: Hillary nawraca lewaków na establishment

To nie dzięki różnicom programowym Hillary wygrywa sympatię amerykańskich mediów.

Jesteśmy po pierwszej prezydenckiej debacie demokratów. A mówiąc konkretniej – po pierwszym starciu między Bernie Sandersem a Hillary, bo pozostali trzej kandydaci (Jim Webb, Martin O’Malley i Lincoln Chafee) stanowili raczej mało interesujące tło dla tej dwójki.

Debatę obejrzałam w waszyngtońskim barze The Manor, gdzie zebrali się lokalni zwolennicy Sandersa. Ciekawa mieszanka: biali studenci pod krawatem, rozczarowani żołnierze, czarni hipsterzy i wytatuowane małolaty. Prawdziwą wisienką na torcie był siedzący obok mnie latynoski marine, który pożerając hamburgera wyznawał, że jest w tym samym stopniu zwolennikiem Sandersa jak Rona Paula, i że nie widzi między nimi dwoma wielkiej różnicy.

Coś jest na rzeczy – jeśli socjaldemokrata i libertarianin zlewają się w jedno, to chyba właśnie daje o sobie znać moc ziejącej w Stanach nienawiści do establishmentu.

Debata przebiegła o tyle kulturalnie, że nikt nie nazwał nikogo idiotą i nikt się na nikogo nie obraził, a to znacząca różnica w porównaniu z republikanami. Demokraci generalnie wypadli więc jakościowo lepiej i byli zjednoczeni w swoim posępnym potępieniu dla republikanów. Nawet prawicowy „Fox News” zgadza się, że w porównaniu z polaryzacją kandydatów republikańskich demokraci wydają się zjednoczonym frontem. Przynajmniej Donald Trump nie zaniża poziomu…

Dla mnie osobiście – i dla ludzi, z którymi debatę oglądałam – było jasne, że Bernie wypadł najlepiej. Socjalista z Vermontu wykładał swój program jasno, mocno i precyzyjnie, fantastycznie opisując problem nierówności we współczesnej Ameryce. Wychyliwszy dwie whisky z sokiem ananasowym i pogratulowawszy sobie i kolegom, udałam się – zupełnie spokojna – w objęcia Morfeusza. Jakie było moje zdziwienie, gdy poranne nagłówki gazet – „New York Times” i „The Washington Post”, ale także „Slate”, „New Yorker” i „The Nation” przyznały Hillary pełne i bezdyskusyjne zwycięstwo.

Faktycznie, Hillary nie wypadła najgorzej. Mimo że mniej konkretna niż Bernie, pokazała długo wyczekiwaną „ludzką twarz”. Uśmiechnięta i spontaniczna, nie bała się ataków i żartów. Gdy Bernie oświadczył, że Amerykanie mają dość słuchania o jej „przeklętej” aferze mailowej, pani Clinton śmiała się najgłośniej i najserdeczniej ze zgromadzonych. Jej skromna sukienka i brak biżuterii sygnalizował wyjście naprzeciw potencjalnym zwolennikom Berniego – ów kapitalizm z ludzką twarzą, który Hillary zamierza, używając modnego ostatnio w ekonomicznych kręgach stwierdzenia, ocalić przed samym sobą. Czyli generalnie zgadza się ze wszystkim, co reprezentuje Bernie, ale ostrożniej, metodami z repertuaru: „powoli do celu” i „nie dajmy się zwariować”. Zamiast krwawej rewolucji reformacja i mimo wszystko jakaś kontynuacja polityki Obamy (z zapowiadaną poprawą w godnej reprezentacji na arenie międzynarodowej).

Bernie atakował z dwóch pozycji: nierówność ekonomiczna i zmiana klimatyczna — ta ostatnia widziana jako najważniejszy element polityki zagranicznej (zresztą, mimo że Bernie nie pozuje na eksperta od spraw międzynarodowych, wypowiadał się na ich temat równie konkretnie i sensownie). Hillary zapewniała, że nie jest swoim mężem i że nie należy zapominać, że mimo wszystko Stany Zjednoczone to nie Dania i że to kapitalizm zbudował klasę średnią. Wykorzystała też najsłabszą pozycję Sandersa, czyli kwestię prawa do posiadania broni. Sanders reprezentuje Vermont, stan tradycyjnie słynący z pasji do polowań. Bernie wpadł w pułapkę obrony innego podejścia do broni na terenach miejskich i rolniczych, lojalnie reprezentując swoich wyborców, choć przyznał, że sam osobiście jest, i zawsze był, za restrykcyjną kontrolą.

Dla tych ludzi, dla których ważniejsza jest strategia polityczna niż treść programowa, jasne jest (i stanowi pewien problem), że Bernie nie wykorzystał swoich szans zaatakowania Hillary. Szlachetność wobec przeciwników nie jest w cenie, uznały po debacie najważniejsze amerykańskie dzienniki. I faktycznie, Hillary zaprezentowała się jako gracz polityczny najcięższej wagi. Umiała wytłumaczyć się ze swojej zmiany stanowiska w sprawie Partnerstwa Transatlantyckiego z wdziękiem, którego nawet pan Clinton mógłby jej pozazdrościć. Po prostu: tylko krowa nie zmienia zdania.

I chyba to właśnie ten wdzięk i dyscyplina, z jaką Hillary broniła swojej „autentyczności”, są tutaj decydujące.

Hillary przejmuje najważniejsze elementy programu Berniego, które tak pięknie dla niej opracował, i nawraca nas na establishment.

Dorzuca do tego coś jeszcze – polityczne doświadczenie, no i fakt, że łatwiej Ameryce przełknąć demokratę niż socjalistę w Białym Domu.

Ponieważ opisywanie tekturowych frazesów, które wygłosili pozostali kandydaci, mija się z celem, pozostaje tylko jedno pytanie. Czy Joe Biden powinien startować? Co zmieni jego obecność w rozgrywce Sanders-Clinton?

Dla większości umiarkowanych liberałów rozłam, który zafundował Bernie amerykańskiej lewicy, jest zagrożeniem dla Partii Demokratycznej i ścieżką, na której republikanie zbudują swój powrót do Białego Domu. Dla nich Hillary jest postacią, z pomocą której można zjednoczyć partię. Lecz dla tych, którzy chcą zmienić status quo za wszelką cenę, walka o Sandersa ma głęboki sens, bo konsekwentnie przesuwa dyskusję — zainicjowaną przez Occupy Wall Street i spopularyzowaną przez Piketty’ego — coraz bardziej na lewo.

 

**Dziennik Opinii nr 299/2015 (1083)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Popęda
Agata Popęda
Korespondentka Krytyki Politycznej w USA
Dziennikarka i kulturoznawczyni, korespondentka Krytyki Politycznej w USA.
Zamknij