Świat

Polska aż się prosi, żeby ją ukarać

Jak długo, Polsko, będziesz nadużywała naszej cierpliwości? Tak właśnie, parafrazując oskarżenie Cycerona wobec Katyliny, Berlin zwraca się dziś do Warszawy.

To samo zdanie w języku urzędników Federalnego Ministerstwa Gospodarki brzmi następująco: „Zbadana powinna być ewentualność, czy otrzymywanie środków w ramach unijnego Funduszu Spójności może być powiązane z przestrzeganiem fundamentalnych zasad praworządności”. Pada ono w siedmiostronicowym dokumencie zawierającym zarys stanowiska Niemiec w sprawie negocjacji siedmioletniego unijnego budżetu po 2020 roku. Nie trzeba być wielkim znawcą polityki europejskiej, by domyślić się, że fragment ten dedykowany jest Polsce i Węgrom – enfants terribles polityki europejskiej i jednocześnie jednym z największych beneficjentów unijnej polityki spójności.

W zasadzie taka deklaracja nie powinna nikogo dziwić. Polska pod rządami Jarosława Kaczyńskiego aż prosi się, aby wezwać do nałożenia na nią sankcji albo obcięcia jej funduszy unijnych. Wielu polityków europejskich chętnie z tego zaproszenia korzystało. Uczynił to w trakcie swej kampanii wyborczej świeżo upieczony prezydent Francji Emmanuel Macron. Sygnał płynący z Berlina jest jednak wyjątkowy i wraz z innymi wiadomościami z ostatnich tygodni sugeruje kierunek, w którym rozwijać się będzie Unia.

Polska pod rządami Kaczyńskiego aż prosi się, aby wezwać do nałożenia na nią sankcji albo obcięcia jej funduszy unijnych.

Niemieckie władze dotychczas konsekwentnie odmawiały sobie przyjemności krytykowania polskiego rządu. Berlin cierpliwie przyglądał się nowej władzy w Polsce, czekał i w milczeniu znosił kolejne antyniemieckie wybryki polskich decydentów. Nawet w czasie kryzysu uchodźczego przedstawiciele rządu stanowczo oddzielali kwestię przyjęcia uchodźców od warunków dostępu do funduszy strukturalnych.

Rzecz jasna, takie zachowanie Berlina nie wynikało ze szczególnej sympatii dla Jarosława Kaczyńskiego ani z obojętności wobec łamania przez PiS zasad praworządności, ale z prostej kalkulacji politycznej. Niemcy, mimo swojej pozycji (pół)hegemona Europy, niczego nie boją się tak bardzo, jak politycznej izolacji. W układance europejskiej polityki Polska była dla Berlina elementem równoważącym Francję oraz państwa południa Europy i – wbrew zapowiedziom Kaczyńskiego o wszczęciu w Unii rewolucji, która miałaby przynieść kres niemieckiej dominacji – sojusznikiem w utrzymywaniu status quo zapewniającego naszym zachodnim sąsiadom uprzywilejowaną pozycję w ramach wspólnoty. Jednocześnie wstrzemięźliwa postawa Niemiec wobec głębszych instytucjonalnych reform UE była dla Warszawy gwarancją bezkarności za ekscesy „dobrej zmiany” i trwania względnie blisko europejskiego centrum.

Ten równie osobliwy, co sielski układ mógłby zapewne trwać dalej, gdyby nie Brexit i wybór Donalda Trumpa. Zwłaszcza zmiana lokatora w Białym Domu postawiła Niemcy przed potężnymi wyzwaniami: Czy nowy prezydent, w ramach „przywracania Ameryce wielkości”, zechce pójść na wojną handlową z Niemcami? I co z amerykańskimi gwarancjami bezpieczeństwa, które pozwalały Republice Federalnej konserwować swoją rolę „mocarstwa cywilnego” lub, jak kto woli, jechać na gapę w kwestiach bezpieczeństwa? Chcąc stawić czoła tym problemom Niemcy zwróciły się ku Europie, nadając nowe tempo dyskusjom o przyszłości UE.

Dzięki temu co kilka tygodni możemy obserwować, jak pękają kolejne – choć na razie oczywiście tylko werbalne – tamy niemieckiej polityki europejskiej. W marcu w Wersalu wraz z prezydentem Francji Hollandem oraz premierami Hiszpanii Rajoyem i Włoch Gentilonim kanclerz Merkel opowiedziała się za „Unią wielu prędkości”, choć wcześniej konsekwentnie się tej koncepcji sprzeciwiała. Choć była zdecydowaną przeciwniczką zmian unijnych traktatów, to po wizycie Emmanuela Macrona w Berlinie ogłosiła, że aby nadać procesowi odnowy Unii Europejskiej nową dynamikę, konieczna może być ich rewizja. Nawet nieugięty, słynący z bezkompromisowej obrony niemieckiej sakiewki i jeszcze niedawno gotowy wyrzucać Grecję ze strefy euro minister finansów Wolfgang Schäuble przyznał, że niemiecka nadwyżka handlowa jest zbyt wysoka, a w dobrze funkcjonującej wspólnocie składającej się z państw o różnych potencjałach muszą istnieć mechanizmy wyrównawcze.

Nawet pomimo tych zmian Berlin nie tracił do końca nadziei, że Warszawę jakoś uda się włączyć w proces europejskich reform. Jeszcze w lutym Angela Merkel sondowała u Jarosława Kaczyńskiego gotowość Polski do wzięcia udziału w procesie reform Unii, a jeszcze trzy tygodnie temu Schäuble w wywiadzie prasowym zalecał „odrobinę cierpliwości i zrozumienia” względem Polski.

Wygląda na to, że uśpiło to naszą dyplomację, która tak mocno wierzyła w rozciągnięty nad Polską parasol ochronny, że nie dostrzegła (a może wcale nie chciała dostrzec) oczywistych sygnałów ostrzegawczych. Minister ds. europejskich Konrad Szymański na kilka dni przed zaprzysiężeniem Macrona i jego wizytą w Berlinie w trakcie debaty w londyńskim think-tanku Chatham House beztrosko twierdził, że podoba mu się niemieckie „nein” dla pomysłów nowego lokatora Pałacu Elizejskiego. Tymczasem, Emmanuel Macron już drugiego dnia swojej prezydentury uzyskał od Merkel to, co przez rok bezskutecznie zapowiadał Kaczyński, a więc wstępną zgodę na zmianę traktatów. Z kolei były rzecznik prezydenta Andrzeja Dudy, a obecny wiceminister spraw zagranicznych, Marek Magierowski bagatelizował deklarację wersalską słowami: „«Unia wielu prędkości» to świecidełko, którym macha się przed oczyma wyborców. Mówi się, że do tej pory wiele rzeczy się nie udawało, ale kiedy już stworzymy «Unię wielu prędkości», wszystko się ułoży”.

Którędy na (silny) Berlin?

Przeciekiem z ministerstwa gospodarki Berlin uruchamia kolejny dzwonek alarmowy, licząc, że opamiętamy się zanim negocjacje w sprawie reform UE ruszą po wrześniowych wyborach do Bundestagu na dobre. Trudno zresztą o silniejszy sygnał: płynie on z ostatniej względnie przychylnej Warszawie stolicy zachodnioeuropejskiej, a do tego nie przybrał formy listu otwartego skierowanego do wszystkich państw członkowskich, ale poleconego pisma wysłanego tylko do konkretnych adresatów. Zapewne też nie przypadkiem agencja Reutera i portal Politico, które jako pierwsze doniosły o przecieku, skupiły się właśnie na aspekcie powiązania dostępu do funduszy z przestrzeganiem zasad praworządności, a nie na innych informacjach zawartych w dokumencie, jak choćby na propozycji silniejszego uzależnienia funduszy od wypełniania zaleceń Komisji Europejskiej w temacie reform strukturalnych.

Jeśli PiS-owi rzeczywiście nie zależy na wyprowadzeniu Polski w Unii Europejskiej, to nadszedł czas, aby przestał testować niemiecką cierpliwość. Tym bardziej, że w Brukseli scenariusz „UE dwóch prędkości” mało kogo już martwi, zwłaszcza że będąca dla państw centrum coraz większym – pardon my French – wrzodem na dupie Polska, znalazłaby się wówczas na peryferiach integracji. – Nie możemy pozwolić na strefę euro dwóch prędkości – stwierdził w trakcie prezentacji raportu na temat możliwych scenariuszy reform Unii gospodarczej i walutowej komisarz Pierre Moscovici wskazując, gdzie dziś leżą priorytety. Ważniejsze zatem będzie nie zasypywanie różnic między państwami całej Unii, ale między członkami eurolandu. Kluczowym do tego narzędziem najprawdopodobniej będzie oddzielny budżet dla strefy euro, w ramach którego można będzie wygospodarować środki na ubezpieczenia od bezrobocia, inwestycje, czy reagowanie kryzysowe. Do tego celu na pewno przydadzą się – szczególnie w obliczu uszczuplenia unijnego budżetu po Brexicie – miliardy, które będzie można zaoszczędzić na Polsce.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Traczyk
Adam Traczyk
Dyrektor More in Common Polska
Dyrektor More in Common Polska, dawniej współzałożyciel think-tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.
Zamknij