Świat

Pocztówki z Iranu (5): Duża góra

Oficjalnie w Iranie nie można posiadać alkoholu, powiedział mi irański sąsiad z namiotu w obozie III podczas obowiązkowej aklimatyzacji. Ale w górach...

Kaszan, 17 sierpnia / 26 mordad

  

Pierwsza kobieta, którą zobaczyłem w Iranie, poza mieszkaniem, z odkrytymi włosami, jechała na mule do obozu III. Oho, pomyślałem kwaśno, za odpowiednią opłatą nie tylko wwiozą ci plecak, nie tylko sam korpus, ale nawet o hidżabie jakoś zapomną. I zapewne nie jest to opłata na irańską kieszeń. Istotnie, jak się później okazało, przekwitająca piękność z rozwianymi lokami była Francuzką. Lecz w jednym się pomyliłem – nie jest to chyba kwestia opłaty, bo potem, ku mojemu zaskoczeniu, odkryte głowy widziałem u całkiem wielu rodowitych Iranek. Młodopolskie stwierdzenie o górach jako przestrzeni wolności to może i truizm (nie żebym nie lubił Młodej Polski), ale w przypadku Damołandu* to się sprawdzało.

Najwyższy szczyt Wyżyny Irańskiej to wulkan, ponoć wygasły. Ja tam nie wiem, jak Irańczycy definiują wygaśnięcie, ale kiedym tam się w końcu wczłapał, to z każdego możliwego otworu pluły kłęby żółtego dymu, zaś atmosfera dziwnie przypominała Nowy Port w Gdańsku przed założeniem filtrów na zakłady Siarkopolu. Siarką zresztą do dziś smarkam. Napotkany podczas wejścia Irańczyk poradził mi założenie chusty nasączanej sokiem z cytryny, według niego idealnego panaceum na wszystkie możliwe toksyny z opadem radioaktywnym włącznie, co i zrobiłem, ale cóż. Na szczęście na wysokości prawie 5700 metrów nad poziomem morza powietrza jest i tak na tyle mało (choć i tak więcej niż w pociągu EN Metropol przy zepsutej klimatyzacji), że nie ma się czym przejmować. Może to halucynacje z braku powietrza sprawiły, że na górze zobaczyłem czworo Polaków (nie licząc jednego, z którym sie wspinałem), ale kontakty od nich mam zapisane na papierze, wiec chyba istnieją naprawdę. Wrażenie surrealności potęgowały zaschnięte, bezgłowe truchła zwierząt (zatrutych wyziewami?), z jakimś makabrycznym poczuciem humoru poutykane tu i ówdzie na wierzchołku. Pocieszam się jednak, że napotkani Polacy musieli odczuwać podobne wrażenie niedotlenienia widząc człowieczka prącego powyżej 5000 metrów w rowerowych butach SPD. Chyba byłem pierwszą osobą, która tego dokonała. Zawsze musi być ten pierwszy.

Choć może i był już taki as, bowiem tłumy zawzięcie raczkujące do obozu III, niemal w całości z zamiarem zdobycia szczytu, były naprawdę imponujące. Schodząc z obozu III do II, co zajmuje jakie 2 godziny, naliczyliśmy ponad 200 osób idących do góry. Wprawdzie był to czwartek, wiec pierwszy dzień irańskiego weekendu, ale wciąż. – Wy, Europejczycy, zdobywacie Damołand w trzy dni. My ciężko pracujemy i musimy się zmieścić w dwóch. A są i tacy, którzy to robią w jeden – powiedział mi Mahdi, znajomy ratownik górski.

A może to nie tylko chęć zdobycia szczytu, ale właśnie ta dziwna oaza wolności… Oficjalnie w Iranie nie można posiadać alkoholu, powiedział mi irański sąsiad z namiotu w obozie III podczas obowiązkowej aklimatyzacji. Ale w górach… A kto wie, może i my coś mamy w namiocie? – zaśmiał sie. Mieli czy nie mieli, w każdym razie ich „aklimatyzacja” była na tyle intensywna, że do ataku szczytowego ruszyli nie o szóstej rano, jak to najpóźniej się wyrusza, lecz… powiedzmy troszkę później. Doszli chyba do 4700 metrów. Jak na ich stan, to i tak niezły wyczyn.

Damołand jest zresztą tym bardziej nietypowy, że jest to jedyne znane mi miejsce, w którym można kupić pocztówki; a ściślej w tzw. obozie I, czyli w bazie Federacji Górskiej w Polurze. Znaczy się ponoć są też gdzieś tu, w Kaszanie, ale w wersji troszkę mitycznej. A tak w ogóle próba znalezienia ich gdzie indziej (nawet w Teheranie) kończyła się moim długim tłumaczeniem idei kartki pocztowej, gdyż tego Irańczycy chyba nigdy nie przerabiali. Zresztą zakup pocztówek niewiele daje, bowiem kiedy poszedłem w Kaszanie na pocztę, to próba dostania do tego jeszcze znaczków skutkowała literalnie atakiem śmiechu pań pocztowych, telefonem do przełożonego, co w tej sytuacji zrobić (na szczęście mnie nie aresztowali), po czym machnięciem ręką „nie, poczta nie”. Tak więc tytuł cyklu okazał się być lekko nietrafiony.

* Nazwa tego szczytu jest różnie transliterowana, w polskiej Wikipedii jako Demawend, lecz w Pocztówkach trzymam się konsekwentnie transliteracji fonetycznej, a brzmienie nazwy jest właśnie takie.

Czytaj także:

Pocztówki z Iranu (1): Pociąg, rower, samolot, rower

Pocztówki z Iranu (2): Ryby w sieci

Pocztówki z Iranu (3): Tu mężczyźni lepiej tańczą

Pocztówki z Iranu (4): Irańska gościnność

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Larczyński
Tomasz Larczyński
autor książki „Pocztówki z Iranu”
Doktor nauk historycznych oraz analityk rynku kolejowego. Autor książki „Pocztówki z Iranu”. Publikuję m.in. w „Kurierze Kolejowym” i „Transporcie Publicznym”. Pracownik PAN Biblioteki Gdańskiej. Tworzy zespół Krytyki Politycznej w Trójmieście. Członek partii Razem.
Zamknij