Świat

Pies nie zaszczekał, czyli Obama i JP Morgan

Obama wciąż ma jeszcze czas, żeby podjąć twardą walkę w kampanii – nie tylko z Romneyem, ale i z systemem, którego Romney jest częścią.

Pies, co nawet nie zaszczekał w tym tygodniu, o gryzieniu nie wspominając, to oczywiście prezydent Obama w odpowiedzi na sensacyjne przyznanie się przez JP Morgan Chase do straty ponad dwóch miliardów dolarów na ryzykownych transakcjach derywatami – transakcjach, które w ogóle nie powinny mieć miejsca. „JP Morgan to jeden z najlepiej zarządzanych naszych banków. Jamie Dimon, jego szef, to jeden z najmądrzejszych bankierów, jakich mamy – a mimo to stracili dwa miliardy”, powiedział we wtorek prezydent w telewizyjnym show The View, sugerując, że słabszy bank mógłby tego nie przetrwać. I tyle.

Ani słowa o uporczywej kampanii Jamiego Dimona na rzecz zupełnego wyjałowienia ustawy Dodda-Franka o reformie finansów [ustawa w bardzo umiarkowany sposób regulująca rynki finansowe, podpisana w lipcu 2010 roku przez Obamę]; o jego głośnych i powtarzanych wciąż tezach, że niemal całkowity krach Wall Street w roku 2008 wcale nie uzasadnia potrzeby większej regulacji rynków finansowych; o tym, że Dimon przewodził bezczelnej kampanii lobbingowej Wall Street mającej opóźnić wprowadzenie tzw. reguły Volckera [zakaz wykorzystywania przez banki depozytów klientów do własnych inwestycji na rynkach kapitałowych; ma wejść w życie w lipcu 2012] w ramach ustawy Dodda-Franka – do dziś odsuwanego w czasie. I ani słowa o jego wysiłkach, aby tę regułę pozbawić wszelkiego znaczenia, poprzez poszerzenie furtki pozwalającej bankom na używanie depozytów klientów do „zabezpieczania” (poprzez tzw. hedging) handlu instrumentami pochodnymi.

Ani słowo nie padło na temat skandalicznej kpiny z ustawy Dodda-Franka i reguły Volckera, jaką było utworzenie specjalnego oddziału w JP Morgan do prowadzenia ogromnych (i ogromnie zyskownych, jeśliby się powiodły) transakcji na instrumentach pochodnych zamaskowanych jako „zabezpieczenia”. Prezydent nie zająknął się również na temat podwójnej roli Dimona jako przewodniczącego i dyrektora wykonawczego JP Morgan (i tu marszczą czoła moi eksperci od zarządzania korporacyjnego), za co zebrał solidne 23 miliony dolarów w tym roku oraz po 23 w 2010 i 2011, obok 17 milionów premii.

Nawet jeśli Obama nie chciał krytykować Dimona, mógł przynajmniej skorzystać z okazji, by wypowiedzieć się bezpośrednio na rzecz twardszej regulacji rynków finansowych. To dla niego najlepszy moment, aby wezwać do przywrócenia ustawy Glassa-Steagalla, której reguła Volckera – ze swymi otwartymi na oścież furtkami dla hedgingu – jest ledwie bladym, niewystarczającym odbiciem.

Był to również moment na rozbicie największych banków i ustanowienie limitów ich wielkości, co kilka tygodni temu doradzał oddział Rezerwy Federalnej z Dallas. Największe banki Wall Street były zbyt wielkie, by upaść przed bailoutem. Dzisiaj, z JP Morgan Chase, są jeszcze większe. Dwadzieścia lat temu dziesięć największych banków na Wall Street trzymało 10 procent wszystkich aktywów bankowych w USA. Dzisiaj mają ponad 70 procent.

To wszystko stworzyłoby Obamie doskonałą okazję, żeby odróżnić się od Romneya, który zobowiązał się uchylić ustawę Dodda-Franka, jak tylko zostanie prezydentem; który wyciągał ponad 20 milionów rocznie na rozmaitych grach finansowych; który wreszcie podziela dominujący na Wall Street pogląd na gospodarkę, że mianowicie zyski powinny być maksymalizowane, a ludzie minimalizowani (dla Romneya korporacje to ludzie).

Kampania Obamy polega na razie na atakowaniu charakteru Romneya, zamiast jego pozycji w obrębie nowej amerykańskiej plutokracji – np. za pomocą reklam, które przypominałyby o miejscach pracy utraconych, kiedy Romney jako szef Bain Capital przejmował spółkę Midwest Steel. To takie same personalne ataki, jakie prowadzili Newt Gingrich i Rick Perry. Ale Gingrich i Perry nie mieli wielkiego wyboru. Nie chcieli krytykować systemu za to, że pozwala Romneyowi na to wszystko, skoro ich partia wychwala wolnorynkowy kapitalizm bez żadnych hamulców.

Obama ma wybór. Może atakować charakter Romneya, ale może również zabrać się za system, który pozwala zarówno menadżerom private equity, jak i największym bankom na Wall Street osiągać gigantyczne zyski kosztem zwykłych Amerykanów. Romney to ikona nadużyć tego systemu, tak samo zresztą jak Jamie Dimon i JP Morgan Chase.

Wciąż jesteśmy na bardzo wczesnym etapie kampanii. Obama ma czas, żeby podjąć twardą walkę – nie tylko z Romneyem, ale i z systemem, którego Romney jest częścią; ma szansę oprzeć swą kampanię na polityce, która sprawi, że system zacznie działać na rzecz zwykłych ludzi. Miejmy nadzieję, że to zrobi.

Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org

Tłum. Michał Sutowski

Robert B. Reich   –   jest jednym z wiodących amerykańskich ekspertów do spraw ekonomii i zatrudnienia. Profesor na wydziale polityki społecznej Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Przez trzykadencje pracował w administracji państwowej, m.in. jako Sekretarz Pracy w gabinecie prezydenta Billa Clintona. Magazyn „Time” wybrał go dodziesiątki najbardziej efektywnych sekretarzy minionego stulecia. Opublikował 13 książek. Jest jednym z najaktywniejszych komentatorów życia publicznego w USA. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Robert Reich
Robert Reich
Amerykański polityk i ekonomista
Profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
Zamknij