Świat

Milczenie Aung Sang Suu Kyi

Dlaczego unika stanowczej reakcji w sprawie mniejszości Rohindżów?

Aung Sang Suu Kyi – jak zawsze z kwiatami we włosach – powiedziała w polskim Sejmie, że demokracja to odwaga nazywania problemów i znajdywania rozwiązań. Uśmiechając się na wspomnienie kolorowej manifestacji związkowców przed swoim hotelem („każda grupa innego koloru, pięknie wyglądali”), zachwycała się democracy in action, która daje „wszystkim pełne prawo do wyrażania potrzeb i uczuć”.

Pozbawiona charyzmy marszałek Ewa Kopacz wyliczyła rutynowo sukcesy polskiej transformacji i zadeklarowała, że chętnie się podzielimy doświadczeniem. Poszła tu śladem ministra Radka Sikorskiego, który już rok temu w Rangunie oświadczył, że Birmańczycy uważają naszą transformację za wzór do naśladowania. Z rozpędu wymawiał Kyi – ostatni człon nazwiska The Lady – z polska jako ki (zamiast czi).

Nasi politycy, z noblistą Lechem Wałęsą na czele i całą prezydencko-premierowską wierchuszką, ogrzali nieco swoje zmęczone ciała w sile i cieple, jakie bije od tej niezwykłej kobiety, jednocześnie stosownie wywyższając się i pusząc.

I taki z grubsza jest bilans tej wizyty. Może naiwne było oczekiwanie, że będzie inny. Nie zauważyliśmy pewnie, że Suu Kyi jest postacią fascynującą – jak każdy, kto odniósł tak wspaniałe zwycięstwo, by znaleźć się w pułapce realnej polityki.

1.

Gdyby Aung Sang Suu Kyi przyjechała do Polski półtora roku temu, po triumfie w wyborach uzupełniających do birmańskiego parlamentu, witalibyśmy ją jako rycerkę wolności, na miarę takich postaci jak Mahatma Gandhi, Nelson Mandela czy Dalajlama. Byłaby po prostu – jak to ujął Vaclav Havel, nominując ją do Pokojowej Nagrody Nobla w 1991 roku – „ambasadorką sumienia każdego z nas”. Taka admiracja zawsze zresztą wzbudza jej irytację. W czwartkowym wykładzie na Uniwersytecie Warszawskim protestowała przeciwko podziwianiu jej „poświęcenia”. – To były moje wybory – mówiła. – Gdy ktoś twierdzi, że się poświęcił, sugeruje, że inni są mu coś winni.

Córka generała Aung Sanga, twórcy birmańskiej niepodległości, odkryła swe polityczne powołanie – po ćwierć wieku życia w Oksfordzie, u boku męża, brytyjskiego tybetologa – gdy pojechała do ojczyzny odwiedzić chorą matkę. Wpadła w sam środek „Rewolucji 8888” (8 sierpnia 1988), krwawo stłumionego buntu przeciwko juncie rządzącej krajem od 1962 roku. Pani Suu, nieoczekiwanie nawet dla siebie samej, stanęła na czele rewolty i utworzyła Narodową Ligę na Rzecz Demokracji. W wyborach 1990 r., na które nieopatrznie zgodziła się junta, zmiażdżyła generałów. Ale władza naprawiła swój błąd; parlamentarzyści zamiast na salę obrad trafili do więzień. Lady znalazła się w areszcie domowym, w którym spędziła – z przerwami – następne dwadzieścia lat.

Zwana birmańskim Ghandim głosiła „wolność od strachu” i konsekwentnie wzywała do pojednania narodowego. Odwołując się do figury ojca, który zginął w zamachu, gdy miała dwa lata, mówiła wręcz o swym przywiązaniu do munduru. Twierdziła, że jej strażnicy byli zawsze „bardzo mili”, negowała użycie słowa „reżim”, bo „woli mówić o ludziach, a skłania się raczej do lubienia ludzi”. Pytana o klaustrofobię, odpowiadała, że dom, w którym była zamknięta był dostatecznie duży…
Więźniarka z wyboru odmówiła wyjazdu, by pożegnać umierającego na raka męża. Przez długie lata nie widziała synów. Ta niezłomność wydała nieoczekiwane już przez nikogo owoce – w 2011 r. generałowie zdjęli mundury i ogłosili, że będą teraz wprowadzać demokrację.

Aung San Suu Kyi opuściła dom nad jeziorem Inya w centrum Rangunu i została liderką opozycji. W 2015 roku – jako 70- letnia polityczka (trudno uwierzyć!) – stanie do walki o prezydenturę z którymś z eksgenerałów.

2.

Weszła do świata realnej polityki w kraju, gdzie ludzie dawnej junty za wszelką cenę chcą zachować polityczną kontrolę i zyski z państwowych koncernów, a także handlu narkotykami. Zagwarantowali sobie w konstytucji jedną czwartą miejsc w parlamencie. Są powiązani z agresywnym biznesem, głównie chińskim, ale i amerykańskim.

W tym blisko 60-milionowym kraju dwie trzecie stanowią Birmańczycy, ale kilka powstańczych armii narodowych największych prowincji wciąż jest gotowych do walki z rządowym wojskiem. Kipi narodowościowy kocioł. Wyniszczonemu przez dyktaturę krajowi, z dochodem na głowę piętnaście razy niższym niż w Polsce, grozi scenariusz bałkański: wojna, etniczne czystki. W Warszawie pani Suu mówiła, że połowa ludzi w Birmie nie ma dostępu do bieżącej wody.

W takich realiach Suu Kyi zdaje egzamin z „etycznej polityki”. Niedawno mówiła hinduskiej telewizji, że jest przywiązana do polityki rozumianej jako etyka, odpowiedzialność i służba. „Tak zostałam ukształtowana i jestem już za stara, by to zmieniać”.

Najtrudniejszy przedmiot na tym egzaminie nazywa się Rohindża.

3.

Rohindża, Romowie Azji, to 800-tysięczna muzułmańska mniejszość zamieszkująca stan Arakan w północno-zachodniej Birmie. Pozbawieni praw obywatelskich, nie mają żadnych dokumentów, nie wolno im opuszczać Arakanu. Birmańskie prawo (raczej bezprawie) o „trzystopniowym obywatelstwie” z 1982 roku nie wymienia ich wśród 135 „mniejszości etnicznych zamieszkujących kraj”, a birmański rząd oficjalnie nazywa ich Bengalczykami.

Ledwie dyktatura poluzowała kontrolę, w czerwcu 2012 zaczęły się napady na domy, sklepy i wioski Rohindżów, palono meczety, a w rewanżu – świątynie buddyjskie. Co najmniej dwieście osób, Rohindżów i Arakańczyków, straciło życie, trzy tysiące domów zostało spalonych. 140 tys. Rohindżów trafiło do obozów.

Stoi za tym trudna do wyobrażenia siła uprzedzeń w całym kraju, nie tylko w Arakanie. Birmańczycy żyją w przekonaniu, utwierdzanym przez rządową propagandę, że Rohindża to sztuczna nazwa stworzona przez niedawnych imigrantów z Bangladeszu, którzy wdarli się na teren Birmy i chcą stworzyć własne muzułmańskie państwo.

Arakańscy aktywiści, dla których rok temu prowadziliśmy warsztaty, nie chcieli nawet wymówić nazwy „Rohindża”, jakby było to diabelskie imię. W stolicy Arakanu, Sittwe zdarzało nam się słyszeć, że Rohindża to nie ludzie, że są jak małpy.

– Większość Rohindżów nie ma co włożyć do garnka. Oni chcą tylko spokojnie żyć – mówił nam rok temu U Kyaw Min, zwany „królem Rohindżów”, towarzysz Aung San Suu Kyi w wyborach z 1990 roku, wieloletni więzień polityczny. –  Arakan to także nasze miejsce na ziemi. Stanowimy jedną czwartą mieszkańców. Tak było za Brytyjczyków, tak jest teraz.

Według informacji, które przeciekły do mediów, partia U Kyaw Mina Democracy and Human Rights Party może zostać wkrótce zdelegalizowana.

– Sytuacja ludności w obozach, szczególnie kobiet i dzieci, pogarsza się. Nie dostają pomocy medycznej, są na skraju wyczerpania – opowiada nam 27-letnia Wai, była więźniarka polityczna, która stara się założyć pierwszą kobiecą organizację Rohindżów. – Ludzie są poniewierani przez żołnierzy, kobiety gwałcone.

– Parę miesięcy temu zaostrzone zostały zasady wjazdu do obozów i nie jesteśmy w stanie kontynuować pracy – mówi Steve Gumaer, szef Partners for Relief and Development. Jego organizacja była jedną z ostatnich niosących pomoc tysiącom uchodźców.

Największe organizacje pomocowe, jak Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) czy Światowy Program Żywnościowy (WFP), na mocy umów z rządem pomagają tylko Rohindżom oficjalnie zarejestrowanym w obozach, a takich jest mniej niż 10 tysięcy. – Do końca pory deszczowej we wrześniu i październiku wielu z Rohindżów umrze z głodu, chorób i wycieńczenia – przewiduje Gumaer.

4.

Światowe media winą za cierpienia Rohindżów obarczają zwykle Arakańczyków. Ale jak podkreśla arakańska aktywistka Thandar, „to nie my odmawiamy im obywatelstwa”. – Świat myśli, że wszystko jest naszą winą, ale to rząd do tego doprowadził. Problemem jest brak edukacji po obu stronach, ale rządowi nie zależy, żeby edukować, bo to utrudniłoby manipulację.

Podobnie widzi to U Kyaw Min: – Za czystkami stoi prezydent Thein Sein, który liczy, że w ten sposób wygra w 2015 r. wybory z Suu Kyi. Przedstawi się jako zbawca, który oczyścił kraj z muzułmanów i zdobędzie poparcie całej buddyjskiej Birmy (Thein Sein zarzeka się ostatnio, że nie wystartuje w wyborach).

W tym samym wywiadzie sprzed roku „król Rohindżów” powiedział nam, że nienawiść przeciwko muzułmanom rozleje się na cały kraj: – Jak się już nas pozbędą z Arakanu, to będą nas ścigać po całej Birmie.

Niestety, miał rację. W marcu wybuchły antymuzułmańskie zamieszki w Meiktili, w centralnej Birmie; zginęło 36 muzułmanów, spalono 12 z 13 meczetów. Coraz większą popularność zdobywa ruch 969, któremu przewodzi radykalny buddyjski mnich U Wirathu. Muzułmanów nazywa „barbarzyńcami”, nawołuje do bojkotu ich sklepów i restauracji.

– Muzułmanie prowadzą wiele małych biznesów– tłumaczy Eliott Prasse-Smith, doktorant z Uniwersytetu w Yale. – Wielu wojujących buddyjskich kaznodziejów wykorzystuje frustrację ludzi i napuszcza ich na muzułmanów, twierdząc, że żerują oni na Birmańczykach.  – Zanim w Europie doszło do Holocaustu, zabraliście Żydom wszystko. Oskarżaliście ich, że są nielojalni, obcy, chciwi. Ale przecież Żydzi nie byli tacy. Oskarżenia przeciw nam też są nieprawdziwe – mówi U Kyaw Min.

5.

Obrońcy praw człowieka na całym świecie, widząc tragedię Rohindżów, oczekiwali stanowczej reakcji pani Suu Kyi. Liczyliśmy, może naiwnie, że jej głos powstrzyma przemoc. Spotkało nas rozczarowanie. The Lady unika jak może komentarzy na temat łamania praw człowieka w Arakanie.

„Gazeta Wyborcza” w kolumnowym wywiadzie z panią Suu o Rohindżów nie zapytała. The Lady sama wspomniała jedynie, że „dochodzi do przemocy etnicznej między buddystami i muzułmanami. Tego nie mogę zmienić sama. To musi zrobić całe społeczeństwo. Bo tylko ludzie, którzy czują się bezpieczni, mogą z innymi rozmawiać i ustalać z nimi reguły współżycia”.

W czwartek w wypełnionej po brzegi auli starego BUW-u miała wykład o demokracji i edukacji. Jedno z szybkich pytań dotyczyło prześladowania muzułmanów w Birmie. Suu Kyi – jak na nią poirytowana – powiedziała, że przecież zabiera głos w ich sprawie, konsekwentnie podkreśla konieczność wprowadzenia w Birmie państwa prawa. Dodała, że media oczekują jednak odpowiedzi bardziej „ekscytujących”, a ona „chodzi po ziemi”.

We wcześniejszych wywiadach twierdziła, że potępia wszelką przemoc, ale przecież przemoc ma zawsze dwie strony. Mówiła o międzynarodowej tragedii, ale odrzucała „jednostronne zarzuty wobec Birmy”. Twierdziła, że w Birmie uregulowania wymaga sprawa obywatelstwa, ale nie jest jasne, jaki status mają „imigranci z Bangladeszu”. W maju 2013 Nyan Win, rzecznik prasowy Suu Kyi, powiedział, że Rohindża nie są grupą etniczną i jest to sztucznie stworzona nazwa.

Raz odezwała się na miarę marzeń niepoprawnych idealistów politycznych. Kiedy władze zaktualizowały stare prawo zakazujące muzułmanom w północnym Arakanie posiadania więcej niż dwojga dzieci, powiedziała, że „takie dyskryminowanie ludzi jest złem i pozostaje sprzeczne z prawami człowieka”.

Trudno uwierzyć, by osoba o tak wyrafinowanej duchowości i dobroci nie cierpiała nad losem Rohindżów i nie dostrzegała okrucieństwa birmańskiej większości umiejętnie podsycanego zarówno przez władze w Naypyidaw, jak i przez wielu agresywnych minichów buddyjskich. Przed reakcją powstrzymuje ją zapewne kalkulacja polityczna, czyli owo „chodzenie po ziemi”. Jak twierdzi wielu ekspertów, broniąc praw muzułmańskiej mniejszości, Suu Kyi ryzykowałaby osłabienie swej pozycji w głównym nurcie birmańskiej polityki. „Jej długie milczenie można uznać za próbę marszu po politycznej linie” – twierdzi think tank Geopolitical Monitor.

Na Uniwersytecie Warszawskim przypomniała nam, że demokracja to także stosowanie zasady inkluzywności i wykorzystywanie potencjału każdej mniejszości. W politycznej praktyce próbuje nie zauważać problemu Rohindżów, może dlatego, że nie wie, jak miałby go rozwiązać, może dlatego, że nie uważa go za kluczowy.

Ale narastająca przemoc wobec Rohindżów i w ogóle muzułmanów blokuje demokratyzację Birmy. Bez zmierzenia się z tą sytuacją trudno będzie przeprowadzić spis powszechny w 2014 r., niezakłócone wybory w 2015, uchwalić sprawiedliwe prawo ziemi, zmienić skandaliczną ustawę o obywatelstwie. Napięcia na granicy z Bangladeszem blokują politykę zagraniczną.

Suu Kyi, która nie bała się dyktatury, obawia się narazić większości, bo to większość zdecyduje, kto będzie prezydentem w 2015 roku; tu mogliby się naprawdę wymienić doświadczeniami na przykład z Donaldem Tuskiem. Tylko czy taka pragmatyczna kalkulacja jest rzeczywiście racjonalna? Według wielu analityków na milczeniu noblistki zyskują radykałowie po obu stronach konfliktu oraz rząd byłych wojskowych, który żeruje na etnicznym konflikcie, przedstawiając siebie jako obrońcę buddyzmu i jedyną siłę zdolną zaprowadzić porządek. W tym pani Suu z kwiatami we włosach ich nie przebije.

Aleksandra Kłosińska z Fundacji Inna Przestrzeń od lat wspiera aktywność obywatelską w Birmie.

Piotr Pacewicz brał udział w projekcie „Liderzy transformacji” – prowadził warsztaty dla aktywistów arakańskich w 2012 roku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij