Świat

Kryzysu uchodźczego nie rozwiążemy bez Turcji

Toczymy absurdalne debaty o tym, czy islam to odwieczny wróg Europy, a nie potrafimy zorganizować prostych kwestii technicznych.

Michał Sutowski: Państwa Unii Europejskiej debatują z Turcją o nadciągającej do Europy fali uchodźców i mimo kontrowersji – choćby w kwestii przestrzegania praw człowieka – oferują rządowi Erdogana otwarcie na nowo drzwi do integracji. Czy klucz do rozwiązania kryzysu uchodźczego faktycznie ma w rękach właśnie Turcja?

Adam Balcer: Na pewno to Turcja jest najważniejszym krajem na szlaku uchodźców z Syrii, skąd pochodzi ponad połowa tych, którzy przedostają się do Europy przez Morze Egejskie. Druga liczebnie grupa to Afgańczycy uciekający ze swego kraju oraz graniczących z nim Pakistanu i Iranu – pamiętajmy, że w Afganistanie i Pakistanie też jest wojna i około 6 mln uchodźców wewnętrznych i zewnętrznych, a z powodów geograficznych łatwiej stamtąd dostać się przez Turcję do odległej Europy niż do oddzielonych wysokimi górami i pustyniami wschodnich Chin. Trzecią grupę uchodźców przedostających się przez Turcję do Europy stanowią Irakijczycy. W efekcie to Turcja jest miejscem, gdzie łączą się najważniejsze dziś szlaki uchodźcze i gdzie uchodźców jest najwięcej na świecie. Proporcjonalnie najwięcej jest ich oczywiście w Libanie, ale to kraj wielkości województwa opolskiego.

W Turcji jest obecnie 2 miliony 700 tysięcy uchodźców z Syrii i 300 tysięcy z Iraku. Warto przypomnieć, że szacuje się, że w zeszłym roku około 150 tysięcy Syryjczyków trafiło do Europy poprzez Turcję nie bezpośrednio z Syrii, tylko przez Liban.

My przeżywamy wielki dramat z powodu przybycia ponad miliona ludzi do Unii Europejskiej, ale to w sumie oznacza, że starających się o azyl jest tyle, co 0,2 procenta populacji UE. I to już jest apokalipsa… W Turcji uchodźców jest 3 miliony, a całej ludności jest 6 razy mniej niż liczy UE.

I na tle Unii jest to kraj bogatszy jedynie od Rumunii i Bułgarii. Nie trudno sobie wyobrazić, jak ogromne jest to obciążenie finansowe.

Nie poradzą sobie?

Niezależni dziennikarze tureccy twierdzą, zapewne słusznie, że władze zawyżają kwoty wydatków na utrzymanie uchodźców, ale tak czy inaczej chodzi o co najmniej kilka miliardów dolarów wydanych w ostatnich latach. Musimy w tej kwestii z Turcją współpracować i w ogóle podejść do kwestii uchodźców kompleksowo: pomysły a’la Viktor Orban, że rozłoży się drut kolczasty na granicy i będzie po problemie, są wyjątkowo krótkowzroczne.

To na pewno problem etyczny. Ale czy pragmatyczny? Naprawdę nie da się zablokować granic UE? Twierdza Europa to projekt niewykonalny?

Europa jest mocna tylko w gębie. Wielu gardłuje za „uszczelnieniem granic”, ale jak trzeba było pomóc Grecji, to przez rok politycy powtarzali deklaracje, że Greków trzeba wesprzeć. Frontex wielokrotnie prosił o większe wsparcie greckiej straży granicznej i o wysłanie tam co najmniej kilku tysięcy funkcjonariuszy, ale cała Unia zebrała ich ledwie kilkuset. Skoro Frontex kilka razy o to prosił, to chyba można było zorganizować ekspresowy szczyt i ustalić, jak pomóc Grekom? NATO zaczyna teraz prowadzić operację kontroli wód między Turcją a Grecją, ale decyzja o tym powinna była zapaść kilka miesięcy wcześniej. Wreszcie, mamy problem z relokacją uchodźców już przybyłych do Europy:

od stosownych ustaleń minęło 5 miesięcy, a z zaplanowanych 160 tysięcy relokowaliśmy dotąd 660 osób!

Toczymy absurdalne debaty o tym, czy islam to odwieczny wróg Europy, a nie potrafimy zorganizować najprostszych kwestii technicznych.

Ktoś powie, że faktyczna nieudolność nie oznacza jednak, że problemu – przy odpowiedniej woli – nie da się załatwić metodą zamknięcia granic?

Których granic? Owszem, granicę grecko-turecką na lądzie da się zabezpieczyć, można rozstawić druty kolczaste i mieć nadzieję – tak jak Węgrzy – że uchodźcy ominą akurat ich kraj. Ale nie da się w ten sposób zatrzymać tej masy ludzi przed przedarciem się na kontynent. Weźmy samą Grecję: od Turcji dzieli ją przez Morze Egejskie naprawdę mała odległość, do tego jest tam mnóstwo małych wysp, położonych blisko siebie.

No to… odetnijmy Grecję!

Po pierwsze, zmaltretowani kryzysem Grecy nie specjalnie mają ochotę zostać na dokładkę europejskim Libanem z kilkuset tysiącami uwięzionych tam uchodźców. Można mieć do Greków różne uzasadnione pretensje typu „słabe państwo”, ale to w końcu jest chyba nasza rodzina, nie? To nie jest żadne pięknoduchostwo, bo nie ma przecież gwarancji, że upadek państwa greckiego – a taki pewnie byłby efekt odcięcia Greków od reszty strefy Schengen – nie spowoduje kolejnego krachu w strefie euro. Poza tym, kiedy słyszę pomysł polityków państw „wyszehradzkich”, aby wspólnie z Bułgarią i Macedonią doprowadzić do odgrodzenia Grecji od reszty Europy, to mam ich ochotę zapytać o znajomość geografii. Grecji nie da się „odciąć” bez uwzględnienia w tym planie Albanii, która ma taką samą granicę z Grecją jak Macedonia i bez uwzględnienia Włoch! Cieśnina Otranto, przez którą z Adriatyku wypływa się na Morze Śródziemne ma 72 kilometry szerokości i przy dobrej pogodzie można ją przepłynąć łódką wiosłową. To przecież tamtędy Albańczycy setkami tysięcy uciekali z kraju, najpierw po upadku Hodży, a potem po upadku piramid finansowych. A my dalej wierzymy, że jak zamkniemy szafę, to szkielet spokojnie będzie w niej siedział.

Co robić? Dogadać się z Turcją, żeby nie przepuszczała uchodźców?

Turcja już trochę wysiłku wykonała. Uderzyła w potężne siatki przemytnicze, zakorzenione tam poprzez wieloletni proceder przemytu ludzi i szlak heroiny. Turcja wydała też pozwolenia na pracę przybyłym do niej Syryjczykom, co w obliczu 10 procent bezrobocia nie było popularną decyzją. Nałożono też wizy na Libańczyków i Jordańczyków, żeby Syryjczycy nie przyjeżdżali przez te kraje z nowym paszportem. Prowadzone są wspólne patrole marynarki wojennej w ramach NATO, do tego Turcja z 14 krajami będzie stosować układy o readmisji, tzn. automatycznie przyjmie wszystkich nie-Syryjczyków, którzy z Turcji przedarli się do UE.

Ale znowu: słyszę, że kraje czworokąta wyszehradzkiego gorąco popierają porozumienie UE z Turcją, ale czy aby na pewno również tę jego część, gdzie mowa jest o przyjmowaniu bezpośrednio przez UE Syryjczyków z Turcji?

OK, czy to znaczy, że falę uchodźców do Europy można powstrzymać poprzez jakiś pragmatyczny układ „coś za coś” z Turcją?

Podstawowy problem to sytuacja wojenna w Syrii i w mniejszym stopniu w Iraku. Dziś mamy chwiejne zawieszenie broni w Syrii – im dłużej ono potrwa, tym lepiej i dla nas, i dla Turcji, bo większość uchodźców pochodzi właśnie stamtąd.

Ale wojna w Syrii to z punktu widzenia Turcji nie tylko uchodźcy. Jak pokój w Syrii ma się do interesów geopolitycznych Turcji?

To bardzo złożona sprawa. Prezydent Erdogan ma do Syrii stosunek emocjonalny. Niewątpliwie poczuwa się do solidarności z uchodźcami i chce im pomóc. Po pierwsze dlatego, że on sam jest sunnitą, a jego żona jest Arabką pochodzącą z południowo-wschodniej Turcji. Jego rodzina też ma korzenie uchodźcze – to pochodzący z Adżarii gruzińscy muzułmanie, którzy się sturczyli. Erdogan to konserwatywny, sunnicki muzułmanin, a wbrew temu, co słyszymy od rozmaitych ignorantów bądź cyników w Polsce, to nie chrześcijanie a muzułmanie sunnici właśnie są główną ofiarą wojen w regionie: pod względem liczby zabitych i liczby uchodźców.

Po drugie, po obu stronach granicy turecko-syryjskiej mieszkają ludzie powiązani ze sobą historycznie, etnicznie i rodzinnie: Arabowie, Turkmeni i Kurdowie – w takiej sytuacji całkowite zamknięcie granicy, poza tym, że trudne logistycznie, mogłoby wywołać poważne napięcia. Turcja nie może się więc od uchodźców tak po prostu odciąć, mimo że przez dużą część zwykłych Turków są oni postrzegani głównie jako balast finansowy, że część z tej masy ludzi sobie w nowym miejscu nie radzi, że zdarza się drobna przestępczość, a do tego żywe są – mimo wspólnej religii – wzajemne uprzedzenia etniczne.

A jak ma się problem uchodźców do szerszych celów geopolitycznych Turcji? Czy z innych powodów Erdoganowi zależy na pokoju? Kto jest jego najpoważniejszym przeciwnikiem?

Turcja jest dziś w bardzo ciężkiej sytuacji, w dużej mierze z własnej winy. Jej pięta achillesowa to oczywiście kwestia kurdyjska. Turcja formalnie graniczy z Syrią i z Irakiem, które jako podmioty państwowe de facto nie istnieją – a to właśnie tam mieszkają Kurdowie, rozdzieleni granicą z rodakami w Turcji, gdzie mieszka ich połowa – a zarazem 17 procent obywateli Turcji, oczywiście o różnym stopniu identyfikacji narodowej. Kurdowie nigdy nie byli tak silni na Bliskim Wschodzie, jak są dzisiaj: mają dziś praktycznie dwa państwa, jedno w Iraku i drugie w Syrii – i właśnie z tym drugim Turcja ma problem, bo syryjscy Kurdowie to przede wszystkim odnoga Partii Pracujących Kurdystanu, z którą Turcy walczą 30 lat.

Czyli za wroga Turcja ma dziś wojska rządowe Assada, Rosję, Kurdów i Państwo Islamskie?

Walki zbrojne z PKK w samej Turcji wybuchły ponownie w lipcu 2015, a tuż za miedzą rozgrywa się najbardziej krwawy obecnie konflikt na świecie. W tym konflikcie Turcja walczy jednocześnie o obalenie reżimu Assada, o utrzymanie wpływów w opozycji opartej plecami o Turcję w Aleppo, a do tego o osłabienie powstałego w Syrii de facto państwa kurdyjskiego. Miarą komplikacji tej układanki niech będzie fakt, że Kurdowie współpracują i z wrogą Turcji Rosją, i z przyjaznymi jej Stanami Zjednoczonymi, a wobec Assada pozostają zazwyczaj neutralni. Co ciekawe, lokalnie współpracują czasem z rządem Syrii przeciwko Państwu Islamskiemu, ale także – np. pod Aleppo – przeciw opozycji syryjskiej wspieranej przez Turcję…

Rozumiem, że Kurdów Turcja zwalcza ze względu na ich separatyzm, ale w czym przeszkadzał Turkom Assad?

Celem długofalowym Turcji – choć dziś należałoby to nazwać raczej marzeniem – było stać się dla Bliskiego Wschodu wzorcem ustrojowym: z silną partią islamską u steru władzy, konserwatywną, ale nie ostro islamistyczną, wolnorynkową… W razie potrzeby można by przyjąć model kompromisu świeckich nacjonalistów arabskich, liberałów i umiarkowanych islamistów, jak np. w Tunezji. Turcy proponowali coś takiego Assadowi, ale on ich cały czas zwodził, a jednocześnie strzelał do opozycyjnych demonstracji.

Dlaczego taki układ – z błogosławieństwem Turcji – mu nie odpowiadał?

Bo okazał się niereformowalny: jako dyktator musiałby podzielić się tortem i dołączyć do układu rządzącego islamistów pod protekcją turecką. To ograniczyłoby jego władzę, choć ostatecznie i tak stał się pionkiem, tyle że Rosji i Iranu. Co prawda, możliwe że wewnątrz kraju zostawiają mu one większą autonomię niż miałby w układzie „tureckim”… Tak czy inaczej, z perspektywy Turcji wszystko się posypało, bo Assad jednak nie upadł.

Największy sojusznik Turcji, czyli USA, ma prezydenta, który rysuje kolejne „czerwone linie”, zachęcając Rosję tym samym do ich testowania. A Rosja – obecnie najważniejszy wróg Turcji, mówiąc terminologią piłkarską, nie odstawia nogi – po raz kolejny, po Gruzji i Ukrainie.

Od początku rządów Putina nastąpił w Rosji czterokrotny wzrost nakładów na zbrojenia, a do tego Rosja i Iran stanowczo angażują się po stronie „swojego człowieka”. Turcja liczyła, że Zachód postąpi tak samo na jej rzecz, ale to oczywiście nie nastąpiło. To z kolei kazało jej zbliżyć się do sunnickiej Arabii Saudyjskiej – ta bowiem wspiera islamistów przeciw Assadowi po to, by wyeksportować za granicę radykałów i dopiec szyickiemu Iranowi…

Czy konflikt rosyjsko-turecki ma jakieś obiektywne przyczyny – poza silnym ego ich przywódców?

Jak najbardziej. Wizja Rosji i Turcji jako strategicznych sojuszników od początku była dość wirtualna, choć swoista prowizorka przez parę lat działała nieźle, na zasadzie: pielęgnujemy dwustronne relacje gospodarcze i „zgadzamy się, że się nie zgadzamy” w sprawach Syrii, Bośni, Kosowa, Kaukazu czy Bliskiego Wschodu. Więzi ekonomiczne były na tyle silne, żeby w normalnej sytuacji te różnice wyciszać. Problemy relacji rosyjsko-tureckich były jednak strukturalne: obok interesów w regionie oba kraje dzieli kultura i historia. Dziedzictwa kilkuset lat nie można tak łatwo zamieść pod dywan: Turcja stoczyła z Rosją kilkanaście wojen i większość z nich przegrała, będąc już mocarstwem w fazie schyłkowej. Te klęski doprowadziły do upadku Imperium Osmańskiego. W Turcji mieszka dużo ludzi pochodzących z Kaukazu, z Krymu i Bałkanów, których przodkowie nieraz doświadczyli czystek, masakr a nawet ludobójstwa – jak Czerkiesi – ze strony Rosji, a pamięć ludzie mają tam dłuższą ze względu na silne więzi rodzinne czy rodowe. Badania opinii publicznej wyraźnie pokazywały, że Rosja w Turcji jest nielubiana, podobnie jak prezydent Putin. Z drugiej strony Rosja na swej ekspansji w regionie Morza Czarnego budowała kawał tożsamości: liczne święta armii rosyjskiej wiążą się właśnie z wojnami z Turcją. To wszystko łatwiej było wyciszać na obszarze poradzieckim, który jest dla Turcji ważny – niemal cała Azja Centralna poza Tadżykami to ludy tureckie – ale nie kluczowy. Dużo trudniej było na Bliskim Wschodzie ze względu na obecność tam islamistów i Kurdów.

A co ona ma do rzeczy? Tzn. w kontekście wrogości Rosji i Turcji?

W PKK jest sporo ludzi, którzy inaczej niż Ocalan nie są gotowi na kompromis, trochę jak tzw. Prawdziwa IRA – to tacy watażkowie, dla których wojna stanowi jedyny możliwy horyzont. I oczywiście Rosja będzie grać tą kartą: w Moskwie otwarto niedawno biuro Rożawy, tzn. nieoficjalnego państwa kurdyjskiego w Syrii. W biurach Rożawy wisi mapa tego państwa i wynika z niej np., że na terenie Syrii jest jeszcze spory kawałek do zajęcia…

Bo tam też mieszkają Kurdowie?

Akurat tam Kurdów nie ma, ale jest za to ropa… Chodzi tu wprawdzie o terytorium nominalnie syryjskie – co notabene pokazuje, że Assad zapowiadający odzyskanie całej Syrii jest megalomanem, a dla Rosji „swoim człowiekiem” tylko w pewnych granicach – ale przecież dla Turcji wzrost siły Rożawy to wielki kłopot.

To wszystko działa w dwie strony: Turcja z kolei może zagrać Kaukazem, bo ma pod kontrolą dużo starej i nowej diaspory kaukaskiej, która Rosji nienawidzi. Nie przypadkiem też w ISIS i innych islamistycznych formacjach jest tak dużo ludzi z tego regionu i w ogóle obszaru postsowieckiego z dużym doświadczeniem bojowym… Sam Kaukaz północny udało się Rosji spacyfikować, ale nie całkowicie, a jeśli poza Turcją jeszcze się w to zaangażują „prywatni darczyńcy” z Arabii Saudyjskiej, to Putin będzie miał u siebie wielki problem. Na razie jakaś jedna, niezrównoważona kobieta obcięła dziecku głowę z nienawiści do rosyjskiego prezydenta, ale nie wiemy – i nie dowiemy się raczej nawet z niezależnego badań Centrum Lewady – ilu rosyjskich muzułmanów naprawdę nienawidzi Władimira Władimirowicza za bombardowania sunnitów. Tak czy inaczej, Turcja może się łatwo zrewanżować Rosji za podsycanie nacjonalizmu kurdyjskiego. Pamiętajmy przy tym, że w tamtym regionie świata naprawdę rządzi hard power, a ego przywódców ma duże znaczenie – w takiej sytuacji bardzo łatwo o eskalację.

Jak przy zestrzeleniu przez Turków rosyjskiego samolotu?

Ten samolot zrobił sobie skrót przez terytorium Turcji z bombami do zrzucenia na wioski Turkmenów w Syrii – a przecież Turkmenów jako „swoich” wspierają tureccy ochotnicy.

Rozumiem, dlaczego Rosja gra kartą kurdyjską, ale może Turcja i Kurdowie nie muszą się dawać rozgrywać?

Do wszystkich zadawnionych sporów i niewątpliwych krzywd między tymi narodami dochodzi problem wyznaniowy, bo wśród kurdyjskich nacjonalistów są alewici – szyici sympatyzujący z rządem Assada, który jest alawitą. Przed lipcem 2015 roku Turcja prowadziła rozmowy z Kurdami, poszerzono nawet ich prawa kulturowe, choć za mało, to jednak w istotnym zakresie. Wszystko się jednak posypało od momentu, kiedy rządząca AKP zagrała w kampanii wyborczej kartą nacjonalistyczną, a do tego doszło utrudnianie przez rząd przeprowadzenia normalnych wyborów na wschodzie po to, by osłabić partię kurdyjską. Jeśli jednak Turcja chce być prawdziwym mocarstwem w obecnych granicach, to po prostu musi się wymyślić na nowo.

Co to znaczy?

Skoro ma w swych granicach 17 procent Kurdów, których tożsamość narodowa się umacnia, a demografia stoi po ich stronie, to trzeba wymyślić taką formułę narodu politycznego, która ich jakoś uwzględni. A Kurdowie będą rosnąć w siłę, bo są wspierani przez USA – jako konsekwentni przeciwnicy Państwa Islamskiego i przez Rosję – jako wrogowie Turcji – jednocześnie. Krótko mówiąc: Turcja musi jakoś problem kurdyjski rozwiązać, bo ten konflikt podaje na tacy narzędzia jej wrogom.

A jeśli zechce rozwiązać go militarnie?

Militarnie się nie da – nie tylko ze względu na Zachód, ale też dlatego, że dziś oznacza to walkę z miejską partyzantką. To nie walka w górach, tylko intifada. Jak można skutecznie walczyć z Kurdami w milionowym mieście Diyarbakır, gdzie na lewicową partię kurdyjską HDP głosowało 75 procent wyborców? I to nie jest poparcie a’la Kadyrow w Czeczenii, bazujące na przemocy, tylko wynikające z autentycznych sympatii. Jak prowadzić wojnę totalną z Kurdami, skoro największe miasto kurdyjskie na świecie to Stambuł?

Czy to wszystko znaczy, że by można było myśleć o zakończeniu wojny w Syrii – najpierw potrzebne jest rozwiązanie konfliktu turecko-kurdyjskiego?

Samo to oczywiście nie wystarczy, ale porozumienie oznaczałoby zupełnie nowy układ sił – można byłoby sobie wtedy wyobrazić np. koalicję Kurdów z opozycją antyassadowską głównego nurtu. Do tego trzeba jednak ustępstw ze strony Turcji, bo Kurdowie to jest silny podmiot, a nie popychadło mocarstw.

Cały czas w grze zostałaby Rosja.

Tak, choć jej zaangażowanie może okazać się na dłuższą metę zgubne. Na krótką metę w tym regionie Rosja i Iran razem są mocniejsze od Turcji i Saudów: kiedy ta ostatnia koalicja zaczęła mocno wspierać opozycję w Syrii, Assad znalazł się w opałach. Interwencja Rosji odwróciła sytuację i teraz to prezydent Syrii jest w ofensywie. Putin w ten sposób podniósł swoje notowania wśród najsilniejszych graczy globalnych – jest zaangażowany siłowo w strategicznym i niestabilnym regionie świata, gdzie rosyjska obecność przez wiele lat po upadku ZSRR ograniczała się do bazy wojskowej w Tartus, jedynej poza obszarem poradzieckim.

Do tego podsycanie konfliktu w Syrii rodzi szalenie kłopotliwą dla Unii Europejskiej falę uchodźców – i dziennikarze, i Lekarze bez Granic potwierdzali, że Rosja w okolicach Aleppo dokonywała celowych nalotów na obiekty cywilne, żeby zastraszyć ludność i skłonić ją do ucieczki pod turecką granicę.

No to same plusy z tej wojny. Nie takiej znów kosztownej, skoro Rosja głównie zrzuca bomby…

Wygląda jednak na to, że Rosjanie zbyt pochopnie postawili wszystko na jedną, szyicką kartę w świecie islamu – a przecież szyici to ledwie 15 procent wspólnoty muzułmańskiej. Ponadto Iran wcale nie jest pewnym sojusznikiem, bo gra w swoją grę – i z Turcją, której premier pojechał niedawno do Iranu z wizytą, i z Zachodem, z którym zaczyna się układać, by móc sprzedawać na świecie swoją ropę i gaz.

Co obniży ich ceny?

Tak, a poza tym Rosja znalazła się po przeciwnej stronie barykady niż Arabia Saudyjska – drugi gracz, od którego te ceny zależą – a na których Rosji zależy wyjątkowo. Wojna w Syrii sprawiła, że Rosja chcąc nie chcąc staje się nowym Wielkim Szatanem dla świata muzułmańskiego. Na razie rozdaje karty w regionie, ale co jeśli prezydent USA zmieni się na bardziej asertywnego? Cena tych awantur dla gospodarki rosyjskiej może być bardzo wysoka, drogo może ją kosztować rozbudzenie radykalnego islamizmu w jej własnych granicach…

To wszystko nie rokuje Putinowi zbyt dobrze, jeśli przypomnimy sobie, że poza Kaukazem, Morzem Czarnym i Bliskim Wschodem Rosja ma jeszcze Daleki Wschód i Azję Centralną, na które zęby ostrzą sobie Chińczycy. Spowolnili ostatnio swój wzrost do 6 procent rocznie, ale Rosja ma recesję; jak z niej wyjdzie, to według prognoz MFW będzie rosnąć średnio w tempie 1 procent rocznie. A Chiny już mają 7 razy większą gospodarkę…

Rosji to na dobre nie wyjdzie, ale zapewne jeszcze nie dziś. A co z Turcją? Opisana przez pana układanka sugeruje wielopiętrowy klincz, względnie zasupłany węzeł. Czy z obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie jest jakieś sensowne wyjście?

Turcja nieco poszerzyła sobie pole manewru w regionie, poprawiając między innymi relacje z Arabią Saudyjską. Dobrze idą rozmowy w sprawie zjednoczenia Cypru – ich powodzenie oznaczałoby ważny krok w rozwoju relacji z Unią Europejską, której – obok kwestii uchodźczej – na współpracy z Turcją zależy choćby ze względu na alternatywę energetyczną. To przecież przez Turcję przebiegać ma gazociąg TANAP przysyłający gaz z Azerbejdżanu z pominięciem Rosji… To przez Turcję może popłynąć do Europy gaz z Iraku, Iranu i Turkmenistanu. Turcja zamyka też zadawnione spory z Izraelem, a to z kolei sprzyjać będzie ułożeniu relacji z Egiptem… Jeśli Turcja się dogada z Tel-Awiwem, Kairem i Nikozją, to będzie miała już jakieś pole manewru w regionie i będzie mogła się bardziej skupić na Syrii. Ale najważniejsza jest oczywiście sprawa Kurdów – jej rozwiązanie to jedyna szczepionka przed mieszaniem się Rosji w sprawy Turcji.

To wykonalne?

Erdogan jest nieprzewidywalny. Potrafi nagle zmienić zdanie i zrobić coś sensownego, ale niestety często idzie uparcie jak osioł w ślepą uliczkę.

A do czego powinna w sprawach Turcji zmierzać Unia Europejska? Wiemy, czego oczekujemy, ale co możemy im zaoferować?

Możemy zaoferować Turkom zniesienie wiz – bardzo im na tym zależy, więc mamy szansę dużo za to uzyskać. Nie przekonują mnie argumenty, że „Turcy zaleją Europę”, bo to jest inny kraj niż w latach 70. Dziś Turcy z Niemiec nierzadko wracają do kraju. A jakby chcieli masowo przybywać do UE, to i bez wiz by wsiedli na pontony razem z syryjskimi uchodźcami…

Powinniśmy zaproponować Turcji przyspieszenie integracji – nie mówię o pełnym członkostwie, ale stopniowym znoszeniu barier.

I przymykać oczy na kwestie praw człowieka, demokracji, wolności obywatelskich – w imię interesu geopolitycznego?

Bynajmniej. W kwestii traktowania Kurdów – z powodów, o których mówiłem, Turcja musi z nimi dojść do porozumienia. A w sprawie standardów demokracji i praw obywatelskich – ponieważ to społeczeństwo, wbrew wielu stereotypom, nie nadaje się do dyktatury. Jest zbyt zróżnicowane, zbyt spolaryzowane – frekwencja wyborcza wynosi tam 90 procent, a Erdogana połowa narodu nienawidzi; druga połowa go kocha. W tak podzielonym społeczeństwie, z Kurdami, alewitami, liberałami… alternatywą jest demokracja oparta na rządach prawa albo niestabilność, chaos, a nawet wojna domowa. Wolę sobie nie wyobrażać, co dla Unii Europejskiej oznacza ten drugi scenariusz.

***

Adam Balcerpolitolog, dyrektor konferencji w Kolegium Europy Wschodniej, szef projektu Eurazja w think-tanku WiseEuropa.

Adam Balcer będzie gościem konferencji The next Reset? The West and Russia between Crimea and ISIS. Weźmie udział w dyskusji Balkans and Visegrad – migrants, nationalists and East-West confrontation w piątek, 11 marca, o godz. 10.00.

 

**Dziennik Opinii nr 68/2016 (1218)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij