Świat

Kazin: Sanders i słowo na „s”

„Lepiej zagłosować na coś, czego chcesz, i tego nie dostać, niż zagłosować na to, czego nie chcesz, i to dostać”.

W listopadzie ubiegłego roku Bernie Sanders podzielił się z entuzjastyczną widownią, zgromadzoną w największym audytorium Uniwersytetu Georgetown, tym, co znaczy dla niego „demokratyczny socjalizm”. Oparł się na przykładach dwóch prezydentów, lidera ruchu walki o prawa obywatelskie i papieża – z których żaden nie uważał się wcale za socjalistę. Sanders pochwalił Franklina Roosevelta za tworzenie miejsc pracy i wprowadzenie systemu ubezpieczeń społecznych, a Lyndona Johnsona za powołanie systemów ochrony zdrowia Medicare i Medicaid. Odwołał się do poglądu Martina Luthera Kinga, że prawdziwa wolność wymaga bezpieczeństwa ekonomicznego. Zacytował papieża Franciszka krytykującego „kult pieniądza”. Po tym wstępie Sanders powtórzył swój znany już atak na „klasę miliarderów” i wezwanie do stworzenia powszechnej służby zdrowia, a także skończenia z odpłatnością za publiczne studia.

Z łatwością można wyobrazić sobie jakąś lokomotywę liberałów, jak senator Elizabeth Warren albo senatora Sherroda Browna, wygłaszającą to samo przemówienie, ale bez słowa na „s”. Dlaczego siwy „pistolet” z Vermontu wciąż przedstawia się jako socjalista, co nigdy nie było w USA popularnym wyznaniem politycznej wiary?

Nigdy nie spotkałem się z Bernie Sandersem ani nie rozmawiałem z nim. Mogę więc tylko się domyślać, jakie ma powody, żeby określać się jako socjalista.

Mają one pewnie wiele wspólnego z zaskakującym wpływem socjalistów na nowoczesną historię USA i chęcią bycia częścią tej długiej, choć niekoniecznie znanej tradycji.

Do czasu Sandersa najpopularniejszym amerykańskim socjalistą był Eugene Victor Debs – charyzmatyczny mówca i dawny przywódca związkowy, którego Sanders darzy tak dużym szacunkiem, że kiedyś, w 1979, nagrał i wyprodukował nawet poświęcone mu słuchowisko. Debs startował na prezydenta – pięciokrotnie! – jako kandydat Partii Socjalistycznej. Nigdy nie zdobył więcej niż 6% głosów w skali kraju, ale socjaliści od Debsa kierowali najważniejszymi związkami zawodowymi. Zorganizowali szeroką koalicję, która prawie powstrzymała kraj przed wzięciem udziału w I wojnie światowej, a także rozpoczęli ruch na rzecz antykoncepcji. Ich ówczesna popularność popchnęła postępowych prezydentów, jak Theodore Roosevelt i Woodrow Wilson, do ekonomicznych i politycznych reform, częściowo motywowanych także potrzebą powstrzymania radykałów przed zgarnięciem głosów niezadowolonych.

We wczesnych latach 60. Sanders jako student na Uniwersytecie w Chicago dołączył do Młodzieżowej Ligi Socjalistycznej (Young People’s Socialist League, lewicowcom znanej jako „Yipsel”), mimo że partia-matka młodzieżówki leżała już na łożu śmierci. Socjaliści przestali nawet wystawiać swoich kandydatów na prezydenta, a liberalni demokraci przejęli część ich postulatów (jak ubezpieczenie społeczne i ochrona działalności związkowej) i właściwie wszystkich wyborców. Jednak wielu prominentnych Amerykanów, którzy byli wcześniej aktywnie zaangażowanymi socjalistami, walczyło dalej o [socjalistyczne] ideały. Walter Reuther stał na czele United Auto Workers, związku pracowników przemysłu motoryzacyjnego, być może najsilniejszego w ogóle związku w kraju i jednocześnie głównego finansowego zaplecza walki o prawa obywatelskie. Zarówno A. Philip Randolph, który zainicjował „Marsz na Waszyngton” w marcu 1963 roku, jak i Bayard Rustin, organizacyjny mózg stojący za nim, byli socjalistami.

Człowiek, którego niezapomniane przemówienie dla ćwierć miliona słuchaczy wieńczy ten pochód, Martin Luther King, nigdy nie był co prawda partyjnym socjalistą z legitymacją, ale często wyrażał swoje uznanie dla modelu państw skandynawskich i publicznie opowiadał się za „olbrzymim programem rządowym” dla ludzi pracy wszystkich ras. King twierdził, że jedyny sposób na przezwyciężenie rasizmu to klasowy sojusz Afroamerykanów z biednymi białymi, tak „omamionymi uprzedzeniami, że wspierającymi własnych ciemiężców”. W tym samym czasie sławę zyskał rosnący w siłę lider tego, co pozostało po Partii Socjalistycznej, Michael Harrington, którego elokwentny wywód z książki The Other America zainspirował „wojnę z biedą” [program Lyndona Johnsona].

Dla młodego Sandersa przyjęcie socjalizmu oznaczało dołączenie do długotrwałej tradycji, nawet jeśli organizacja z tym słowem w nazwie powoli wymierała. Pod nazwą socjaldemokracji żyła jednak i rozwijała się w państwach zachodniej i północnej Europy. Kwitła też w Izraelu, rządzonym od 1948 roku przez Partię Pracy – Sanders w trakcie studiów wyjechał pracować w kibucu. W czarnych ruchach wolnościowych i antywojennych mało kto sprzeciwiał się ideałom socjalizmu. Ale też niewielu zarazem wierzyło w marzenie Debsa o Ameryce, która pójdzie kiedyś po rozum do głowy i wybierze socjalistę na prezydenta.

W pewnym sensie Sanders poświęcił swoją karierę dowodzeniu, że się nie mylili. Najpierw jako burmistrz Burlington, następnie senator z Vermont, a dziś jako zaskakująco mocny kandydat na prezydenta, wciąż powtarza ewangelię Debsa, Randolpha, Harringtona i Kinga: wąska elita, nazwana kiedyś przez Franklina Roosevelta „monarchistami gospodarki”, panuje w miejscach pracy i na rynku. Ich [elit] bogactwo i władza wypaczają demokrację i napędzają nierówności wszelkiego rodzaju. Sanders przejmuje słowa i dziedzictwo prezydentów takich jak Franklin D. Roosevelt i Lyndon B. Johnson, by pokazać, że ich socjalizm jest tak samo amerykański i politycznie pełnoprawny jak ich liberalizm, tylko że bardziej konsekwentny w swojej krytyce i uparty w dążeniu do celu.

Łatwość, z jaką Sanders mówi dziś o socjalizmie, zawdzięcza też konserwatystom, którymi pogardza.

Oddolna prawica zmieniła to słowo we wszechobecny zarzut przeciwko prezydentowi, którego następcą chce zostać Sanders. Odkąd Obama objął urząd, jego ideologiczni przeciwnicy przezywali go na najróżniejsze sposoby, ale „socjalista” zajmuje czołowe miejsce wśród oskarżeń. Szybkie wyszukiwanie w internecie słów „Obama” i tego na „s” przynosi tysiące wyników: obrazki Obamy z sierpem i młotem, Obama przyjmuje defiladę na placu Czerwonym, Obama ściska się z Marksem i tak dalej… Co mało zaskakujące, wielu młodych ludzi, którzy nie pamiętają zimnej wojny, twierdzi dziś, że skoro prezydent, którego lubią, jest „socjalistą”, to może nic w tym złego. Sanders zyskał dzięki tej językowej ironii.

W każdym europejskim kraju nazwanie kogoś socjalistą nie jest wyzwiskiem, lecz stwierdzeniem faktu. Dzięki temu, że ubiega się o nominację demokratów, Sanders paradoksalnie zwrócił uwagę na socjalizm i jego historię w USA skuteczniej, niż gdyby był jednoosobową partią znaną tylko sympatyzującym z nim lewicowcom. Do prezydentury mu jeszcze daleko, ale nawet jeśli przegra, może znaleźć pocieszenie w słowach Debsa. Na często zadawane mu pytanie, czemu ludzie mieliby „zmarnować” swoje głosy na radykała, Debs odpowiadał: „Lepiej zagłosować na coś, czego chcesz, i tego nie dostać, niż zagłosować na to, czego nie chcesz, i to dostać”.

***

Michael Kazin jest redaktorem pisma „Dissent” i autorem książki Amerykańscy marzyciele, która ukazała się nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Tekst ukazał się w magazynie „Dissent”. Tytuł od redakcji DO.

**Dziennik Opinii nr 56/2016 (1206)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij