Świat

Kazin: Populizm Trumpa zwraca białą klasę średnią przeciw elitom i biednym

Jak widać miliarder może udawać człowieka ludu.

Anderson Cooper i Wolf Blitzer z CNN wyraźnie osłupieli: „Hillary Clinton przyznała Trumpowi wygraną – to dramatyczna chwila”, mówili na żywo w studiu. François Hollande powiedział później, że wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA „otwiera okres niepewności”, a Angela Merkel oglądała wieczór wyborczy „roztrzęsiona”. A panem jak łatwo wstrząsnąć?

Michael Kazin, współredaktor naczelny „Dissent”, profesor uniwersytetu Georgetown: Cóż, Donald Trump prowadził zaciekłą i podłą populistyczną kampanię, która wielu mogła szokować. Prezydent elekt Stanów Zjednoczonych dumnie propagował ignorancję, mizoginię i rasizm. Ku przerażeniu liberalnych elit i mediów, wielu ludzi, zwłaszcza białych Amerykanów, zaakceptowało go pomimo jego wszystkich obrzydliwych deklaracji. Ale może nie różniło się to aż tak bardzo od innych kampanii, przeprowadzonych wcześniej przez obecny rząd polski czy węgierski, a także Front Narodowy we Francji. Mogliśmy zaobserwować też wiele aspektów podobnych do Brexitu. Zwycięstwo Trumpa to problem ponadnarodowy i transatlantycki, ograniczający się nie do samych Stanów.

Kolejne populistyczne zwycięstwo, będące odrzuceniem niesprawnego systemu gospodarczego i politycznego establishmentu, który za wszystkim stoi?

Tak, choć nie jestem pewien, czy Partia Demokratyczna faktycznie jest tak neoliberalna, jak przedstawiają to jej krytycy. Demokraci wciąż sprzyjają związkom zawodowym, popierają podwyższenie płacy minimalnej i nawołują do pewnej kontroli nad korporacjami. W tym sensie są partią liberalną w duchu New Dealu…

Przepraszam, ale nikt już w to nie wierzy. Dla wielu ludzi wybór pomiędzy Republikanami a Demokratami nie różni się wiele od wybierania między colą a pepsi.

Myślę, że się pan myli; te partie zajmują odmienne stanowiska w wielu sprawach. Ale w tej kampanii Partia Demokratyczna nie dała się poznać jako taka, która jakkolwiek potrafiłaby stanąć w obronie tych, którym nie wiedzie się najlepiej w nowej gospodarce USA: internetowej, metropolitalnej i globalnej. Niemal każde większe miasto na obu wybrzeżach oddało głosy na Demokratów, ale prawie wszyscy inni zagłosowali na Trumpa. To nietypowa sytuacja, ponieważ amerykańskie wybory przeważnie nie uwydatniają tak ostrego podziału pomiędzy obszarami miejskimi a niemiejskimi. Takie zjawisko odzwierciedla poczucie Amerykanów, że obszary miejskie mają charakter kosmopolityczny i wiedzie im się lepiej niż reszcie kraju. Ludzie mieszkający w innych rejonach czują się gnębieni, traktowani z góry przez mieszkańców miast. I rzeczywiście tak jest.

Czy oficjele głównych partii mieli klapki na oczach? Jak to się stało, że Ameryka wylądowała z dwójką niewybieralnych kandydatów. rywalizujących ze sobą w jednej z najpodlejszych kampanii w historii, której problematyka oscylowała wokół budowy „pięknego muru” z Meksykiem, nieumiejętnego obchodzenia się z korespondencją mailową i obłapywania kobiet bez ich woli?

Jeżeli dyskurs publiczny zieje pustką, a polityka przestała należeć do obywateli, na plan pierwszy wysuwają się inne kwestie. Hillary Clinton nie udało się zaprezentować jakiegokolwiek wiarygodnego programu gospodarczego podobnego do tego, jaki proponował Bernie Sanders. Nigdy tak naprawdę nie skontrowała antyestablishmentowej retoryki Trumpa pomysłami na to, co ona by zrobiła dla ludzi go popierających.

Spróbujmy pójść tym antyestablishmentowym tropem. Slavoj Žižek kontrowersyjnie powiedział, że wolałby postawić na Donalda Trumpa jako na rzekomo mniej niebezpiecznego kandydata niż Clinton, która była dla niego symbolem wszystkiego, co najgorsze w starych elitach.

Głupawy argument Žižka przypomniał mi postawę niemieckiej Partii Komunistycznej, która w 1933 roku wierzyła, że przejęcie władzy przez Hitlera sprzyjałoby komunistom, ponieważ gdy ten upadnie, oni przejmą władzę.

Niespecjalnie się to udało.

Hillary Clinton miała trudności z odwróceniem uwagi opinii publicznej od jej związków z Wall Street i waszyngtońskimi elitami. Ale zwłaszcza na lewicy nie powinniśmy zapominać o tym, że bardziej radykalnym, progresywnym zmianom sprzyja reformistyczna bądź liberalna partia u władzy, kultywująca elementarne poczucie otwartości i nowych możliwości. Wtedy otwierają się drzwi dla odważniejszych postulatów. Taka szansa nie pojawia się z konserwatywną partią u władzy, ponieważ lewica znajduje się wtedy w defensywie, pragnąc jedynie zachować to, co zyskała. Myślę, że coś o tym wiecie w Polsce.

Przed wyborami Michael Moore ostrzegał w programie CNN: „Nie wierzę sondażom, zwłaszcza w Pasie Rdzy, gdzie leżą Michigan, Wisconsin czy Pensylwania. Myślę, że ludzie mówią ankieterom jedno, a myślą drugie”.

Moore zdawał sobie sprawę z jednej ważnej rzeczy, której nie rozumiało wielu ankieterów – liberałów i mieszkańców dużych miast. Tam, skąd Moore pochodzi, wśród klasy robotniczej panuje wielkie niezadowolenie i gniew.

Moore urodził się we Flint w Michigan, byłym ośrodku przemysłu samochodowego.

Gdzie w latach 30. i 40. prężnie działały jedne z najważniejszych związków zawodowych w Ameryce. Odbyto tam jedne z najbardziej triumfalnych strajków, takich jak strajk siedzący we Flint w latach 1936-1937 roku. Niegdyś była to miejscowość stabilna gospodarczo, oferująca względnie pewne zatrudnienie, styl życia klasy średniej i płatne urlopy. Ale dziś przemysł samochodowy ledwo zipie, zaś Flint jest miastem w większości Afroamerykańskim i biednym. Moore widzi, że ludzie, z którymi się wychował, już tam nie mieszkają, a ci, którzy zostali, czują się odstawieni na boczny tor przez te klasy i regiony Ameryki, którym powodzi się lepiej.

I ludzie ci zwrócili się do miliardera-socjopaty w czapce z daszkiem.

Trumpowi udało się poruszyć czułą strunę resentymentu u wystarczająco dużej liczby białych Amerykanów z klasy pracującej, którzy w latach 2008 i 2012 głosowali na Obamę. Dwanaście procent z nich przeszło na stronę Trumpa – i to właśnie zrobiło największą różnicę w tych wyborach. Jego kampania dostarczyła ludziom politycznych form wyrażania gniewu. Ale Trumpowi udało się również przekonać ludzi, że bycie miliarderem jest równoznaczne z sukcesem życiowym.

Reporterzy pytali zwolenników Trumpa: „Czy nie czujesz niechęci do człowieka, który jest bardzo bogaty i nie płaci podatków, a ty je płacisz?”.

A oni odpowiadali: „To znaczy, że potrafi wykiwać system. Sam chciałbym być tak sprytny i nie płacić podatków”. Pomysł, że miliarder nie może retorycznie twierdzić, że jest człowiekiem ludu, został brutalnie obalony w tych wyborach. Ale w historii miało to miejsce już kilka razy. Weźmy Henry’ego Forda – wielkiego magnata samochodowego, którego obie partie nakłaniały do startu w wyborach prezydenckich w latach 20. Ford ostatecznie się wycofał, ale prowadziłby kampanię taką, jak Trump: konserwatywną, populistyczną, ksenofobiczną i antyimigrancką. Jak Trump, sprzeciwiał się związkom zawodowym, czerpał siłę z gniewu wobec stanu gospodarki i resentymentu wobec mainstreamowych elit politycznych.

Tak samo Ross Perot, teksański miliarder, który w 1992 roku prowadził kampanię jako niezależny kandydat. Powiedział wtedy wiele rzeczy, które Trump zaledwie powtórzył w 2016 roku. Perot też zyskał wiele głosów klasy pracującej. Trump nie wziął się znikąd.

Potrzebujemy radykalnie lewicowego populizmu?

Moim zdaniem nacjonalistyczni prawicowi populiści, tacy jak Trump, starają się zjednoczyć środkową część społeczeństwa, prawie całkowicie złożoną z białych Amerykanów europejskiego pochodzenia, zarówno przeciwko elicie ekonomicznej i jej poplecznikom w polityce i mediach, jak i przeciwko tym na dole: imigrantom, słabo opłacanym pracownikom fizycznym oraz pracownikom nie białym. Przekonują, że istnieje jakiś spisek u tych na górze, by wpuszczać więcej imigrantów jako tanią siłę roboczą i rozrzedzać kulturę klasy średniej. Innymi słowy, populizm Trumpa zwraca środek społeczeństwa i przeciwko górze, i dołowi.

Trump położył wyraźny nacisk na nacjonalizm. W jego retoryce pojęcie „ludu” zawęziło się i stało etnicznie restrykcyjne. Czy właśnie to historyk Gary Gerstle nazywał „rasowym nacjonalizmem”?

Tak, mobilizacja szerokiego białego „środka” – czasem nazywanego „wytwórcami”, „amerykanami środka” albo „cichą większością” przeciwko zarówno kosmopolitycznej elicie ekonomicznej, jaki biednym o ciemnej skórze, jest tradycją istniejącą co najmniej od czasu inicjatyw przeciwko Chińczykom w dekadach lat 1870 i 1880. Trump pozyskał pewną liczbę białych pracujących wyborców ze Środkowego Zachodu, insynuując, że zarówno liberałowie elityści, jak i niektórzy „globalni” kapitaliści zapragnęli otwarcia granic na korzyść imigrantów z Ameryki Łacińskiej, a na niekorzyść obywateli USA.

Trump to prezydent-elekt, który w kampanii oświadczał, że jego oponentka powinna trafić do więzienia, i sugerował, iż wybory mogą być „ustawione”. Trump próbował zdelegitymizować amerykańską demokrację. Historycy twierdzą, że to zjawisko nie ma precedensu.

Ta retoryka zmusiła Clinton do działania w defensywie. Kandydatka nie miała dobrej strategii skontrowania tych posunięć. Ale w tym tygodniu Trump szybko porzucił pomysł oskarżenia Clinton (nie należałoby to zresztą do jego prerogatyw). Będzie pracował z większościami jego partii w Kongresie, a wkrótce w Sądzie Najwyższym. Kiedy kontrolujesz cały rząd federalny, nie musisz już „delegitymizować demokracji”.

Jak Trump, ale w przeciwieństwie do Clinton, Bernie Sanders także wykorzystał tradycję populistycznej retoryki.

Populizm Sandersa jest inny, ponieważ skupia się na wrogu na szczycie: elicie ekonomicznej oraz tym głosom w rządzie i mediach, które powielają poglądy korporacyjnych elit. Sandersowy populizm stara się zjednoczyć wszystkich Amerykanów, niezależnie od pochodzenia etnicznego czy rasowego, przeciw uprzywilejowanym elitom. Stąd też populizm Sandersa najlepiej da się przedstawić jako konfrontację znakomitej większości populacji z „jednym procentem”, jak określał elity ruch Occupy!

Mimo, iż Sanders był jednym z najpopularniejszych polityków w USA, został przez elity uznany za niewybieralnego. Wygrałby z Trumpem?

Ideowo wspierałem Sandersa i cieszyłbym się z jego prezydentury. Miał program gospodarczy i zdawał się dużo bardziej autentyczny niż Clinton. I do tego nie musiał się martwić o żadne e-maile.

Ale czasem myślę, że jako nieskrywanemu socjaliście i niezależnemu kandydatowi bez wspierającej go partii, Sandersowi trudno byłoby odnieść sukces w wyborach.

W młodości przejawiał dość radykalne poglądy, za co republikanie z łatwością mogliby go zaatakować. Przysiągł podniesienie podatków większości Amerykanom, by zapewnić im powszechną państwową opiekę zdrowotną ze składek, ale większość ludzi już posiada ubezpieczenie zdrowotne opłacane przez pracodawcę i nie miałoby ochoty płacić więcej, by pomóc innym. Trzeba też mieć w pamięci perspektywę historyczną.

Co nam ona mówi?

Że w amerykańskiej historii politycznej rzadko zdarza się, by po dwóch kadencjach prezydenta jednej partii przyszła na jego stanowisko osoba z tej samej partii. W XX wieku zdarzyło się to dotychczas tylko dwa razy, kiedy po Franklinie Roosevelcie prezydentem został Harry Truman, a po Ronaldzie Reaganie – George H. W. Bush. Więc nawet historia była przeciwko demokratom.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij