Świat

Postęp z gołą klatą [rozmowa z Katarzyną Wężyk]

Dla prawicy jest niebezpiecznym naiwniakiem, lewica z kolei portretuje go jako farbowanego lisa i neoliberała w owczej skórze. Jakim politykiem jest naprawdę premier Kanady Justin Trudeau?

Szymon Grela: Wolność faktycznie wyprowadziła się na północ?  

Katarzyna Wężyk: Tak napisano o premierze Kanady Justinie Trudeau po zwycięstwie Donalda Trumpa, szowinistycznego i rasistowskiego kleptokraty. Na jego tle Trudeau rzeczywiście jawi się jako promotor demokracji i ostatni obrońca wartości Zachodu. Na pewno sam w ten sposób lubi się prezentować.

Robi to chyba wyjątkowo skutecznie?

Katarzyna Wężyk, publicystka „Gazety Wyborczej”, autorka książki „Kanada. Ulubiony kraj świata”. Fot. Twitter.com

Bardzo. Legalizuje marihuanę, jest zdeklarowanym feministą, maszeruje w różowej koszuli na paradzie równości, przytula małe pandy i objaśnia uczniom fizykę kwantową. Nosi skarpetki z Chewbaccą w dzień Gwiezdnych Wojen, a na szczyt NATO zakłada takie z logo sojuszu. Ma piękne zdjęcie z Angelą Merkel, która te skarpetki ogląda. Jest ulubieńcem wszystkich, a każde jego zachowanie zasługuje na „lajka”. Albo i serduszko.

Doskonale czuje, co się sprzedaje. Wrażliwość na media społecznościowe ma na poziomie millenialsów. Jest chodzącym generatorem memów, i to w pozytywnym sensie! Wierzy też, najwyraźniej, w równość w uprzedmotowieniu – często pokazuje się z gołą klatą, gra swoją atrakcyjnością.

A jak wypada bez tego całego opakowania?

Na idealnym obrazku rycerza na białym jednorożcu jest sporo rys.

Weźmy feminizm: na poziomie deklaratywnym wszystko jest super. Powtarza do znudzenia, że jest feministą, że to jest dla niego naturalne jak oddychanie, że wychowuje swoich synów i swoją córkę na feministów. Że najbardziej na świecie wkurza go to, że jego córka może dorastać w świecie, w którym ludzie nie będą traktować jej poważnie tylko dlatego, że jest dziewczyną.

Jest katolikiem, ale rygorystycznie przestrzega rozdziału kościoła od państwa. Gdy został szefem liberałów, zapowiedział swoim posłom, że katolikami to mogą być prywatnie, ale prawo kobiety do decydowania o swoim ciele jest ważniejsze od ich przekonań.

Do tego Kanada Trudeau wprowadza np. feministyczną politykę zagraniczną. Będzie teraz wspierać organizacje pozarządowe walczące o prawa reprodukcyjne i prawa kobiet za granicą, wprowadzać w życie cele zrównoważonego rozwoju, trzymać się parytetu w dyplomacji.

Chyba nieźle?

Jego deklaracje nie przekładają się jednak na przykład na kwestie ekonomiczne. W Kanadzie tzw. gender pay gap, czyli różnica w zarobkach między kobietami a mężczyznami, jest jedną z najwyższych wśród krajów rozwiniętych: kobiety zarabiają średnio 74 centy na każdego dolara zarobionego przez ich kolegów. Koszty opieki nad dziećmi też są wysokie: w zależności od prowincji, za przedszkole płaci się tam nawet do 1000-1500 dolarów miesięcznie, przez co dla wielu kobiet pełnoprawny udziału w rynku pracy jest niemożliwy.

Sporo krytyki spadło na niego po tym, jak okazało się, że sprzedaje broń Arabii Saudyjskiej.

Właśnie. Usta ma pełne feministycznych frazesów, a jednak handluje z Arabią Saudyjską, która jest jednym z najbardziej opresyjnych wobec kobiet państw na świecie. Do tego bronią, która użyta będzie najprawdopodobniej do mordowania ludzi w Jemenie.

Trudeau jest po prostu pragmatykiem. Na tej samej zasadzie jego feministyczne ideały nie przeszkadzają mu opowiadać o specjalnych relacjach Kanady i Stanów Zjednoczonych, a nawet kumplować się z mizoginem Trumpem, uśmiechać z nim do zdjęcia i uczestniczyć z nim w panelu na temat potrzeby większego uczestnictwa kobiet w biznesie. Z jednej strony: to czysta hipokryzja. Ale Stany są głównym parterem handlowym jego kraju i żaden premier Kanady nie może sobie pozwolić na konfrontację z sąsiadem.

Lista zarzutów jest dłuższa – np. kwestia globalnego ocieplenia.

Tutaj jest podobnie. Oficjalnie ocieplenie klimatu to największe zagrożenie dla ludzkości, a Kanada będzie z nim walczyć, stać na straży porozumień paryskich i zostanie liderem wdrażania ekologicznych technologii. Niestety, Trudeau jedno mówi na szczytach ONZ czy konferencjach prasowych, a zupełnie co innego, kiedy spotyka się na przykład z teksańskimi nafciarzami. Im zapowiedział, że żaden kraj, który ma 173 miliardy baryłek ropy w ziemi nie zostawi ich, by leżały odłogiem. I dostał gromkie brawa.

Większość złóż w Kanadzie znajduje się w najbrudniejszych źródłach – piaskach bitumicznych.

Tak. W Albercie nie wystarczy po prostu wywiercić dziury podłączyć rurociągu i pompować. Pozyskiwanie ropy z bitumenu to długi, żmudny, niezwykle szkodliwy dla środowiska proces. Najpierw zdziera się warstwę lasu i bagien, niszcząc ekosystemy, które kształtowały się tam przez miliony lat. Potem surowiec zmieszany z gliną i piaskiem trzeba wypłukać, co wymaga ogromnej ilości gorącej wody. Żeby ją podgrzać, trzeba spalić mnóstwo gazu ziemnego, a to z kolei produkuje masę dwutlenku węgla. A zużyta w tym procesie, toksyczna woda zalega potem w ogromnych stawach osadowych i nie bardzo wiadomo, co z nią zrobić.

Jeśli cokolwiek zaczyna się w tym przemyśle zmieniać, to raczej kwestia spadku cen ropy, nie działań rządu. Firmy albo się wycofują, albo pracują nad mniej energochłonnymi metodami wydobycia, żeby zwiększyć jego opłacalność.

Premier obiecywał też pomóc tzw. pierwszym narodom i skończyć z dyskryminacją.

Żeby zrozumieć sytuację pierwszych narodów – w USA nazywanych „rdzennymi Amerykanami” – w Kanadzie, trzeba wrócić do XIX wieku i poznać ich historię. Kolonizacja Kanady wyglądała inaczej niż u południowego sąsiada, gdzie osadnicy parli na zachód na wozie z żoną, trójką dzieci i strzelbą, przy pomocy której ustanawiali porządek na zasadzie prawa silniejszego. Kanada, w przeciwieństwie do Dzikiego Zachodu, nie spłynęła krwią. Tzw. mounties, czyli słynna, ubrana na czerwono kanadyjska policja konna (znana w Polsce z serialu Na Południe) od początku zajmowała się tam zawieraniem traktatów właśnie z pierwszymi narodami m.in. odnośnie praw do ziemi. Osadnicy nie musieli więc o nią walczyć. W Kanadzie zabójstwo autochtona od początku było traktowane tak samo, jak zabójstwo białego osadnika, co w USA było nie do pomyślenia.

Ale kiedy państwo z kanadyjskie już okrzepło, pojawiło się pytanie, co właściwie zrobić z pierwszymi narodami. Kanadyjczycy postanowili siłą wcielić ich do społeczeństwa.

 Siłą?

Ustanowili system szkół z internatem, które miały „wyciągnąć Indianina z Indianina”. Konkretnie z autochtońskich dzieci. Szkoły miały je uformować na obraz i podobieństwo białych. Dziś ten – wtedy pozytywistyczny – projekt uznawany jest za kulturowe ludobójstwo.

Byłam w najstarszej takiej placówce, Mohawk Institute. Ponure miejsce. Nikt nie chciał poświęcać czasu, funduszy i wysiłku na autochtonów, których uznawano wtedy za mniej inteligentnych z natury. Szkoły były notorycznie niedofinansowane, więc trafiali do nich najgorsi, źle opłacani nauczyciele. Często prowadzili je księża lub pastorowie. Powszechne były w nich też przypadki molestowania, bicia i głodzenia wychowanków. Na naukę też specjalnie nie było czasu, bo pół dnia przeznaczano na pracę w szkolnym gospodarstwie.

Ostatnią taką placówkę zamknięto dopiero w latach 90. ubiegłego wieku.

I ten projekt się udał?

Zasadniczo tak – choć dziś nie nazwalibyśmy tego triumfem postępu, a jego skutki uboczne okazały się tragiczne.

Ludzie, którzy wychodzili ze szkół z internatem, nie znali własnego języka, bo posługiwania się nim zakazywano i brutalnie karano. Pozbawiano ich zwyczajów, wierzeń, kultury, izolowano od rodziny. Wychowankowie opowiadali, że po powrocie do domu nie potrafili porozumieć się ze swoimi rodzicami, albo wręcz nienawidzili ich za czerwoną skórę – bo nauczono ich, że to coś złego. Nie opanowali podstawowych umiejętności społecznych, za to szkoły zafundowały im ogromną traumę, którą często leczyli za pomocą alkoholu i narkotyków.

W założonych przez siebie rodzinach reprodukowali tę przemoc. „Najgorsze było to, że nie nauczyli mnie kochać. Nie potrafiłem kochać swoich dzieci” – powiedział mi Geronimo Henry, absolwent Mohawk, a raczej „ocalony” (survivor), jak ich dziś nazywają. Do dziś w rezerwatach statystyki samobójstw, alkoholizmu, narkotyków, molestowania seksualnego, przestępczości i bezdomności są kilkukrotnie wyższe niż poza nimi.

Coś się zmieniło w ostatnim czasie?

Trudeau obiecywał, że relacje z ludnością rdzenną będą dla niego priorytetem. Nie wszystko oczywiście można zmienić od razu, pstryknięciem palców wymazać efekty wielopokoleniowej traumy, ale premier zadeklarował na przykład, że zapewni dostęp do wody pitnej w rezerwatach. Spora ich część, zwłaszcza tych na dalekiej północy, jest jej pozbawiona. Ale przez dwa lata niewiele się zmieniło. Obiecał też przeprowadzić gruntowne śledztwo w sprawie tzw. zaginięć i morderstw autochtońskich kobiet i dziewcząt – to w Kanadzie odrębna kategoria, z własnym skrótem MMIWG (Missing and Murdered Indigenous Women and Girls). Prace komisji się ślimaczą, a rodziny ofiar skarżą się na „kolonialne” traktowanie.

Czy krytycy Trudeau jednak nie przesadzają? Na tle wszystkiego, co dzieje się teraz w światowej polityce, naprawdę jest promykiem nadziei. Nie można przecież oczekiwać, że naprawi całe zło Kanady w pół kadencji.

Jasne, ale to też efekt jego własnych obietnic. Obiecywał chronić klimat, obiecał pojednanie z pierwszymi narodami, zapowiadał, że będzie czempionem feminizmu. Nic dziwnego, że ludzie go z tego rozliczają.

Trudeau obrywa zresztą z obu stron. Dla prawicy jest niebezpiecznym naiwniakiem, który chwali wielokulturowość i deklaruje, że jest premierem pierwszego państwa postnarodowego, przez którego Kanadyjczycy obudzą się wkrótce z ręką w nocniku w kraju, którego już nie rozpoznają.

Lewica z kolei portretuje Trudeau jako farbowanego lisa i pogrobowca trzeciej drogi, neoliberała w owczej skórze. Zarzuty te nie są bezpodstawne, ale też Trudeau nigdy nie pozycjonował się jako przystojniejsza wersja Berniego Sandersa czy Jeremy’ego Corbyna. To raczej typowy liberał, amerykańska centrolewica, co to młotkuje o dobrobycie klasy średniej i prawach mniejszości seksualnych, nie wyzwoleniu z kajdan wyklętego ludu ziemi.

Z drugiej strony krytycy Trudeau, przynajmniej ci z lewicy, ewidentnie mają szczęście żyć w sympatyczniejszych krajach niż nasz.

To znaczy?

Patrzę na Kanadę i jej premiera, który wygrał wybory mówiąc, że przyjmie 25 tysięcy uchodźców oraz Kanadyjczyków, którzy nie dość, że go wybrali, to jeszcze zwiększyli tę pulę. A potem na Polskę, gdzie w święto niepodległości na ulicę wychodzą tłumy faszystów pod faszystowskimi flagami i transparentami o białej rasie, którzy krzyczą na przemian „chcemy Boga” i „wypierdalać z uchodźcami”.

Albo weźmy aborcję. Tam sąd najwyższy stwierdził, że ograniczanie aspiracji i dążeń kobiety przez państwo pod sankcją karną jest niekonstytucyjne. W efekcie Kanada ma najbardziej liberalne prawo aborcyjne na świecie. I znowu, porównajmy to z Polską, państwem coraz jawniej antykobiecym, gdzie antykoncepcja awaryjna jest na receptę, politycy grzmią o aborcji eugenicznej i holokauście nienarodzonych, a minister słyszy w nocy krzyki mrożonych zarodków.

A jeszcze nawet nie wspomniałam o rozdziale państwa od kościoła, obyczajowym liberalizmie, prawach mniejszości… Dlatego nawet z mocno niedoskonałym premierem, który, owszem, bywa hipokrytą, Kanada jest moim ulubionym krajem świata.

Trudno też nie odnieść wrażenia, że w Kanadzie jest tak super, bo to kraj kompletnie na uboczu głównych światowych problemów. Możne sobie pozwolić na przyjmowanie uchodźców, bo nie musi ich przyjąć – sami nigdy tam nie trafią i nikt ich do przyjęcia nie zmusi. Ma mnóstwo surowców naturalnych, leży na końcu świata. Brak mu zagrożeń geopolitycznych.

Faktycznie, Kanadę otaczają dwa oceany i spokojna granica ze Stanami Zjednoczonymi. Nigdy nie mieli specjalnie pod górkę. O swoje państwo dawno nie musieli się bić – ostatnią wojnę na swoim terytorium mieli w 1812 roku. Jako wspólnota polityczna powstali na zasadzie kompromisu i ta kompromisowość dalej jest dominującą cechą ich polityki.

A ich polityka imigracyjna to osobny temat. Jest świetna, ale z perspektywy kanadyjskiej, niekoniecznie reszty świata. I wcale nie jest altruistyczna. Od lat 60. mają tam system punktowy, który niezależnie od wyznania, koloru skóry czy etniczności wpuszcza do środka ludzi o odpowiednich kwalifikacjach, znających języki, o odpowiednim wykształceniu, tych bardziej zwesternizowanych. I oni faktycznie są dla gospodarki zastrzyki świeżej krwi, nie ciężarem.

Zapytam ironicznie – kiedy mamy szansę doczekać się polskiego Justina?

Patrząc na obecne sondaże, mniej więcej kiedy piekło zamarznie. Ale przykład Kanady może dać pewną iskierkę nadziei. Taki Quebec jeszcze do lat 60. był jak Galicja pod zaborami: rolnicza, religijna, tradycjonalistyczna. Kościół pełnił tam absolutnie centralną rolę, a katolicyzm był podstawowym elementem tożsamości – to on, oprócz języka, odróżniał frankofonów od ludności anglojęzycznej, którą ci pierwsi uznawali za okupantów. Ksiądz opiekował się parafianami od kołyski po grób: chrzcił, dawał ślub, zbierał zeznania podatkowe, a na koniec wygłaszał kazanie nad trumną. Proboszczowie ojcowskim tonem pytali też parafianki, czy aby nie czas na następne dziecko. Frankofoni obawiali się, że zginą w angielskim potopie, a rygorystyczne prawo antyaborcyjne i tabu na antykoncepcje miało zapewnić im wysoką dzietność, czyli przetrwanie. Kościół miał też monopol na edukację i służbę zdrowia. Praktycznie było to wyznaniowe państwo w państwie. I nagle w 1960 roku, po zwycięstwie liberałów, prowincja w dekadę zmieniła się nie do poznania. Obecnie w Montrealu tylko 2-4 proc. mieszkańców chodzi do kościoła. Na prowincji ciut więcej. W Quebecu jest też najbardziej liberalne prawo aborcyjne w Kanadzie. I najbardziej rozbudowany socjal. A pozostałe prowincje uważają Quebecois za lewaków.

Podobnie może (oby) być kiedyś w Polsce. Nie wierzę, że dzisiejsze nastolatki nie zbuntują się przeciw wizji seksualności, którą się je karmi w szkołach na podręcznikach Urszuli Dudziak.

Kanadyjczyków nie męczy Trudeau-mania?

Trochę męczy. I wprawia w zakłopotanie. Uważają, że ta miłość światowych mediów do ich premiera nie pozwala uczciwie go rozliczać.

Ale jednocześnie, nie oszukujmy się, schlebia im ona. Kanada jest drugim największym krajem na świecie, ale mało kto obgryzał dotąd paznokcie śledząc politykę Ottawy. Teraz dzięki Trudeau stali się państwem, o którym ciągle się pisze, i to pozytywnie. Ba, wręcz wskazuje jako wzór do naśladowania, ostatnią nadzieję w powodzi prawicowych populistów. Kto by tak nie chciał?

Trudeau i kanadyjska anomalia

**
Katarzyna Wężyk, publicystka „Gazety Wyborczej”, autorka książki „Kanada. Ulubiony kraj świata”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Szymon Grela
Szymon Grela
Socjolog
Socjolog, absolwent uniwersytetu w Cambridge. Były dziennikarz (m.in. OKO.press) i analityk Fundacji Kaleckiego. Publicysta, publikuje w Krytyce Politycznej. Przez lata doradca ds. komunikacji i strategii Wiosny Roberta Biedronia i koalicji Lewicy.
Zamknij