Świat

„Jeszcze cztery lata!”. Obama zdobywa Charlotte

Największym problemem konwencji demokratów w Charlotte było to, jak dorównać tej z Denver sprzed 4 lat. Trzeba przyznać, że demokraci poradzili sobie nad podziw dobrze.

Nie trzeba być fanem Obamy, żeby zobaczyć różnicę między Tampą a Charlotte. Patrząc na twarze, zróżnicowanie etnicznie, bardziej spontaniczne reakcje, mniej wyszukane kreacje i więcej małych dzieci na rękach rodziców, można mówić o różnicy kulturowej. Jednak nawet rozpatrując rzecz na poziomie politycznej rozrywki, wielki show, z jego męcząco przewidywalnym programem, jakim jest każda amerykańska konwencja, był w wykonaniu demokratów po prostu lepszy. I nie potrzeba było do tego balonów, których zabrakło w tym roku. Wystarczyło to, o czym i w jaki sposób mówili kolejni goście. 

Największym problemem konwencji demokratów w Charlotte było to, jak dorównać Denver sprzed 4 lat. Wszyscy wiedzieli, że to niemożliwe, chociaż trzeba przyznać, że demokraci poradzili sobie nad podziw dobrze. Skupili się na wyliczeniu i omówieniu tego, co się zmieniło pod rządami Obamy. „Tak właśnie wygląda zmiana!”, powtarzała sala za Kathlyn Sebelius, sekretarz zdrowia i byłą gubernator Kansas. Najczęściej przywoływanym osiągnięciem było naturalnie Obamacare, zwłaszcza w kontekście praw kobiet i ze specjalnym podkreśleniem, że ludzie do 26 roku życia będą od teraz objęci ubezpieczeniem swoich rodziców. Rahm Emanuel, burmistrz Chicago, przypomniał, że gdy Romney zasugerował, żeby dać umrzeć przemysłowi samochodowemu w Detroit, Obama powiedział: „Nie na mojej zmianie!”. Jest to jedno z powiedzonek Obamy, które elektryzuje demokratów, więc wyliczanka Emanuela, zakończona przy każdym punkcie zdaniem „obiecał i zrobił to” wzbudziła duży entuzjazm.

Kto sieje wiatr, zbiera huragan. O konwencji republikanów w Tampie pisze Agata Popęda

Wspólne skandowanie osiągnęło kulminację, kiedy na scenę wszedł lubiany i charyzmatyczny gubernator Maryland, Martin O’Malley, który zaczął od stwierdzenia: „Nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam się cofać”. Znowu, co kilka zdań, sala krzyczała z całych sił: „Chcemy iść NAPRZÓD, a nie się COFAĆ!”, nazwiązując do podstawowego hasła kampanii 2012 („Forward”) i sugerowanego politycznego zacofania Romneya. Fantastyczną odpowiedzią na żarty Clint Eastwooda w Tampie, był aktor Kal Penn, młody, tryskający dowcipem, w dodatku gej i z indyjskimi korzeniami, który podziękował „niewidzialnemu krzesłu”. Julian Castro, burmistrz San Antonio i odpowiedź demokratów na Marca Rubio, położył nacisk na programy edukacyjne Obamy.

Nie zabrakło ujmującej swoją szorstkością Lilly Ledbetter, dzięki której nielegalna stała się płacowa dyskryminacja kobiet (77 centów zarabianych przez kobietę na 1 dolara zarobionego przez mężczyznę). Zresztą temat praw kobiet powracał bez przerwy i choć republikanie pewnie cieszą się, że demokraci nie mówili więcej o gospodarce (okrzykniętej tematem numer 1 tych wyborów), publiczność była wniebowzięta. Jednym z najbardziej populanych haseł tego tygodnia było: „bycie kobietą nie jest pre-existing condition” (wykrytą chorobą – gra słów: chodzi zarówno o prawa do aborcji, odmawianie chorym polisy przez firmy ubezpieczeniowe i różnice w cenie ubezpieczeń dla mężczyzn i kobiet). Każdy kolejny mówca podkreślał poparcie Obamy dla małżeństw homoseksualnych i służby gejów w siłach zbrojnych (zniesienie niesławnej zasady „don’t ask, don’t tell”), zwykle używając zgrabnej metafory, że nie będziemy nikomu mówić, kogo ma kochać. Pomniejsze tematy, o których mówiono, to nowa energia, zakończenie wojny w Iraku i likwidacja Osamy bin Ladena. Najbardziej udanym żartem konwencji był komentarz byłego gubernatora Ohio, Teda Stricklanda, że „gdyby Mitt był Świętym Mikołajem, zwolniłby renifery i outsorce’ował elfy”.

Co byłoby dziś najlepsze dla mojej ojczyzny? Komentarz amerykańskiego filozofa C. Caina Elliota

Ale wtorkowy wieczór należał oczywiście do pierwszej damy i jeśli tydzień temu uznano, że Ann Romney odwaliła kawał dobrej roboty (złośliwi twierdzą, że przemawia lepiej od męża), Michelle Obama, z jej charakterystycznym wahaniem na pierwszej sylabie każdego mocnego zdania, przyćmiła ją całkowicie. Struktura przemówienia była podobna – mówiła o miłości do męża, o wspólnych wartościach, o byciu mamą. O tym, że Barack nie zmienił się ani na jotę przez ostatnie cztery lata. Środę wieczór zdominowały silne kobiety w senacie (pod wodzą dumnej z polskiego pochodzenia Barbary Mikulski z Maryland) – Nancy Pelosi i Cecile Richards, założycielka “Planned Parenthood”, organizacji w której klinikach dokonuje się aborcji (jak krzyczą republikanie), ale też dostarcza usług związanych z antykoncepcją, testami na choroby przenoszone drogą płciową i wykrywaniem raka (jak mówią demokraci). Ukoronowaniem środowego wieczoru była przemowa Billa Clintona, który skupił się na miejscach pracy stworzonych przez Obamę (przy czym, jak pokazuje Washington Post, trochę jednak przeholował z liczbami). Zabawny i wyluzowany, tłumaczył ludziom dlaczego cztery lata za mało, żeby postawić kraj na nogi, dlaczego trzeba cierpliwości. Zapewnił, że nikt nie jest usatysfakcjonowany obecnym stanem rzeczy, ale przypomniał, że zdarzyło się dużo dobrego (znowu: Obamacare, Irak, edukacja). Zapewnił, że ani on, ani Obama nie żywią do republikanów nienawiści („bo nawet zepsuty zegar ma rację dwa razy na dobę”) i wyjaśniał dlaczego współpraca jest lepszym wyjściem niż polityka „samodzielności”, promowana przez Romneya i Ryana.

Trwają antywybory. Komentarz sekretarza pracy w gabinecie Billa Clintona Roberta B. Reicha

Również w czwartek nie brakowało atrakcji. Joe i Jill Biden, ale także Scarlett Johansonn, zachęcająca młodych ludzi, żeby ruszyli się z kanapy i poszli głosować. Do tego urocza Eva Longoria i Foo Fighters przygrywający w przerwie. Wreszcie – Obama. Niewiele mu pozostało do dodania. Przemowa dość spokojna, skromna, osobista. Składa podziękowania i przyjmuje nominację. Potem stwierdza, że kampanie polityczne są nieważne, ważny natomiast jest wybór. Prosi, żeby mu pomóc. Mówi o tym, czego chce dla Ameryki i wyznaje, że napędza go nadzieja innych. Między tym wszystkim udaje mu się napomknąć o wszystkich swoich osiągnięciach (patrz wyżej), od czasu do czasu ilustruje swoją wyliczankę z życia wziętymi historyjkami, w których wykazuje talent niemal literacki. Polityki zagranicznej niezbyt wiele, raczej wytykanie Romneyowi, że jest w tych sprawach nowicjuszem i prezentuje sentymenty rodem z zimnej wojny. Ważnym elementem przemowy był atak na bogaczy, logika demokratycznych billboardów, które pojawiły się w Tampie: bad for middle class. Ale mało konkretów i praktycznie zero nowych pomysłów.

Na końcu – uroczy obrazek – na scenie pojawiają się dziewczynki Obamy w ślicznych sukienkach, w towarzystwie pięknoramiennej Michelle. Chwilę później dołączają Bidenowie i w ogóle na podium robi się mały, demokratyczny tłok. Obrazek ma mówić: wszyscy jesteśmy wielką rodziną, prezydent przutula swoje córki i przekomarza się z nimi. Kobietom w tłumie łzy ciekną po twarzy. Obama zapowiedział córkom w pierwszych zdaniach przemowy, że owszem, jutro rano muszą pójść do szkoły. Zapomniał natomiast wspomnieć o jakichkolwiek datach związanych z Afganistanem.  I oczywiście – ani słowa o Guantanamo.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Popęda
Agata Popęda
Korespondentka Krytyki Politycznej w USA
Dziennikarka i kulturoznawczyni, korespondentka Krytyki Politycznej w USA.
Zamknij