Świat

Havel: Nie zamierzałem zostać politykiem

Fragment wywiadu-rzeki Karla Hviždali z Vaclavem Havlem. 18 grudnia mija pierwsza rocznica śmierci czeskiego opozycjonisty.

Karel Hviždala: Rok 1968 bywa często mitologizowany, zwłaszcza przez byłych działaczy komunistycznych. Pan nigdy tego nie robił. Jak pan wspomina rok 1968 i jak pan go widzi dziś, po osiemnastu latach?


Vaclav Havel: Rok 1968 traktuję jako logiczny finał i kulminację całego wcześniejszego rozwoju, tego długiego procesu „samouświadamiania i samowyzwalania społeczeństwa”, jak ja to nazywam, a więc nie jako zwykłe starcie się dwóch politycznych garniturów i tymczasowe zwycięstwo tego liberalniejszego. Widoczny w postaci rozmaitych struktur i wciąż rosnący nacisk nowej świadomości prędzej czy później musiał znaleźć jakieś odbicie w sferze politycznej, przepaść między życiem a systemem była coraz głębsza. Pomimo to po styczniowych zmianach nie przeczuwałem jeszcze – podobnie jak wielu chyba moich współobywateli, zwłaszcza tych nie znających wewnątrzpartyjnego tła i obserwujących to wszystko z zewnątrz – co się za tym kryje i co się w ten sposób zaczyna; wydawało mi się, że jest to tylko zmiana warty na najwyższych stanowiskach, która prawdopodobnie niewiele znaczy. Tym bardziej zaskoczony byłem szybkim rozwojem wydarzeń, które potem następowały. Zaskoczeni byli tym zresztą wszyscy, z samym kierownictwem politycznym włącznie. Ten rozwój bowiem nie był rezultatem jakiegoś jasnego programu czy jednomyślnej woli, lecz przejawem nadciśnienia, które wytworzyło się w społeczeństwie i które w ówczesnej walce wewnątrzpartyjnej i zmianach politycznych znalazło stosowną okazję i odpowiednie warunki, by zrzucić pokrywę, pod którą było uwięzione. To nieprawda, że wcale nie uległem euforii z powodu tego, co się działo.

Myślę, że to musiało oszołomić każdego, że każdy musiał się z tego cieszyć; nagle przecież okazało się, że można swobodnie oddychać, ludzie mogli się dowolnie stowarzyszać, zniknął strach, upadały najrozmaitsze tabu,

najróżniejsze konflikty społeczne mogły być otwarcie nazwane, mogły się ujawnić najrozmaitsze zainteresowania, środki masowego przekazu znów zaczynały pełnić swoją prawdziwą rolę, świadomość obywatelska wzrastała – po prostu lody topniały i otwierały się okna, i trudno było nie być tym wszystkim porażonym i zafascynowanym!

Prawdą jest jednak, że z tą moją radością mieszało się dużo różnych wątpliwości, coraz bardziej męczących – nie wynikało to jednak z jakichś specyficznych cech mojego charakteru, ale było zjawiskiem dość powszechnym. Z czego te wątpliwości wyrastały? W moim przypadku przede wszystkim z tego, że widziałem, jak bardzo zakłopotane było samo kierownictwo państwowe! Ci ludzie cieszyli się nagle powszechnym poparciem i spontaniczną sympatią i było to dla nich czymś, czego nigdy przedtem nie zaznali, przyzwyczajeni tylko i wyłącznie do poparcia zorganizowanego odgórnie. Byli tym oczywiście bardzo mile zdziwieni, a nawet wzruszeni, z drugiej strony jednak bali się w zasadzie tego wciąż na nowo zaskakującego ich żywiołowego prądu woli ludu, ponieważ zaczęto wysuwać postulaty i zaczynały dziać się rzeczy, które czasami były dla nich niezrozumiałe, które przerażały ich tym, jak dalece przekraczały wszystkie znane im dotąd granice „możliwego” i „dopuszczalnego”. Nie zapominajmy, że byli to na ogół normalni partyjni biurokraci, z odpowiednim partyjnym pseudowykształceniem, z odpowiednimi złudzeniami, z odpowiednimi przyzwyczajeniami i przesądami, z odpowiednim życiorysem i zapleczem, z odpowiednio ograniczonymi horyzontami; byli tylko trochę bardziej wolnomyślni i przyzwoitsi od tych, których zastąpili. Stale znajdowali się więc w nieco schizofrenicznej sytuacji: sympatyzowali ze zrywem społeczeństwa, a zarazem bali się go, opierali się na nim, a równocześnie nie w pełni go rozumieli, sprzyjali mu, a zarazem chcieli go hamować, chcieli przewietrzyć, ale bali się czystego powietrza, chcieli reformować, ale tylko w ramach swych ograniczonych wyobrażeń, co euforia narodowa wielkodusznie ignorowała, nie mogąc tego zaakceptować. Toteż raczej tylko dreptali w miejscu, zamiast nadawać zmianom jakiś kierunek.

To by jeszcze tak bardzo nie przeszkadzało, społeczeństwo poradziłoby sobie ostatecznie samo. Niebezpieczeństwo kryło się w tym, że kierownictwo – nie mając jasnego poglądu na to, co się dzieje – nie miało także sprecyzowanego planu działania na przyszłość. Zaklęci w swoich złudzeniach, wciąż wmawiali sobie, że jakoś to wszystko Sowietom dyplomatycznie wytłumaczą, że coś im obiecają i tym ich uspokoją, że również społeczeństwo utrzymają na wodzy, że Sowieci muszą przecież w końcu zrozumieć i zaaprobować naszą sytuację. Bagatelizowali konflikty z Sowietami, nie chcieli dostrzec żadnych sygnałów ostrzegawczych, ulegali złudzeniu, że jakoś opanują sytuację; to, co „jeszcze dopuszczalne”, pozostawią, a to, co już niedopuszczalne (czyli „ekstremę”), zlikwidują po dobroci ku zadowoleniu społeczeństwa i Kremla. Przygotowywany naprędce nowy program partii odzwierciedlał wszystkie te sprzeczności i był w zasadzie zlepkiem pełnym niekonsekwencji, nie mogącym zadowolić ani czechosłowackiej opinii publicznej, ani Kremla.

Wszystko to coraz bardziej czuć było w powietrzu, dlatego też niepewność i obawy narastały i stawały się coraz dokuczliwsze.

Przyczyn niepewności było zresztą więcej – od nierozwiązanego problemu bezpartyjnej większości (zasada wiodącej roli partii była nie do podważenia, a pluralizm polityczny wykraczał oczywiście daleko poza granice tego, co kierownictwo było jeszcze w stania zrozumieć) aż po niewzruszony monolit stalinowców w bezpiece i innych organach władzy. Niezależnie od tego, czy ludzie mniej, czy bardziej poważnie dopuszczali możliwość zbrojnej interwencji (raczej jej chyba zbytnio nie dopuszczali), czuli w każdym razie, że tak łatwo, jak sobie to kierownictwo wyobrażało, całej tej sprawy z Kremlem się nie załatwi. Społeczeństwo miało w stosunku do Sowietów o wiele mniej złudzeń niż kierownictwo państwowe. Sympatia, jaką się to kierownictwo cieszyło, była tu i ówdzie zabarwiona – ja przynajmniej tak ten okres wspominam – ukrytymi obawami o to, że ta władza w decydującej chwili się cofnie i zdradzi w jakiś sposób ten ogólnonarodowy sen.

Czy uczestniczył pan wtedy w tych pamiętnych wiecach?

W tym pierwszym i najbardziej pamiętnym – w Domu Słowiańskim – uczestniczyłem. Rozpoczął się on pod wieczór i trwał do późnej nocy, przez cały czas różni reformistyczni komuniści – Smrkovský, Hejzlar, Švermová, koledzy Kohout, Procházka i inni odpowiadali na pytania z sali. Siedziałem na balkonie, śledziłem, to z zapartym tchem i doznawałem osobliwych uczuć. Przede wszystkim była to oczywiście radość – radość z tego, że można tak otwarcie mówić, że politycy poświęcają czas na spotkania z anonimową publicznością, radość z podniecającej atmosfery publicznego wypowiadania prawdy. Do tej radości dochodziło coś jakby uczucie satysfakcji; nagle mówi się tu głośno o sprawach, o których myślę wprawdzie od dawna, o których właściwie zawsze wiedziałem, które jednak w większości musiałem dotąd zachowywać dla siebie, a jeśli nawet dla siebie ich nie zachowywałem, nie mogłem spodziewać się zrozumienia ze strony możnych. Ale to jeszcze nie wyczerpuje skali moich sprzecznych uczuć. Był wśród nich także szczególny smutek, spowodowany tym, że ludzie związani z panującą ideologią po dwudziestu latach uświadamiają sobie rzeczy, które dla wszystkich oprócz nich są od dwudziestu lat oczywiste. Był to smutek z powodu własnej radości. Nawet i tam, na tym wiecu, publiczność musiała tu i ówdzie delikatnie poprawiać „mężów Lutego”; kiedy ci mówili, że bezprawie rozpoczęło się od procesu Slánskiego, sala wołała: „A co z Horákovą?” – a byli tam na ogół ludzie młodzi, którzy w czasie procesu Horákovej byli dziećmi albo w ogóle nie było ich jeszcze na świecie! I to właśnie oni musieli zwracać uwagę tym najbardziej światłym działaczom rządzącej partii na ich błędy! Przeszkadzał mi też czasem ten trochę estradowy ton i to, że „mężowie Lutego” prześcigali się w bon motach i dowcipnych powiedzeniach. Być może podświadomie obawiałem się, że sygnalizuje to jakąś fatalnie niebezpieczną beztroskę, z jaką tworzy się tu historię. Ale może był to tylko przejaw mojej przesadnej powagi (później ja też bywałem zmuszany do występowania przed dużym audytorium i wiem, że jeśli udało mi się sprowadzić publiczność do mojego poważnie refleksyjnego poziomu, wszystko było w porządku, jeśli jednak musiałem rywalizować z profesjonałami, jak Škutina, albo urodzonymi mówcami, jak Pachman, wypadałem przy nich żałośnie).

Czy w okresie Praskiej Wiosny angażował się pan bezpośrednio politycznie?

Nie bardzo, w każdym razie na pewno nie byłem w żadnym centrum wydarzeń. Na czele wydarzeń politycznych stali reformistyczni komuniści, do których ja nie należałem, choć miałem już wśród nich wielu przyjaciół. Działałem głównie w Związku Pisarzy, o czym już mówiłem, a poza tym sporo podróżowałem, był to bowiem jeden z rzadkich okresów, kiedy miałem paszport. O ile dobrze pamiętam, jedynym moim prawdziwie politycznym wystąpieniem w tym czasie był obszerny artykuł Na temat opozycji, który napisałem do „ Literárních novin”. Zastanawiałem się w nim nad możliwością założenia nowej partii politycznej o nastawieniu demokratycznym, która byłaby godnym partnerem dla partii komunistycznej. A więc znowu problem bezpartyjnych! Artykuł wywołał wówczas duże zainteresowanie, ponieważ po raz pierwszy (i być może ostatni) został w nim publicznie wyrażony postulat utworzenia partii opozycyjnej. Muszę jednak powiedzieć, że dziś mam do tego artykułu sporo zastrzeżeń. Już od dawna nie sądzę, że utworzenie jakiejś opozycyjnej partii było wówczas możliwe (bez tradycji, doświadczeń i liderów wyszłaby z tego podobna chała jak KAN[1]), od dawna też nie sądzę, by mogło to przynieść jakieś zasadnicze rozwiązanie, i od dawna mam sceptyczny stosunek do samej zasadności istnienia masowych partii politycznych (wynika to zresztą z tego, co już wcześniej powiedziałem w naszej rozmowę na temat moich wyobrażeń sensownego porządku społecznego). W tym artykule przede wszystkim przeszkadza mi jednak co innego: utworzenie partii powinien proponować ten, kto jest naprawdę zdecydowany tę partię utworzyć – a ja na to, naturalnie, zdecydowany nie byłem.

Także i w tych gorących czasach nie przestawałem widzieć swojej roli w tym, że jako pisarz jestem po prostu „świadkiem epoki”;

 

nie zamierzałem też zostać politykiem, jeśli rozumieć pod tym określeniem kogoś, kto zajmuje się poprawianiem świata. Na swoją obronę powinienem jednak powiedzieć, że ten temat wisiał wtedy jakby w powietrzu, wszędzie się o nim mówiło, każdy czuł, że bez uczynienia faktycznego kroku w stronę pluralizmu politycznego wszystko pozostaje w pół drogi; wielu światłych komunistów apelowało nawet do bezpartyjnych, aby podjęli jakieś działania, dodając całkiem logicznie, że oni tego za bezpartyjnych zrobić nie mogą. Mój artykuł był więc właściwie tylko wyrazem tamtych czasów, ówczesnej atmosfery. Postulat dotyczący partii opozycyjnej nie jest zresztą niczym niezwykłym. Pojawia się on z reguły, co jest całkiem logiczne, w momentach krytycznych dla krajów komunistycznych; w Polsce zakłada się powstanie partii opozycyjnej w każdej chwili.

 

[1] Chodzi o Klub angażovanych nestraniku [Klub zaangażowanych bezpartyjnych], założony na fali odnowy społeczeństwa obywatelskiego podczas praskiej wiosny 1968 roku [przyp. red.].

 

Przełożył Jacek Illg

 

Fragment wywiadu-rzeki z Vaclavem Havlem Zaoczne przesłuchanie, którego wznowienie ukaże się niedługo nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. 18 grudnia będziemy obchodzić pierwszą rocznicę śmierci byłego czeskiego prezydenta i opozycjonisty.

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij