Świat

Dzieci w klatce, czyli hańba Ameryki

Trump pokazał, że nie trzeba zmieniać prawa, żeby zmienić świat na gorszy.

„29 lat i dziewięć miesięcy temu zarejestrowałem się jako członek Partii Republikańskiej, założonej w 1854 roku po to, by sprzeciwić się niewolnictwu i bronić godności ludzkiego życia” – napisał w środę na Twitterze Steve Schmidt, doradca Johna McCaina z czasów kampanii prezydenckiej a wcześniej doradca prezydenta George’a W. Busha. „Dzisiaj rezygnuję z członkostwa. To pod każdym względem partia Trumpa” – oznajmił. Schmidt oskarżył republikańskich liderów o tchórzostwo i wezwał do głosowania na Demokratów w nadchodzących wyborach uzupełniających.

Powodem odejścia Schmidta była polityka odbierania dzieci rodzicom zatrzymanym przez patrole graniczne jako podejrzani o nielegalne przekroczenie granicy między USA a Meksykiem. W swoim tweecie Schmidt porównał ją do praktyk z czasów niewolnictwa, kiedy to właściciele sprzedawali dzieci, by zarobić na reprodukcji niewolników, ale także odbierania dzieci rdzennym Amerykanom, by je „ucywilizować”.

Znany z serialu Star Trek aktor George Takei, który wraz z rodziną przeżył internowanie Amerykanów japońskiego pochodzeniu po ataku na Pearl Harbor – jeden z najbardziej haniebnych epizodów w historii USA – napisał: „Podczas internowania, kiedy miałem pięć lat, przynajmniej nie zabrano mnie moim rodzicom.”

2342 dzieci

Według doniesień odbierane są nawet niemowlęta. Jak informował Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego, od kwietnia do połowy maja odseparowano od rodziców ponad dwa tysiące dzieci. Według innych danych, od piątego maja do dziewiątego czerwca odebrano 2342 dzieci. Faktycznie było ich więcej, bo procederu zaprzestano dopiero po burzy, która przetoczyła się przez media.

Część odebranych dzieci trafia do ośrodków prowadzonych przez prywatne firmy, które na tym procederze zarabiają. Według doniesień, część odebranych dzieci trafiła do Shiloh, niesławnego ośrodka psychiatrycznego w Teksasie oskarżanego o wmuszanie siłą dzieciom leków psychotropowych.

Internet obiegły zdjęcia z McAllen (również w Teksasie), największego zamkniętego ośrodka dla cudzoziemców w USA. Przedstawiają one wielką halę, w niej klatki, a w klatkach śpiące na porozrzucanych materacach dzieci. W jednej klatce jest ich 20-30, bardzo często się nie znają. Na takie ośrodki mówi się „zamrażarki” – ze względu na fatalne ogrzewanie.

Relacje ofiar i naocznych świadków są wstrząsające. Jedna kobieta twierdziła, że odebrano jej dziecko, gdy karmiła piersią. Kiedy stawiała opór, skuto ją kajdankami. By uniknąć podobnych sytuacji, pracownicy US Customs and Border Patrol mówią rodzicom, że zabierają ich dzieci „pod prysznic” (nie wiem, czy którykolwiek z nich zauważył okrutną ironię tego stwierdzenia). W dokumentach dzieci odebranych rodzicom na granicy wpisuje się unacompanied minor – to samo, co nieletnim, którzy przybyli do USA sami. Oznacza to, że nie istnieje dokumentacja umożliwiającej ponowne złączenie rodzin.

Dzieciom nie mówi się, gdzie są ich rodzice ani kiedy będą mogli ich zobaczyć – pracownicy sami często tego nie wiedzą, bo brakuje dokumentacji. Co prawda, niemowlaki i tak by nie zrozumiały – bo tak, je też się odbiera. Niektóre przetrzymywane w McAllen dzieci jeszcze nie wyrosły z pieluszek. W jednej z klatek nastolatki musiały same je zmieniać zamkniętej z nimi dziewczynce – pracownicy jedynie wyczytali jej imię przy sprawdzaniu obecności. Ani hale, ani ich pracownicy nie są przygotowani do przetrzymywania tam dzieci, brakuje usług dla nich przeznaczonych. „To nie jest przedszkole” – skwitował to anonimowy pracownik ośrodka w McAllen.

Amerykańska Akademia Pediatrii określa te rozdzielenia i koszta psychologiczne z nimi związane jako „nienaprawialną szkodę”.

Prawo bez zmian

Administracja Trumpa twierdzi, że jej działania wymuszone były przez prawo stworzone przez Demokratów. Jest to zwyczajna nieprawda. Odbieranie dzieci rodzicom było efektem polityki „zero tolerancji” dla nielegalnego przekraczania granicy wprowadzonej w kwietniu tego roku przez Prokuratora Generalnego Jeffa Sessionsa.

Zgodnie z amerykańskim prawem, pierwsze nielegalne wejście na terytorium Stanów Zjednoczonych jest wykroczeniem. Skazanie za to wykroczenie – lub jakiekolwiek inne przestępstwo – daje podstawę do deportacji. Amerykańskie prawo nie pozwala jednak na długoterminowe aresztowanie dzieci, nawet razem z rodzicami. W zapisach prawa nic od czasów administracji Baraka Obamy się w tej kwestii nie zmieniło. Cóż się zatem zmieniło, że dzieci zaczęto odbierać dopiero po decyzji Sessionsa?

O tym, jak egzekwowane jest prawo, decyduje władza wykonawcza, czyli prezydent i podlegli mu sekretarze. Powód jest całkiem prozaiczny: ze względu na ograniczone środki, instytucje państwa nie mogą ścigać wszystkich przestępstw z jednakową determinacją i muszą ustalać listę priorytetów. Administracja Baraka Obamy była krytykowana za deportowanie trzech milionów ludzi – o samym Obamie mówiono deporter-in-chief. Priorytetem za czasów Obamy były jednak osoby skazywane za przestępstwa z użyciem przemocy i członkowie gangów. O skuteczność tej polityki można się spierać i można ją krytykować (na przykład za eksportowanie całych struktur przestępczości zorganizowanej do miejsc, które i tak cierpią z powodu przemocy i biedy), ale jedno jest pewne – nie prowadziła ona do bezwzględnego rozdzielania rodzin.

Warufakis: Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o wojnę klas

Decyzję o tym, by zrezygnować z priorytetu ścigania ciężkich przestępstw podjęto już za prezydentury Trumpa. Po niej przyszła decyzja o tym, by bezwzględnie i równie surowo ścigać wszystkich podejrzanych o nielegalne przekroczenie granicy. Biorąc pod uwagę wspomniany już fakt, że prawo nie pozwala na długoterminowe przetrzymywanie dzieci w areszcie, nawet wraz z rodzicami, odbieranie dzieci podejrzanym o nielegalne przekroczenie granicy jest nieuniknioną konsekwencją nowej polityki, co zresztą otwarcie przyznała w maju szefowa Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Kirstjen Nielsen. Nie trzeba zmieniać prawa, by uczynić świat gorszym.

Sessions – a po nim rzeczniczka prasowa Białego Domu Sarah Huckabee Sanders – bronił wprowadzenia polityki „zera tolerancji” powołując się biblię. Na pozór nieco mniej oderwany od rzeczywistości od Sessionsa i Huckabee Sanders był Stephen Miller. Doradca Trumpa i jeden z głównych autorów pierwszego zakazu wjazdu dla osób z krajów islamskich bronił odbierania dzieci rodzicom twierdząc, że jej głównym celem jest zniechęcenie do nielegalnego przekraczania granic. Podobne zdanie wyraził szef personelu Białego Domu generał John Kelly i sam Sessions w momentach większego kontaktu z rzeczywistością. Trudno odpowiednio skomentować te brednie – bo problem nie leży tylko w okrutnym cynizmie takiego podejścia.

Migranci, w dużej mierze osoby z Hondurasu, Salwadoru i Gwatemali, ryzykują porwania dla okupu, ewentualnie śmierć pod kołami pociągu (o wiele mówiącej ksywie „bestia” – ludzie jadą nim przez Meksyk 20 dni) lub z wycieńczenia na pustyni Sonora. Nie chcę przez to powiedzieć, że polityka oddzielania dzieci nie jest okrutna. To oczywiste, że jest. Po prostu zanim do tego dojdzie, migranci zdążą przejść dużo więcej trudności w czasie drogi do USA.

Do tego dochodzi jeszcze prosty fakt, że migrację wpływają czynniki zachęcające – jednym z nich jest oczywiście perspektywa lepszego życia w Stanach – i wypychające. W przypadku Hondurasu, Salwadoru i Gwatemali te ostatnie to najwyższy na świecie wskaźnik zabójstw i bieda. I jedno, i drugie jest przynajmniej po części wynikiem polityki USA wobec regionu podczas zimnej wojny (wspieranie nierzadko skorumpowanych prawicowych dyktatur wojskowych, którym jakakolwiek poprawa życia najbiedniejszych kojarzyła się ze stalinizmem – i odbierała tanie ręce do pracy), ale także deportowania całych struktur przestępczych. Najsłynniejsza z nich to gang MS 13, zwany również Mara Salvatrucha, który wbrew bajaniom Trumpa i jego zwolenników nie dotarł do USA wraz z marzącymi o lepszym życiu czy imigrantami bez papierów,lecz powstał w Kalifornii. Z lokalnego gangu w międzynarodową strukturę przestępczą z kontaktami wśród meksykańskich karteli zmienił się dzięki polityce imigracyjnej i deportacyjnej USA.

Prawdziwi przegrani

Trump chciał wykorzystać odbieranie dzieci jako narzędzie w negocjacjach z Kongresem w sprawie sfinansowania muru na granicy z Meksykiem. Twierdząc, że odbieranie dzieci jest efektem prawa a nie jego własnych decyzji, chciał wymusić na Kongresie nową ustawę dotyczącą imigracji, w której znalazłyby się postulowane przez niego rzeczy. Konfrontację tę przegrał jednak z kretesem. W środę późnym popołudniem Trump podpisał rozporządzenie wykonawcze nakazujące zaprzestanie rozdzielania rodzin, rozwiązując tym samym problem, który sam stworzył.

6 dowodów na to, że mur Trumpa jest najgłupszym z jego pomysłów

Porażka ta jednak nic nie znaczy z perspektywy samych najbardziej zainteresowanych – migrantów. Jeszcze za wcześnie, by ocenić, jak nowe rozporządzenie będzie działać w praktyce, za to szkody wyrządzone przez politykę „zera tolerancji” są nie do naprawienia. Mowa tutaj oczywiście o traumie dzieci, ale też o rozdzielonych rodzinach, których – z powodu braku dokumentów – być może nigdy nie będzie można na powrót zjednoczyć.

Co równie istotne, Trump ani żaden inny prezydent USA jedną decyzją nie zmieni strukturalnych warunków przyczyniających się do migracji, w tym ludzi bez dokumentów. Wymagałoby to głębokich zmian w relacjach między USA a Ameryką Środkową, z których Stany czerpią korzyści. Wymagałoby to również rezygnacji z subsydiowania rolnictwa w USA i zmiany w podejściu do narkotyków. Otwartym pytaniem jest to, czy w ogóle Stany są gotowe, by coś w tej kwestii zrobić, bo z przywilejów ciężko się rezygnuje.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jan Smoleński
Jan Smoleński
Politolog, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW
Politolog, pisze doktorat z nauk politycznych na nowojorskiej New School for Social Research. Wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Stypendysta Fulbrighta. Autor książki „Odczarowanie. Z artystami o narkotykach rozmawia Jan Smoleński”.
Zamknij