Świat

Dymek: Hamburgery kontra płaca minimalna

Podobno w fast foodach pracują wyłącznie studenci dorabiający na wakacje. I podobno nie można im płacić więcej.

Na początek cytat, który powtarzają nie tylko libertarianie ze szkolnych klubów dyskusyjnych – tam po raz pierwszy go usłyszałem – ale także duża część ekonomistów tak chętnie drukowanych przez „Wall Street Journal”. „Sieci restauracji nie stać na lepsze płace dla pracownic i pracowników, więc ewentualna podwyżka minimalnej stawki godzinowej nie polepszy losu najgorzej opłacanych. Przeciwnie: doprowadzi do zwolnień i obciąży budżet federalny kolejnymi klientami pomocy społecznej. Jeśli zgadzasz się na podwyżkę płacy minimalnej, możesz pożegnać się ze swoim ulubionym fast foodem”.

Gastronomia to w USA olbrzymi biznes. W przemyśle restauracyjnym pracuje co dziesiąty Amerykanin. Podatki płacone przez bary i restauracje to pewna pozycja w federalnych i stanowych budżetach – mimo kryzysu branża odnotowuje stały wzrost przychodów, a rok 2013 ma szanse być pod tym względem rekordowy. Panuje przekonanie, że niskie płace to gwarancja wysokiego zatrudnienia w sektorze gastronomii i rozwiązanie, dzięki któremu daje się pracę ludziom, a nie maszynom. Czyli: albo płacimy więcej, albo nadal serwujemy tanie posiłki i nie zwiększamy bezrobocia. Wybierajcie.

To alternatywa, którą Amerykanki i Amerykanie słyszą ostatnio często. Tyle że jest ona fałszywa.

Bo niskie płace w gastronomii dyktują nie tyle czynniki ekonomiczne, ile kulturowe wyobrażenia i narosłe przez kilka ostatnich dekad przesądy dotyczące pracy przy – jak to się mówi w Stanach – „przerzucaniu kotletów”. A między tymi wyobrażeniami a realnymi warunkami pracy i ceną, jaką za wygodę i komfort klientów płacą pracownice i pracownicy tego sektora, jest przepaść.

W masowej wyobraźni wygląda to mniej więcej tak: na pewnym etapie życia wszyscy przewinęliśmy się przez pracę w fast foodzie, nic złego w kilku dodatkowych dolarach do kieszonkowego – po to właśnie istnieją takie zawody. To biznes, w którym z zasady pracują młodzi ludzie: studenci czy dziewczyny z college’ów, które serwując frytki, dorabiają na wakacje. Albo tak: fast-foody to esencja amerykańskości i element tradycji – miejsce, gdzie można zjeść swojskiego burgera i jakąś specjalność z danego stanu. Mały, rodzinny interes, który tanim jedzeniem raczył Amerykę w czasach Wielkiego Kryzysu i robi to do dziś – w przeciwieństwie do wielkomiejskiego sushi i hipsterskich klubokawiarni, gdzie nie ma nawet frytek, a za byle „europejską” kanapkę każą sobie płacić dziesięć dolarów.

Skąd popularność tych wyobrażeń? Niby aż 80% badanych uważa, że płace w gastronomii powinny wzrosnąć. Ale zmitologizowany obraz fast foodów wciąż trzyma się mocno – bo podtrzymuje go polityka wielkich sieci restauracji. Utrzymanie znaczenia szybkich posiłków w amerykańskiej kulturze to dla nich być albo nie być. Wielkie sieci doskonale zdają sobie z tego sprawę i właśnie na powielanie tych popularnych wizerunków wydają idące w miliardy dolarów budżety reklamowe. W swoich kampaniach pokazują młodych ludzi serwujących frytki innym młodym ludziom – koniecznie w przyjacielskiej atmosferze i „dynamicznym zespole”. Inne, stawiając na tradycję, wpisują w swoją nazwę słowa „country” czy „family” i ubierają kelnerki w domowe fartuchy, jak gdyby właśnie naprawdę wyskoczyły z własnej kuchni.

Tak naprawdę praca w fast foodzie nie ma z tymi obrazkami nic wspólnego. Przede wszystkim nie jest domeną tylko młodych ludzi – połowa pracowników ma ponad 28 lat. Wielu z nich ma za sobą college, co nie do końca pasuje do obrazu nastolatka dorabiającego na piwo. Statystyki wyglądają jeszcze gorzej dla pracownic: średni wiek to 32 lata. Większość zatrudnionych raczej nie szuka w ten sposób zarobku na wakacje – pracują w fast foodach średnio po kilka lat, a jedna czwarta ma na utrzymaniu przynajmniej jedno dziecko.

Średnia godzinowa stawka w całym sektorze wynosi nieco ponad 8 dolarów. Uwzględniając nawet te bary, które płacą trochę lepiej niż sieciówki, to wciąż zaledwie dolar ponad płacę minimalną – i o jeden do trzech dolarów za mało, by przeżyć w pojedynkę poziomie minimum socjalnego. I nie myślę tu o życiu o Nowym Jorku, ale o miejscach o których nigdy nie słyszeliśmy – jak Kuttawa w Kentucky. Koszty życia samotnego rodzica z dzieckiem w metropolii są bez porównania większe. Nie jest więc wcale paradoksem fakt, że pracownicy gastronomii są jedną z największych grup wśród ubiegających się o zapomogę żywnościową, popularne „food stamps”. A przecież są jeszcze kelnerki i kelnerzy, dla których płaca minimalna – z racji tego, że otrzymują napiwki – została ustalona na ok. 2,30 dolara za godzinę.

Wreszcie: praca w fast foodzie nie przypomina też tradycyjnego i domowego gotowania – o czym przekonują niektóre sieci – chyba że za amerykańską tradycję uznać wrzucanie do mikrofalówki mrożonego sernika wyprodukowanego w oddalonej o pięćset mil fabryce. Nie do końca można też określić ten biznes jako lokalny i patriotyczny: pracownicy australijskiego McDonalds’a zarabiają prawie dwa razy więcej niż ich amerykańskie koleżanki i koledzy. W Kanadzie, gdzie nie ma ustawowej płacy minimalnej, fast foody płacą średnio od dolara do dwóch więcej za godzinę w zależności od prowincji.

Sytuacja pracownic i pracowników fast foodów jest reprezentatywna (a czasem nawet odrobinę lepsza) dla najgorzej płatnych zawodów. Jednak dopóki wielkim sieciom udaje się utrzymywać obraz pracy w gastronomii jako chwilowego przystanku dla studentów i pracowników sezonowych, niechęć do podwyższenia płacy minimalnej w Stanach się nie zmieni. A dyskusja o takiej reformie będzie nasilać wewnątrzklasowe antagonizmy: najgorzej opłacani pracownicy – z sektora zbrojeniowego czy przemysłu samochodowego – nie pójdą ramię w ramię z tymi od burgerów. Bo media skutecznie ich przekonują, że tamci to studenciaki, które się tylko bawią – albo ludzie, którym po prostu nie wyszło i zamiast pracować w swoim zawodzie, tkwią za kasą w którejś z sieciówek.

Tak więc bez odsłonięcia kulturowych i ideologicznych podstaw mitów o fast foodzie Ameryka nie doczeka się poważnej dyskusji o płacy minimalnej. Zostaną tylko „racjonalne” i „zdroworozsądkowe” argumenty „ekonomiczne”, jak powtarzany w nieskończoność neoliberalny dogmat, że podwyżka płacy minimalnej równa się zwolnienia i w istocie pogarsza los tych najgorzej opłacanych.

W debacie o fast foodach ktoś musi w końcu zauważyć samotnych rodziców, którzy z „przerzucania kotletów” opłacają szkoły dla swoich dzieci i spłacają kredyty. I oby stało się to naprawdę „fast”.

Dziś niewydolność całej amerykańskiej demokracji (a nie tylko jej eksportowej wersji w Iraku i Afganistanie) to diagnoza niemal powszechna, obecna też w kulturze masowej. Dlatego w 33 numerze „Krytyki Politycznej” pytamy – czy w Ameryce w ogóle jest demokracja? Wśród autorów m.in.: Benjamin Barber, Marshall Berman, Sheri Berman, Wendy Brown, Nancy Fraser, Jacob Hacker, bell hooks, Jennifer Klein, Dani Rodrik.


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij