Świat

Domosławski: Boniek w Amazonii

Oto zostałem kompletnie znieczulony. Niech żyje mundial! Tańczę, jak mi grają – skorumpowani politycy, deweloperzy i diabeł-Blatter.

Manaus, najbardziej niedorzeczne miejsce do organizowania mundialu i budowania stadionu. Poszedłem na mecz i czułem się jak na haju, w nadrzeczywistości. Wróciłem z niepokojem, że coś jest nie tak – z tym miejscem, mundialem, Brazylią. Może z nami wszystkimi, których grzeje ta impreza?

Jestem tu od niecałych 24 godzin, właśnie wróciłem z meczu na nowo wybudowanym, nowo wypasionym, nowo wymuskanym stadionie – Amazońskiej Arenie. Przyjechałem do Manaus, żeby zobaczyć to, co wszyscy przytomni ludzie krytykują od dawna: stadion wzniesiony w mieście pośrodku dżungli amazońskiej, płuc planety. W mieście, któremu potrzeba stu innych inwestycji, ale akurat nie tej.

Od początku mundialu nie miałem takiego dyskomfortu jak tutaj. Przyjeżdżam do Brazylii od 18 lat, pisałem dziesiątki razy o okropnych rzeczach, jakie się tu działy i dzieją, rzadziej o tych pięknych (skrzywienie reportera od problemów społecznych). Niby powinienem przywyknąć, a przynajmniej – nie być zaskoczony. Wciąż jestem.

Na dachu mojego hotelu jest basen i mały fitness club. Stamtąd rozciąga się widok na slumsy, te najbliższe nie dalej niż 200-300 metrów.

Favele obok solidnych kamienic i luksusowych bloków widziałem niezliczoną liczbę razy. Szczególnie w Rio de Janeiro, gdzie bywam często, to norma, ale może tam właśnie, niestety, ten kontrast przestał mnie szokować. Przywykłem jak lokalsi z klasy średniej Copacabany, Ipanemy, Sao Conrado? Odnajduję w tym niepokojącym „przyzwyczajeniu” pewien pożytek: przez chwilę mogę wyobrazić sobie, jak to jest być stąd i jak to jest przyzwyczaić się do „niewidzenia”.

W Manaus na nowo uświadamiam sobie, gdzie jestem i jak tu jest. Manaus nie daje szans na to, żeby nie widzieć.

Lecz jednocześnie, ze skłonnością do przykładania szkiełka i oka tam, gdzie dzieje się źle, czuję się w Manaus jak dziwoląg: wszyscy wkoło się cieszą. Cieszą się zaraźliwie. Są Amerykanie i Portugalczycy, którzy przyjechali na mecz obu drużyn i choć mecz odbył się kilka dni temu, nadal się tu bawią. Są Honduranie i Szwajcarzy – to na meczu ich reprezentacji byłem na Amazońskiej Arenie.

A najbardziej cieszą się sami Brazylijczycy.

Manaus ma najwyższy odsetek aprobaty dla zorganizowania mundialu spośród miast-siedzib turnieju. Około 80 proc. mieszkańców uważa, że to dobrze, że mundial jest w Brazylii, że jest w Manaus – i że będą z tego same zyski.

Być może wielu nie wie, że utrzymanie stadionu, na którym nic się nie odbywa, też kosztuje. Cztery mecze mundialu i koniec fiesty, adeus! Mundial dopiero na półmetku, a stadion w Manaus już teraz został „białym słoniem” (tak się mówi o nieskończonych lub nieużywanych obiektach), nie przewidziano tu więcej meczów. Manaus nie ma nawet porządnych drużyn lokalnych. Najlepsza z nich gra w czwartej lidze. Stadion będzie murszał, gnił. A zanim zgnije, pożre i przemieli miliony reali. Ale ludzie w Manaus cieszą się, bo chyba wydaje im się, że oto wielki świat przyjechał odwiedzić zadupie. Czyżby nie zdawali sobie sprawy, że przy Amazonii to my, reszta świata, jesteśmy zadupiem? Powinni nas przegnać z całym tym naszym futbolem. A właściwie to powinni byli przegnać wcześniej polityków i inwestorów, którzy zafundowali im „białego słonia”.

W ostatnich latach przyjeżdżałem kilka razy do Amazonii, ale do innego stanu – Para, a także do jej ekwadorskiej części. Interesowały mnie zabójstwa lokalnych działaczy, chłopów, ekologów, którzy opierają się wycince puszczy amazońskiej przez trzy wielkie sektory biznesu: drzewny, hodowców bydła i producentów stali. Napisałem o ich dramacie książkę Śmierć w Amazonii, która ukazała się kilka miesięcy temu. Szczególnie więc w tym miejscu trudno mi zapomnieć, co się dzieje, i oddać fieście.

Ale tutaj Zły wcale nie musi kusić. Zło strukturalne – z takim mamy tu do czynienia – wciąga niezauważalnie. Wciągamy je z powietrzem. Mogę je nawet demaskować i zarazem być jego częścią. Przykład: przyjeżdżam tu i wydaję forsę, tak jak chciały władze kraju, FIFA, inwestorzy, sponsorzy imprezy i miejscowych polityków. Niby przyjeżdżam do pracy, żeby coś napisać, nawet krytycznie, ale i tak gram w przedstawieniu, które reżyseruje ktoś inny.

Idąc na mecz, daję się wciągać jeszcze bardziej. Uwieść. Wszystko na stadionie, przed stadionem i obok stadionu jest doskonale zorganizowane, poukładane. Porządku pilnuje policja i wojsko. Nad nami kibicami huczą helikoptery. Jest bezpiecznie, ciepło i miło, gra muzyka – znieczulenie i zapomnienie doskonałe.

Amazońska Arena jest monumentalna i piękna, zwłaszcza podświetlona po zmroku. Jedyny feler to jakieś kłopoty z trawą na boisku, co widać nawet okiem laika. Atmosfera w czasie meczu cudowna i w ogóle nie jest ważne, że z drużyny Szwajcarii znam ze słyszenia tylko dwóch zawodników (bo jeden grał kiedyś w Arsenalu, któremu kibicuję, a drugi gra w Bayernie – a tam jest wielki Pep Guardiola). W dziejach futbolu Szwajcaria to nicość. Podobnie Honduras, który ma w drużynie tylko jednego zawodnika, o którym słyszałem, z osobliwego powodu. O nim za sekundę.

Więc aura cudowna. Robią ją głównie Honduranie, kochani, że kibicują tak gorąco swoim patałachom. Zresztą w drugiej połowie patałachy zrobiły kilka brawurowych akcji i nawet nie przeszkadzało tak bardzo, że nie wpadł gol. Nie smućmy się, za cztery lata będzie lepiej. Frustracja osłodzona zabawą.

Słodzą Brazylijczycy i Brazylijki na trybunach. Zagrzewają do boju to jednych, to drugich, choć zdecydowanie więcej jest za Hondurasem w ramach latynoskiej solidarności. Zero wrogości między kibicami, wspólne fotki tych na niebiesko-biało z tymi na czerowno-biało, często w wersji z białym krzyżem na czerwonym tle.

Amazońska Arena, jaką widziałem, to dowód, że futbol może być imprezą rodzinną, nie trzeba się bać kiboli, fanatyków, piknik, jak się patrzy. Jest meksykańska fala i wywołuje tyle frajdy, że wielu kibiców przestaje patrzeć na boisko, bawią się falą. I jeszcze co chwilę przelatują kolorowe motyle, które najwyraźniej zgubiły drogę do domu.

Tak oto zostałem kompletnie znieczulony, naszprycowany, uśpiony. Niech żyje mundial! Tańczę, jak mi grają – skorumpowani politycy, deweloperzy i diabeł-Blatter (szef FIFA).

W pewnej chwili na ekranie telebimu pojawia się Blatter – nie dosłyszałem, ale kamera wyłapała go chyba na tym meczu (a może na innym, wszystko jedno). Gęba Blattera (tak, gęba, proszę nie poprawiać) sprowokowała głośne gwizdy i buczenie. Wow! Szacun! Fiesta fiestą, ale wszyscy wiedzą, że FIFA to mafia, a Blatter to jej ojciec chrzestny. Kochamy piłkę nożną, na FIFA gwiżdżemy. Nie wszystko stracone!

Gwizdy wybudziły ze snu, znieczulenie przestało działać.

Wróciły myśli o całej tej sytuacji mundialowo-amazońskiej. Gdy szukałem lapidarnego sformułowania, jakiegoś grepsu, krótkiego opisu jej niedorzeczności, schizofreniczności, tubalny głos komentatora ogłosił zmianę w drużynie Hondurasu. Z boiska schodził… Boniek.

Boniek Garcia, piłkarz reprezentacji Hondurasu, urodził się w 1984 roku i dostał imię na cześć największej gwiazdy w historii ówczesnego polskiego futbolu. To częsty w Ameryce Łacińskiej zwyczaj, zwłaszcza w biednych rodzinach: nadawanie imion na cześć gwiazd, wydarzeń, sytuacji. Słyszałem o imionach Madeinusa (made in USA), Dosados (2:2 dla upamiętnienia wyniku jakiegoś meczu), Usnavy (US Navy) i wielu innych. Slumsy Ameryki Łacińskiej pełne są chłopców o imionach Maradona, Kempes, Pele, Zico. Okazuje się, że jest też Boniek.

Gdy w 1984 roku w Tegucigalpie Mały Boniek przychodził na świat, Boniek Duży błyszczał w koszulce Juventusu Turyn. Widziałem raz jeden Bońka Dużego na żywo – na Stadionie Dziesięciolecia w meczu z Cyprem. Miałem niecałe 9 lat. Polska wygrała 5:0, Boniek strzelił gola, a polska reprezentacja zakwalifikowała się m.in. dzięki tej wygranej na mundial w Argentynie w 1978 roku.

Boniek z Hondurasu był tym, czego szukałem. Zdefiniował nastrój, sytuację.

Pewnego dnia w czasie mundialu, który nigdy nie powinien był odbyć się w miejscu, gdzie niszczy się środowisko i odstrzeliwuje ludzi, oglądałem piękny mecz, jak ze snu; mecz nikogo z nikim. Uczestniczyłem w stadionowej fieście za pieniądze, które powinny być wydane na coś innego.

Półprzytomny od upału i wilgotnego powietrza, znieczulony wrzawą, oprawą i nastoletnim nastrojem wszystkich wkoło, kompletnie „odleciany” – jak to na imprezie. W surrealistycznej przestrzeni. Tam widziałem Bońka. Po prawie 40 latach znów zobaczyłem Bońka – na żywo. I na dodatek był to Boniek z Hondurasu, rozgrywający mecz właściwie o nic, w środku olśniewającej pięknem natury i odstraszającej grozą uczynków ludzi Amazonii.

Kto mi w to uwierzy?

Artur Domosławski jest reporterem „Polityki”, pisze o krajach Południa, wydał m.in. „Gorączkę latynoamerykańską”, „Kapuściński non-fiction”, „Śmierć w Amazonii”, a obecnie relacjonuje z Brazylii wydarzenia wokół pilkarskich mistrzostw świata na blogu Brazuka – więcej niż Mundial

Czytaj także:

Artur Domosławski, Brazylijska herezja

Artur Domosławski, Piłka i rasa

Artur Domosławski, Dać głos ludziom bez głosu

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij