Świat

Do polityków płynie strumień pieniędzy (2)

Obama nie wykorzystał niezadowolenia z działań Wall Street. Kiedy wreszcie zaczął krytykować finansistów, było już za późno.

Michał Sutowski: W 2008 roku wszyscy mieli dość republikanów. A dla demokratów gwiazdy ułożyły się pomyślnie jak rzadko kiedy: mieli charyzmatycznego Obamę, wielki entuzjazm i większość w Kongresie za sobą. I co z tego? Thomas Frank wskazuje, że to republikanie skanalizowali gniew Amerykanów związany z kryzysem.

Jacob Hacker: Zgoda. Nie da się ukryć, że w trakcie prezydentury Baracka Obamy zmarnowano co najmniej dwie wielkie szanse. Po pierwsze, prezydent nie wykorzystał masowego niezadowolenia społecznego z powodu działań Wall Street i nie pokierował polityką rządu tak, by naprawiać błędy popełniane przez całe poprzednie pokolenie, związane choćby z deregulacją rynków finansowych. Zamiast tego mówił, żeby nie zrzucać winy tylko na menadżerów…

„Nie dajmy się ponieść demagogii”?

Tak, stop demagogii, stop populizmowi… To zupełnie inne podejście niż Franklina D. Roosevelta, który mówił na przykład, że skoro bankierzy jednoczą się w nienawiści do niego, to on tę ich nienawiść przyjmuje z radością, I welcome their hatred. A tymczasem do wiosny 2009 roku masowy gniew przeciwko Wall Street zdołała już zorganizować Tea Party, łącząc w jedno bailout i planowane pakiety stymulacyjne jako przykład zmowy „wielkiego rządu” w Waszyngtonie z liberalnymi elitami finansowymi. Kiedy Obama sam zaczął krytykować finansistów, było już dość późno. Druga kwestia to sam pakiet stymulacyjny.

Czy to źle, że wpompowano tyle pieniędzy w gospodarkę?

Bynajmniej. Wśród poważnych ekspertów od polityki gospodarczej nie ma wielkiego sporu – pakiet stymulacyjny wyraźnie złagodził efekty kryzysu. Można się oczywiście spierać o jego wielkość, Paul Krugman na przykład twierdzi, że był on zdecydowanie za mały. Można również zapytać, czy to dobrze, że aż jedna trzecia pakietu to po prostu ulgi podatkowe. Ta koncesja na rzecz republikanów miała wątpliwy efekt stymulujący, choćby dlatego, że nie dotyczy praktycznie 90 procent Amerykanów – wielu wyborców Obamy mogło po roku, dwóch zapytać: ale co on właściwie dla mnie zrobił?

Najgorsze jest jednak to, że nie udało się zaprezentować pakietu jako części wielkiego procesu transformacji gospodarczej. Zamiast tego prezydent uparcie podkreślał, że to wszystko ma jednorazowy charakter, tym samym pośrednio przyznając republikanom rację, że to taki wyjątkowy „prezent”, może konieczny, ale niezwiązany z jakąś nową wizją roli państwa w gospodarce i nowym podejściem do państwowych interwencji.

A przecież sam Barack Obama mówił w pierwszej kampanii wyborczej, że to nie jest po prostu chwilowe załamanie koniunktury, ale fundamentalny kryzys o wymiarze pokoleniowym! I te ustawy, które udało się z trudem przepchnąć przez Kongres – Dodda-Franka, regulująca choć trochę rynki finansowe, czy Obamacare – są traktowane jako odrębne. W potocznej świadomości nie składają się na żaden wielki projekt zmiany, o której tyle było mowy w roku 2008. Oczywiście to przeszłość, bo dzisiaj zmienił się układ w Kongresie i wszystkie opowieści o „potrzebie zmiany”, „zrównoważonym wzroście gospodarczym” czy „inwestowaniu w ludzi” to tylko retoryka, skoro republikanie mogą zablokować niemal każdą reformę. Zresztą prezydencki projekt budżetu tylko to potwierdza – rozmiar środków nie wskazuje na wielki rozmach planowanych działań.

Nawet Obamacare przyjęto w formie bardzo okrojonej.

Tak. Byłem zwolennikiem wprowadzenia do ustawy tzw. opcji publicznej, w której obywatel ma prawo wyboru ubezpieczenia prywatnego bądź publicznego; notabene to uwolniłoby nas od możliwych kłopotów w Sądzie Najwyższym, bo akurat konstytucyjności systemu Medicaid nikt na razie nie kwestionuje.

Ustawa musi przejść przez Kongres, a w Senacie do jej przyjęcia potrzeba aż 60 głosów – koncyliacyjna postawa prezydenta była zatem zrozumiała. Ale dlaczego Obama, który jeszcze jako kandydat wygłosił wielką, rooseveltowską z ducha mowę Odnowa amerykańskiej gospodarki, zaraz po objęciu urzędu mianował na główne stanowiska gospodarcze ludzi takich jak Timothy Geithner czy Lawrence Summers, mocno zakorzenionych na Wall Street?

Cóż, banalny powód może być taki, że Barack Obama jedynie wygląda na liberalnego – w amerykańskim sensie – radykała, dużo bardziej lewicowego niż na przykład Clinton. Jego kariera na to by wskazywała, bo przecież zaczynał jako animator lokalnej społeczności, bliski ruchowi praw obywatelskich. Ale tak naprawdę to raczej centrysta, człowiek środka, sam siebie uważający za bardzo umiarkowanego. Do tego dużo pewnie czuje się w towarzystwie ludzi, którzy nie tylko cieszą się dużym zaufaniem innych potężnych graczy, ale także mają doświadczenie polityczne, chociażby z pracy w administracji Billa Clintona.

Kiedy więc rozpoczął urzędowanie, najważniejsze okazało się zbudowanie doskonałego sztabu eksperckiego. Stąd obecność takich ludzi jak Geithner, który ma doskonałe kontakty z Rezerwą Federalną. Zgodzę się jednak, że zabrakło pewnej równowagi – zbyt małą pozycję mieli tacy ludzie jak Jeremy Bernstein, wcześniej związany z Economic Policy Institute, czy Robert Reich, którego nie zaangażowano niemal w ogóle. Z wielu powodów zatem fundamentalna zmiana polityki gospodarczej była niezwykle trudna. Bo trudno wyobrazić sobie, żeby istotnej zmiany dokonali ci sami ludzie, którzy współtworzyli zastany porządek.

Dlaczego demokraci mieli takie kłopoty ze zorganizowaniem poparcia obywateli już po wyborach prezydenckich? Te masy działaczy z okresu kampanii pozostawiono właściwie samym sobie.

Istniała wielka sieć Obama for America, którą tuż po inauguracji prezydentury przekształcono w Organizing for America, projekt organizowania na poziomie lokalnym poparcia dla inicjatyw prezydenta. Wydawało się to logicznie – tych, którzy tak wspierali swym wysiłkiem kampanię Obamy, warto zaangażować do wspierania konkretnych reform. Demokraci mieli z tym jednak wielki problem, z wyjątkiem reformy ochrony zdrowia, gdzie udział obywatelskich organizacji wspierających administrację prezydencką był naprawdę duży. Ale Rahm Emanuel, szef kampanii Obamy, bardzo szybko uznał, że taki masowy ruch oddolny to raczej kula u nogi – bo przecież on będzie naciskał na radykalniejsze rozwiązania, które z kolei trudno będzie przepchnąć przez Kongres.

Te nieszczęsne 60 głosów w Senacie demokraci wciąż mieli z tyłu głowy – jesteśmy wewnątrz systemu, więc musimy grać zgodnie z jego regułami. Co gorsza, nawet te 60 głosów nie było do końca pewne – przecież wśród senatorów partii znajduje się na przykład Joe Lieberman, który jest demokratą tylko w pewnym sensie. Z elit partyjnych dobiegały głosy, że tłumy krzyczące na zewnątrz sali obrad niekoniecznie sprzyjają wypracowaniu dającego się przeprowadzić projektu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze charyzma prezydenta, który wygrał wybory dzięki dość mglistemu pojęciu „zmiany”; ludzie nie popierali jakiegoś konkretnego programu, lecz wybitną osobowość, dochodząc do wniosku, że to od jej przymiotów, a nie ich zaangażowania zależy, czy owa upragniona „zmiana” nastąpi.

Nawet jeśli Barack Obama wygra, to wciąż będzie miał do czynienia z tym samym Kongresem. I bez 60 głosów demokratów w Senacie. Co można zrobić w tej sytuacji?

Uważam, że z racji obecnego układu sił absurdalne jest koncentrowanie się wyłącznie na tym, co można jakoś przepchnąć ścieżką legislacyjną. Demokraci muszą się nastawić na budowanie przez długie lata potencjału organizacyjnego, który z czasem pozwoliłby na przeprowadzenie naprawdę zasadniczych reform. Nie chodzi tu oczywiście o jakąś „antysystemową” opozycję, która zupełnie negowałaby sens pracy nad konkretnymi ustawami, chodzi o zmianę nastawienia do ruchów oddolnych. W Partii Demokratycznej istnieją środowiska, które dobrze to rozumieją i są gotowe otworzyć się na wsparcie z ich strony. Dobrą robotę wykonał tu ruch Occupy Wall Street, który uświadomił opinii publicznej, działaczom społecznym i lokalnym aktywistom, że jeśli ludzie wyjdą na ulicę i wyrażą swój gniew, to na elity można wywrzeć presję; że polityków można rozliczać z tego, co robią, i że można do debaty publicznej wprowadzić własne tematy i własne pytania.

A jakie własne tematy powinien taki ruch oddolny promować?

W tym momencie zauważam trzy kluczowe wątki, które można łatwo wyartykułować, a które mają szansę zyskać uznanie większości Amerykanów. Pierwszy dotyczy wieloletniego programu inwestycyjnego w infrastrukturze, komunikacji i transporcie. Szacowany koszt i tak koniecznej modernizacji dróg, mostów czy kolei wynosi około trzech bilionów dolarów. Taki publiczno-prywatny program pozwoliłby na pobudzenie gospodarki i zatrudnienie choćby w sektorze budowlanym milionów ludzi, których potencjał jest obecnie niewykorzystany; w średniej perspektywie zwiększyłby również wpływy podatkowe do budżetu.

Drugi wątek to edukacja wyższa – należy rozpocząć kampanię na rzecz zapewnienia możliwości kształcenia uniwersyteckiego każdemu, kto ma do tego chęci i kwalifikacje. To kwestia nie tylko nowoczesnej gospodarki, której potrzeba wykształconych pracowników, nie tylko odzyskania prestiżowego statusu kraju z najlepszą i najszerzej dostępną edukacją uniwersytecką na świecie, ale też rozwiązania palącego problemu społecznego. Obecnie młodzi ludzie w USA wpadają w spiralę zadłużenia związaną z kredytem studenckim. Dotyka to całych rodzin – i odczuwamy to niemal wszyscy, niezależnie od naszych zapatrywań ideologicznych.

A trzecia kwestia?

Wspominam o tym na końcu, a być może jest to najważniejsze: musimy powstrzymać niekontrolowany i nieograniczony wpływ wielkiego pieniądza na politykę. Można się za to zabrać z pominięciem Sądu Najwyższego, to znaczy walcząc o zmianę ustawy lobbingowej, ale na dłuższą metę dobrym pomysłem byłaby kampania na rzecz nowej poprawki do konstytucji.

Nie jestem wielkim entuzjastą poprawek, ale w tym wypadku mamy dwie szczególne okoliczności. Po pierwsze, Tea Party odwołała się bardzo skutecznie do tradycji konstytucyjnej, mówiąc od powrocie do fundamentów amerykańskiej historii; warto odpowiedzieć na to zawłaszczenie. Z drugiej strony ewidentnie mamy do czynienia z wypaczeniem ducha naszej Konstytucji – kierowanie do polityków nieograniczonego strumienia pieniędzy zostało utożsamione z wolnością wypowiedzi. Trzeba zatem przywrócić właściwe proporcje i dać temu wyraz w najbardziej dobitny sposób – tak jak w przypadku zniesienia niewolnictwa czy przyznania kobietom prawa głosu na początku XX wieku.

Czytaj pierwszą część rozmowy z Jacobem Hackerem.

Jacob Hacker – dyrektor Institution for Social and Policy Studies i profesor politologii na Yale University. Współautor książki Winner-Take-All Politics: How Washington Made the Richer Richer – and Turned Its Back on the Middle Class (2010).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij