Świat

Applebaum: Drugą kadencję zapewniła Obamie społeczna klęska republikanów

Podsumowanie wyborów w USA.

Cezary Michalski: W ostatnich dniach amerykańskiej kampanii prezydenckiej, kiedy wiele dziennikarskich gwiazd twierdziło, że są to „najważniejsze wybory naszej epoki”, napisała pani w „Washington Post”, że ich wynik nie będzie miał istotnego wpływu na losy świata. To była prowokacja czy rzeczywiste przekonanie?

Anne Applebaum: Teraz, kiedy zwyciężył Obama, jest oczywiste, że żadnych radykalnych zmian w sytuacji globalnej nie będzie, że będziemy raczej bronić status quo. Ale nie byłoby ich także, gdyby zwyciężył Mitt Romney. I to niezależnie od radykalnego języka używanego w tej kampanii przez obie partie, których kandydaci reprezentowali zresztą akurat to, co w nich najostrożniejsze i najbardziej centrowe. I nie jest to wyłącznie konsekwencja umiarkowanej natury obu tych kandydatów.

Przekonanie, że prezydent USA jest wszechwładny, że może zrobić wszystko, na co ma ochotę, było pozostałością po zimnej wojnie. Skoro o panowanie nad światem walczyły dwa bloki, z których jeden upadł, wydawało się naturalne, że lider drugiego będzie miał absolutną władzę nad światem.

Czymś jednak prezydent USA dysponuje. Budżet wojskowy przewyższający sumę budżetów wszystkich konkurentów Ameryki, zdolność do interwencji militarnych i nacisków politycznych w każdym punkcie globu…

A jednocześnie ten prezydent ma problem z budżetem, głęboko politycznie podzielony kraj i poważne kłopoty gospodarcze. Obama ma przeciwko sobie Izbę Reprezentantów, a na Senat też nie zawsze może liczyć. To jest prawda o Obamie, ale taka byłaby też prawda o Romneyu.

Jakie wątki poruszył Obama w swoim przemówieniu tuż po zwycięstwie? Wymienił konieczność zrównoważenia budżetu państwa, uniezależnienia gospodarki amerykańskiej od zagranicznych dostaw ropy i surowców energetycznych oraz reformę systemu imigracyjnego, która pozwoliłaby skuteczniej integrować legalnych i nielegalnych imigrantów. To wszystko są priorytety wewnętrzne. Jedynym priorytetem w polityce zagranicznej było stwierdzenie, że „teraz zakończymy już wszystkie wojny, które jeszcze prowadzimy”.

Ale Romney mówił o odbudowie imperialnej roli Ameryki.

Niechętnie, to był raczej język narzucany mu przez radykalną część jego partii. Gdyby zupełnie swobodnie miał wymienić własne priorytety polityczne po ewentualnym zwycięstwie, mówiłby o tych samych rzeczach co Obama, nawet jeśli proponowałby inne rozwiązania. Konieczność odbudowania wewnętrznej, społecznej i ekonomicznej stabilności Ameryki jest dziś oczywistością. A Romney jest de facto centrystą, którego „twardość” została wymuszona przez dynamikę kampanii. Obama też jest centrystą, tyle że mógł się do tego w kampanii bardziej otwarcie przyznawać, zarówno dlatego, że jest rządzącym prezydentem, jak też dlatego, że Partia Demokratyczna nie wymusza na nim żadnych radykalnych deklaracji.

Obama bardzo powoli wycofuje się z Afganistanu. Nie zlikwidował Guantanamo. W polityce amerykańskiej panuje zasada kontynuacji. Ograniczony budżet i bardzo niska akceptacja społeczna dla interwencji zagranicznych – to wszystko wiązałoby ręce także Romneyowi.

To czym właściwie różni się „status quo” Obamy i Romneya, a także demokratów i republikanów?

Naturalny ideowy instynkt Obamy prowadzi go do rozwijania rządowych programów społecznych w rodzaju Obamacare. Z kolei instynkt ideowy republikanów pozostaje w sposób istotny różny: oni nadal chętniej będą ograniczać obciążenia podatkowe i wydatki budżetowe na cele społeczne, pozostawiając – przynajmniej w deklaracji, bo nie wiem, czy mogliby to zrobić w praktyce – jeden tylko obszar wydatków państwa federalnego, czyli budżet obronny.

Czy podczas swojej drugiej kadencji Obama – metodą dekretów albo próbując przepchnąć to przez Kongres – podniesie opodatkowanie korporacji i ludzi o najwyższych dochodach

Gdybym miała postawić na jedną obietnicę wyborczą, którą Obama będzie się starał za wszelką cenę spełnić, wybrałabym właśnie tę. Grupy społeczne, które zapewniły mu drugą kadencję, mimo że rządził w czasie kryzysu i nie dał się poznać jako nadzwyczajnie silny przywódca, zareagowały właśnie na tę obietnicę, to ona je raz jeszcze zmobilizowała.

Co więcej, nawet zdominowanemu przez republikanów Kongresowi nie będzie łatwo zablokować Obamę akurat w sprawie podniesienia i skutecznego egzekwowania podatków od zysków korporacji czy osób o najwyższych dochodach. To jest żądanie bardzo dzisiaj w Ameryce powszechne. Po pierwsze dlatego, że wszędzie jest więcej ludzi biednych niż bogatych, a poza tym unikanie płacenia podatków stało się u nas powszechną patologią. Demokraci będą uważać, że uzyskali mandat do przeprowadzenia tej właśnie sprawy. Struktura ich elektoratu daje im ten mandat, gdyby z niego nie skorzystali, politycznie wiele ryzykują.

Mieliśmy w tych wyborach bardzo radykalne rozwarstwienie elektoratu. Romney uzyskał ogromną przewagę wśród białych mężczyzn w średnim i starszym wieku, dobrze zarabiających albo mobilizowanych za pomocą idei religijnych czy konserwatywnych. Obama zdecydowanie wygrał wśród mniejszości etnicznych, młodzieży i kobiet

Radykalizm tych podziałów jest szokujący. Od ponad 60 procent poparcia dla Obamy wśród kobiet, młodzieży czy Latynosów, aż po ponad 90-procentowe poparcie wśród Afroamerykanów. Ten wynik oznacza memento dla republikanów. Utracili przyczółki w tak wielu grupach, że stawia to pod znakiem zapytania ich dalszą skuteczność polityczną. Przez jakiś czas mogą jeszcze wygrywać w wyborach do Kongresu z uwagi na ordynację, ale w każdym głosowaniu „powszechnym”, choćby zapośredniczonym przez system elektorski, będą przegrywać.

Dynamika demograficzna skazuje ich na trwałą klęskę, jeśli jako partia znów nie staną się „parasolem” dla różnych grup i interesów społecznych. Dziś nastąpiło zaciśnięcie, zawężenie ich elektoratu, a biali mężczyźni nie są już w Ameryce polityczną większością. Właściwie to drugą kadencję zapewniła Obamie ta społeczna klęska republikanów – bardziej niż skuteczność jego własnej prezydentury.

Rozliczenia w Partii Republikańskiej zaczęły się już podczas nocy wyborczej. Na niekorzyść republikanów „umiarkowanych” przemawia to, że dwaj ich kandydaci w wyborach prezydenckich, McCain i Romney, przegrali. Ale są też mocne argumenty przeciwko Tea Party. To przez nią republikanie nie zdobyli większości w Senacie. Dwóch pewnych kandydatów w tradycyjnie republikańskich okręgach przegrało z powodu swoich skandalicznych wypowiedzi na temat gwałtu. W Indianie republikanie stracili w ten sposób miejsce w Senacie, które zajmowali nieprzerwanie od trzydziestu lat. Nowa struktura amerykańskiego elektoratu sprawiła, że Tea Party staje się dla republikanów balastem.

Ja sama dwa razy zagłosowałam na Obamę, mimo że spora część moich poglądów, na przykład na kwestie ekonomiczne, lokuje mnie bardziej na prawo. Chciałam zagłosować na McCaina, ale stało się to dla mnie niemożliwe po mianowaniu Sarah Palin. Mogłabym zagłosować na Romneya, ale nie wobec zachowania całego nurtu Tea Party.

Przypomina pani bohatera popularnego amerykańskiego serialu Newsroom: dziennikarza Willa McAvoya, który sam siebie nazywa „tradycyjnym republikaninem”, czuje się wypchnięty z obszaru polityki konserwatywnej przez Tea Party i wręcz zmuszony do głosowania na „umiarkowanego Obamę”.

Istnieje od jakiegoś czasu wrażenie, że Partia Republikańska straciła zainteresowanie ludźmi o umiarkowanych poglądach, którzy żyją we współczesnej Ameryce w społecznościach bardziej zróżnicowanych kulturowo, bardziej otwartych, bardziej tolerancyjnych. Przy okazji tych wyborów przeprowadzono także wiele referendów, m.in. w sprawie małżeństw osób jednej płci. Kilka kolejnych stanów, i to zupełnie różnych pod względem struktury społecznej, zaakceptowało takie małżeństwa.

Tu zresztą nie chodzi wcale o to, jakie mamy poglądy w kwestii praw gejów czy prawa do aborcji, bo możemy być w tych kwestiach ostrożni albo zdystansowani. Chodzi raczej o język, jaki część Partii Republikańskiej zaproponowała w dyskusji nad tymi problemami. Tego języka dzisiejsza Ameryka już nie akceptuje.

Anne Applebaum – ur. 1964, amerykańska pisarka i dziennikarka, dyrektor Legatum Institute zajmującego się badaniem krajów wychodzących z autorytaryzmu. Felietonistka „The Washington Post”. Laureatka Nagrody Pulitzera za książkę Gułag (2003).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij