Świat

Łupki, Indianie i zdrada

Postęp, rozwój, praca dla ludzi – to hasła, którymi rządzący na całym świecie posługują się, przedstawiając projekty przemysłowe. Rzadziej odpowiadają, kto ponosi koszty tych projektów.

Rezerwat Indian Cree w pobliżu miasteczka Lac La Biche w kanadyjskiej Albercie leży na granicy obszaru objętego największym projektem przemysłowym na świecie. Metodą szczelinowania wydobywa się tu gaz ziemny i ropę naftową. Roponośne łupki pokrywają obszar większy niż Grecja, a rząd kanadyjski wydzierżawił już 66% tego terenu firmom wydobywczym. Szacuje się, że zasoby znajdujące się w Albercie są drugimi największymi na świecie – po złożach w Arabii Saudyjskiej. W prowincji produkuje się około 1,3 miliona baryłek ropy dziennie, zużywając w tym samym czasie 3 miliony baryłek świeżej wody. Emisja gazów cieplarnianych jest od 3 do 5 razy większa niż w trakcie konwencjonalnego wydobycia. Zakłada się, że w najbliższych latach wydobycie prawdopodobnie podwoi się lub potroi.

Ofiary podwójnego pecha

Indianie z Beaver Lake Cree Nation – bo tak oficjalnie, zgodnie z traktatowymi dokumentami nazywa się naród leśnych Cree z okolic Lac La Biche – od dawna domagają się zaprzestania przez firmy wydobywcze działań prowadzących do wyniszczenia środowiska.

Podobne żądania wysuwa wiele innych grup tubylczych. Jedną z bardziej znanych i wspieranych od dawna przez Amnesty International, Greenpeace i inne organizacje są Lubicon Cree z północy prowincji. Ci Indianie mają, jak do dziś sądzono, podwójnego pecha – nigdy nie podpisali umowy traktatowej z Koroną Brytyjska, więc powtarzane przez nich od lat 70. XX wieku żądania zaprzestania wydobycia ropy, gazu i budowy przemysłowej infrastruktury na należących do nich terytoriach były po prostu ignorowane. W 1971 roku  przedstawiciele rządu stwierdzili wprost, że Lubikon Cree są „jedynie nielegalnymi mieszkańcami należącej do Korony ziemi, bez prawa do negocjacji”. W 1899 roku, gdy podpisywano traktaty z ludami indiańskimi z tego regionu, Lubikon Cree przeoczono. Nigdy jednak nie scedowali oni swoich praw do tradycyjnie posiadanej ziemi. W ich sprawie kilkakrotnie wypowiadał się Komitet Praw Człowieka ONZ, przynaglając rząd Kanady do zawarcia porozumienia z tym niewielkim narodem. Bezskutecznie. Ostatnie rozmowy z rządem federalnym załamały się w 2003 roku.

Wydobycie prowadzone na obszarze zajmującym 70 procent tradycyjnych ziem Lubikon Cree powoduje nie tylko problemy ekonomiczne związane z wyrębem lasu i brakiem zwierzyny. Każdego roku na tym terenie poprzecinanym 2300 kilometrów gazo- i ropociągów wykonywanych jest około 100 nowych odwiertów. Silne zanieczyszczenie środowiska przyczynia się do m.in. wzrostu liczby poronień i ciężkich chorób, a utrata możliwości tradycyjnego stylu życia i brak perspektyw – do znacznego wzrostu liczby samobójstw, alkoholizmu i przemocy wśród Indian.

Melina Laboucan-Massimo, działaczka Greenpeace z ludu Lubikon, z którą spotykam się w Edmonton, mówi, że wielokrotnie opowiadała za granicą (występując m.in. przed Kongresem Stanów Zjednoczonych i spotykając się z przedstawicielami rządu Norwegii) o beznadziejnej sytuacji swojej wspólnoty oraz innych grup indiańskich zmagających się ze skutkami wydobycia ropy naftowej. – Za granicą przynajmniej nas słuchają – stwierdza. – W Kanadzie nikt nie chce z nami rozmawiać.

Sprzeciw Pauletta

Do Norwegii udał się także jeden z najbardziej szanowanych liderów kanadyjskich wspólnot tubylczych, François Paulette, Indianin Dene. W 1899 roku jego dziad podpisał traktat z Koroną Brytyjską. On sam w latach 70. jako 22-letni lider swojej wspólnoty przedstawił w Sądzie Najwyższym dokument, znany teraz jako Sprzeciw Pauletta (Paulette Caveat), w którym dowodził, że Indianie kanadyjscy nigdy nie zrzekli się swoich ziem na rzecz osadników. Dokument dał początek legitymizacji roszczeń terytorialnych wysuwanych współcześnie przez wspólnoty tubylcze w Kanadzie.

– To, co robicie z waszymi pieniędzmi, to wasza sprawa. Lecz kiedy zaczynacie wydawać pieniądze na mojej ziemi, to moja sprawa – stwierdził François Paulette na spotkaniu akcjonariuszy Statoil, w czasie gdy firma angażowała się w wydobycie ropy z kanadyjskich łupków. Wódz wypowiadał się między innymi w imieniu Indian Cree i Dene z osady Fort Chipewyan, w dole rzeki Athabaska. – Większość rodzin jest tu w żałobie – mówi młoda mieszkanka Fortu, Jonie Wanderingspirit, w filmie Tipping point zrealizowanym przez Toma Radforda i Niobe Thompson. Pokazuje zdjęcia zmarłych wujów, ciotek, babci. Przyczyną przedwczesnych zgonów jest zwiększona zachorowalność mieszkańców osady na raka i białaczkę. Niezależne badania przeprowadzone przez dr. Davida Schindlera z Uniwersytetu w Edmonton i jego zespół wykazały zatrucie wody (przynoszonej przez rzekę z rejonu wydobycia ropy) trzynastoma toksycznymi substancjami – m.in. metalami ciężkimi. Naukowcy potwierdzają związek pomiędzy skażeniem środowiska ołowiem, rtęcią, kadmem i arsenem a zwiększoną zachorowalnością na białaczkę oraz na raka (w szczególności na występujące w Forcie Chipewyan jego rzadkie postacie).

Koniec zimy w Lac La Biche

Jest 13 kwietnia 2013 roku. W Lac La Biche zaczyna się ceremonia końca zimy. Tym razem jest ona przeprowadzana także w intencji powstrzymania firm wydobywczych przed wkroczeniem na tereny Beaver Lake Cree Nation. W dużej sali są prawie sami Indianie i Metysi z rezerwatu, kilka wspierających wspólnotę osób i kilkoro pilnujących porządku policjantów. Pośrodku, w kręgu, siedzą przedstawiciele gości i członków wspólnoty. Pomiędzy nimi, w centrum, ustawiono młode drzewo.

Obok mnie siada starszy mężczyzna.
– Koledzy powiedzieli, że możesz nie wiedzieć, o co tu chodzi, więc przyszedłem wytłumaczyć. Tu jest jak w kościele – modlimy się. Bóg jest jeden, jakkolwiek go nazwiemy, Wielkim Duchem czy Duchem Świętym. Drzewo, które stoi pośrodku, jest symbolem Matki Ziemi. Kiedyś kobietom nie wolno było zasiadać w Kręgu, teraz mogą – tłumaczy. Nazywa się Ernie Tom. Jest Metysem. Całe życie spędził w rezerwacie. Pytam go, co myśli o wydobyciu ropy i gazu z łupków oraz o obawach, które wszyscy tutaj z tym wiążą. Opowiada o zatruciu środowiska i zanieczyszczeniu wody, o tym, że nie ma już prawie żadnych zwierząt, na które mogliby polować.

Przypominam sobie, jak trzy lata wcześniej to samo mówił mi Roland Woodward, lider Indian Cree i Dene żyjących jakieś 250 kilometrów na północ stąd. Narzekał na zatrudnianych przez kopalnie Newfies, jak tu często określa się ludzi z Nowej Funlandii. Według Rolanda, który nie brał pieniędzy od kanadyjskiego rządu i żył z traperstwa, przyjezdni robotnicy, którzy na Nowej Funlandii nie mają już na co polować, bo wszystko wybili, wybijają teraz zwierzęta w Albercie. Zwierzęta uciekają także dlatego, że wszędzie, gdzie powiększane jest wydobycie, wycinany jest las. Tradycyjne łowieckie tereny Beaver Lake Cree teraz przecina 4028 km rurociągów i 948 km dróg oraz 21700 km linii sejsmicznych. Traperzy twierdzą też, że wiele zwierząt choruje z powodu zmian w środowisku spowodowanych wydobyciem.

Ludzie siedzący w kręgu zakończyli modlitwę i rytualny posiłek, na który składała się m.in. zupa z nosa łosia. Ernie informuje mnie, że teraz zaczną się tańce w kręgu i że mogę już robić zdjęcia.

– Mój dziadek mówił, że przyszłe pokolenia, biali, zniszczą Ziemię. Ale to nie biali, to chciwość. Kiedyś ludzie – ja też – żyli z tego, co dawała ziemia. Nie potrzebowali dużo więcej. Trochę pieniędzy na mąkę. Poza tym polowali i żyli z ziemi. W zamian się modlili i coś ofiarowywali, na przykład tytoń. Indianie nauczyli białych upraw i jak się leczyć miejscowymi roślinami. Biali żyli w małych koloniach. Teraz jest na odwrót, to my żyjemy w małych koloniach – śmieje się Ernie. – No i teraz to biali pouczają Indian, co mają jeść.

Słucham z zainteresowaniem i myślę, że Ernie trafił w sedno. Korporacjom potrzebne są zyski. Rozliczają je z nich akcjonariusze, którzy na swoich udziałach chcą zarabiać, tu i teraz. Co trzy miesiące kopalnie sprawdzają, czy ich działania przyniosły dochód i ile zarobiły na wydobyciu. Najlepiej byłoby więc, gdyby zyski powiększały się z dnia na dzień.

Do tradycji  Indian kanadyjskich, podobnie jak i innych ludów tubylczych, należała wspólnotowa własność ziemi. Ich ekonomia nie opierała się na dążeniu do szybkiego zysku, lecz na takim sposobie gospodarowania, który nie wyczerpuje zasobów i pozwala kolejnym pokoleniom utrzymać się z zajmowanego terytorium.

Tipi na polach naftowych

Coraz więcej ludzi przyłącza się do tańczących w kręgu. Wśród zaproszonych gości są między innymi David Willimas i Susan Smitten, którzy przyjechali na tę uroczystość aż z Brytyjskiej Kolumbii. Reprezentują organizację pozarządową RAVEN (Respecting Aboriginal Values and Enviromental Needs), która wspiera wspólnotę, m.in. zbierając środki na sporządzenie raportów środowiskowych i podjęcie działań prawnych przeciwko firmom wydobywczym. David jest antropologiem. W Kolumbii Brytyjskiej mieszka w pięknej dolinie, w której żyją ostatnie w Kanadzie stada dzikich koni.

– Wydobycie ropy i gazu z łupków jest dla mnie ogromną środowiskową katastrofą, nie tylko na rozległym obszarze zachodniej Kanady bezpośrednio dotkniętej odwiertami, zanieczyszczeniem cieków wodnych i powietrza, ale też ze względu na ilości emitowanego CO2 i wywoływane tym globalne zmiany klimatu. Rurociągi, które będą transportować gaz i ropę na zachód, są ze względu na swą awaryjność niezwykle uciążliwe i szkodliwe dla lokalnych społeczności – mówi David. – W Brytyjskiej Kolumbii jesteśmy bardzo zaniepokojeni tym, że z czasem wzdłuż wybrzeża mogą mieć miejsce ogromne wycieki ropy z tankowców, które będą transportować surowiec na azjatyckie rynki. Oddziaływania kopalń na społeczności indiańskie i ich kulturę trudno oszacować, ale jest ono katastrofalne. Względny dobrobyt, do którego przyczynia się rozwój wydobycia, stanowi pułapkę, do której Indianie są wabieni przez korporacje. Zakończy się to zniszczeniem ich ziemi i sposobu życia. 

Kopalnie dotują budowy szkół, dróg, centrów sportowych. Lokalnym społecznościom, w tym społecznościom tubylczym, przekazują znaczne kwoty. Jedną z takich grup, która w zamian za zgodę na prowadzenie wydobycia na ich terenach otrzymała wiele milionów dolarów, są Indianie z Fortu McKay. Wódz tej wspólnoty, Jim Bouchet, uważany jest przez część Indian i Metysów z Alberty za przedsiębiorczego i racjonalnego człowieka, przez drugą zaś część za osobę, która nie działała w dobrze rozumianym interesie społeczności, którą reprezentuje.

– Nie mieliśmy wyjścia – mówi Jim, gdy w 2010 roku rozmawiam z nim w pięknym, ogromnym mającym kształt tipi, centrum kulturowym Indian z McKay. – Kopalnie i tak by tu weszły, a tak przynajmniej dostaliśmy pieniądze na inwestycje i ludzie mają pracę.

Autostrady w krainie łosi

Na południu osada sąsiaduje z kopalniami Suncore i Syncrud, na północy działa projekt Horizon prowadzony przez CNRL, na wschodzie sąsiadem jest Shell, na zachodzie – Total. Bezrobocia w McKay prawie nie ma. Jim potwierdza jednak, że w związku z zanieczyszczeniem wody na raka choruje tam znacznie więcej osób, niż wynosi średnia krajowa. Poza tym zdarzają się przypadki bardzo dziwnych jego odmian. Ryby nie nadają się do jedzenia, a woda z przepływającej w pobliżu rzeki do picia.

Trzy lata po naszej rozmowie w kolejnych wyborach do rady plemiennej Jim Bouchet wygrywa jednak tylko kilkoma glosami i wraz z całym plemieniem sprzeciwia się rozszerzeniu wydobycia ropy na święte tereny położone nad Jeziorem Łosia. Jim opowiadał mi, że co roku latem ludzie z osady McKay wybierają się na jakiś czas do lasu, obozują tam tak, jak robili to ich dziadowie. – Wtedy naprawdę czujemy, że nadal jesteśmy Indianami – powiedział z uśmiechem. Miejsce, gdzie obozują i polują, to właśnie tereny wokół Jeziora Łosia. Według zamierzeń Brion Energy, które jest wspólnym  przedsięwzięciem Petro China i Athabasca Oil Corporation, te obszary mają zostać objęte projektem Dover. Ludzie z Fort McKay nie są zupełnie przeciwni projektowi. Domagają się jednak utworzenia 20-kilometrowej strefy buforowej, która uchroni ich święte tereny.

Tubylcze przedsiębiorstwa współpracujące z firmami wydobywczymi jako podwykonawcy otrzymują duże ulgi podatkowe. Znajomi z Anzac pokazują mi zdjęcia z otwieranego kilka lat temu przez Nexen projektu Long Lake: Postawiono tipi. Miejscowi Indianie biorą udział w uroczystości, uświetniając ją tubylczymi rytuałami. Przewodzi im jeden z lokalnych liderów, który teraz podobno stara się o pokaźne odszkodowania od kopalni. Niektórzy uważają, że wykorzystuje sytuację, żeby zarobić. Pytam o innego indiańskiego lidera, wspomnianego już Rolanda Woodworda, który także tu mieszkał. Znajomi potwierdzają, że nie brał udziału w organizowanych przez Nexen uroczystościach. Nie jestem zaskoczona. Rolanda – jak pamiętam z naszej rozmowy – zdecydowanie bardziej niepokoiły zmiany w środowisku wynikające z działalności kopalń, niż cieszyły materialne zyski, które mogły one przynieść miejscowym. Miał wielu popleczników, ale także zdecydowanych krytyków.

– Blokowanie autostrady nie jest właściwym sposobem działania – oburza się Alvena Strasbourg, 92-letnia szanowana Metyska, gdy siedzimy w jej domu w Anzac i rozmowa schodzi na Rolanda. Ona i jej rodzina byli jednymi z pierwszych osadników w tym regionie. Przez całe życie zajmowała się traperstwem. Teraz dla pracowników firm wydobywczych prowadzi szkolenia na temat kultur rdzennych mieszkańców tych ziem. – Nie dbam o to, kto kim jest. Nie powinno się siadać na autostradzie i blokować drogi w taki sposób, żeby ludzie nie mogli przejechać – powtarza.

Przez liczący ośmiuset mieszkańców Anzac przejeżdżają codziennie tysiące samochodów zmierzających do leżących w pobliżu kopalń i z powrotem. Częściowa blokada drogi przeprowadzona przez Rolanda i jego ludzi na odcinku ciągnącym się wzdłuż indiańskiego rezerwatu doprowadziła do tego, że znaki nakazujące zmniejszenie prędkości pojawiły się w pewnej odległości przed jego granicami. Wcześniejsze ich usytuowanie sprawiało, że samochody prawie tu nie zwalniały. Postawiono też latarnie. Ludzie chodzący wzdłuż drogi poczuli się nieco pewniej.

Work hard, play hard

Na pracę w kopalniach i firmach je obsługujących mogą liczyć nie tylko Indianie z okolicznych rezerwatów i pozostali mieszkańcy Alberty. Przylatują tu ludzie z całej Kanady – z Brytyjskiej Kolumbii, Nowej Funlandii, Ontario.

– Tam, gdzie mieszkam, w Ontario, zarabiałbym dwa razy mniej – mówi inżynier, którego spotykam w barze na stacji benzynowej.  – Nic tu nie ma, tylko praca. Jesteśmy ciągle zmęczeni, chodzimy jak zombi, ale nigdzie tyle nie zarobię.

Pięćdziesiąt kilometrów od Fort McMurray mieszka mój przyjaciel, który mówi to samo. Że to „obóz pracy”. Proszę go, żeby mi wyjaśnił, dlaczego więc ludzie tu zostają? Co on i inni, którzy tu przyjechali, sądzą o tak potężnym zniszczeniu środowiska generowanym przez wydobycie. Opowieść trwa długo.

– Wielu ludzi żyjących w okolicach Fortu uważa, że nie ma już alternatywy i że tak czy inaczej ropa będzie tu wydobywana. Ludzie, zwłaszcza mężczyźni, przyjeżdżają tutaj, bo czują, że nie mają wyjścia – opowiada mój przyjaciel, Jarek Wysokiński. – Nieraz jest tak naprawdę, bo nie mają pracy, ceny domów są wysokie, brak im perspektyw na kształcenie własne i dzieci. Czasem jest to jednak tylko w ich głowach, a rzeczywistość jest inna. Gdy pojawiają się tutaj, są zszokowani, że mogą zarobić trzy lub cztery razy więcej niż w rodzinnych stronach. W większości przypadków traktowani są tu przez pracodawców z respektem i należytym szacunkiem. Firmy dbają o ich bezpieczeństwo i odpowiedni trening. Kto chce zrobić karierę, ma tu o wiele większe szanse niż gdzie indziej w Kanadzie. Wielu przyjeżdża, by zarobić i zabawić się („work hard, play hard”). Kolejna grupa to poszukiwacze przygód. Fort McMurray jest dla nich kolejną przygodą, w której nie przeszkadzają zarabiane tu dobre pieniądze. Trzecia grupa (i tych jest najwięcej) to dobrzy ojcowie i mężowie, którzy pracując tutaj, mogą – nieraz po raz pierwszy w życiu – zapewnić rodzinom dobre życie klasy średniej. Nie jest to dla nich możliwe w innych częściach Kanady. Jest jeszcze efekt „echa” – dodaje. – Polega on na tym, że jedno stanowisko na polach naftowych generuje pracę sześciu ludziom w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. W ciągu następnych 25 lat będzie to około 800 tys. miejsc pracy. To dużo wyborców! Jest kryzys i miliony stanowisk wyparowały z Ameryki Północnej. W prawie 80 procentach ludzie pracują w usługach, gdzie zarabiają grosze w porównaniu z pracującymi przy produkcji. W Albercie występuje też problem tzw. Dutch disease. Ludzie przestają się uczyć. Bo po co? Zamiast iść na uniwersytet, jadą na pola naftowe, gdzie jako młodzi „nafciarze” zarobią cztery razy więcej, niż zarobiliby jako młodzi naukowcy. W przyszłości będzie to wielki problem, chyba że Alberta będzie tak bogata, że  po prostu kupi naukowców z zagranicy. Trzeba zwolnić, ale nie ma nikogo, kto by chciał powiedzieć to obu stronom – zielonym i korporacyjnym księgowym. Wierzę, że istnieje  alternatywa dla tego miejsca, ale jak zwolnić tę maszynę?

Postęp i jego hamulcowi

Przyjeżdżają tu również imigranci. Oni także nastawieni są na ciężką pracę. Muszą zarobić na to, by zacząć życie w Kanadzie, a często również na wielopokoleniowe rodziny, które zostawili w Indiach, na Filipinach czy w Somalii i którym co miesiąc wysyłają pieniądze. Dla nich protesty Indian z ruchu Idle No More są niezrozumiałe. Widzą w nich ludzi, którzy biorą pieniądze od rządu i nie mają ochoty ciężko pracować. O historii kolonizacji Kanady i losach zamieszkujących ją plemion wiedzą bardzo niewiele. Nie słyszeli o przymusowych szkołach z internatem czy oddzielnych szpitalach dla Indian, gdzie dzieci trzymano przywiązane do łóżek. Kanada jawi im się raczej jako Ziemia Obiecana, w której można godnie zarobić.

Pytam Craiga Benjamina z kanadyjskiej Amnesty International, czy tutaj również – podobnie jak w krajach Ameryki Łacińskiej – Indianie oskarżani są o to, że wstrzymują rozwój. Słyszałam takie opinie, lecz nie wiem, na ile są powszechne.

– Myślę, że faktycznie wielu ludzi w Kanadzie postrzega Indian jako przeciwnych rozwojowi lub jako przeszkodę w rozwoju – mówi Craig. Jako przykład przytacza list otwarty opublikowany przez federalnego ministra zasobów naturalnych, Joe Olivera, atakujący przeciwników rurociągu, którym ropa i gaz mają być transportowane na zachodnie wybrzeże.

„Niestety, istnieją radykalne grupy ekologiczne i inne – pisał minister – które starają się zablokować tę możliwość dywersyfikacji naszego handlu. Ich celem jest zatrzymanie każdego dużego projektu bez względu na to, jaki koszt poniosą kanadyjskie rodziny, tracące wskutek tego miejsca pracy i wzrost gospodarczy”.

– Tekst nie odnosił się bezpośrednio do Indian, ale przeciwnikom budowy rurociągu przewodzili przede wszystkim właśnie oni. Wystarczy sprawdzać zgodność projektów z prawem, by pojawiły się podobne zarzuty – dodaje Craig.

Postęp, rozwój, praca dla ludzi – to hasła, którymi rządzący posługują się, przedstawiając projekty przemysłowe we wszystkich częściach świata. Rzadziej słychać odpowiedź na pytanie, kto ponosi koszty tych projektów, na jakich zasadach i zgodnie z jakim prawem.

Czy wszystkim płaci Gazprom?

Protestujący w takich sytuacjach ludzie niejednokrotnie nazywani są zdrajcami. Kanadyjski minister w swoim liście sugerował, że przeciwnicy rurociągu „używają funduszy otrzymanych od zagranicznych grup interesów, by podważyć narodowy kanadyjski interes ekonomiczny”. Wykrycie zdrajców w opozycji nie jest oczywiście nowym pomysłem. W Brazylii w latach 80. XX wieku podejrzanymi o zdradę byli wszyscy sprzymierzeńcy Indian Yanomami, którzy bronili ziem tej grupy przed inwazją poszukiwaczy złota. Rząd brazylijski twierdził, że chcą oderwać terytorium Yanomami od Brazylii i zakazał wstępu tam wspierającym Indian organizacjom pozarządowym, łącznie z jedyną organizacją zapewniającą Yanomami skuteczną opiekę medyczną. Nie unikał podobnych argumentów „najbardziej proindiański” prezydent obydwóch Ameryk, Evo Morales. Gdy Indianie protestowali przeciw jego decyzjom, twierdził, że są inspirowani przez rząd Stanów Zjednoczonych. W Polsce „działalność antyłupkowa” była zazwyczaj – jak czytaliśmy w doniesieniach prasowych – „stymulowana przez wiele zachodnich organizacji ekologicznych” (1). Te zaś „finansował rosyjski Gazprom”. Po tym, jak prezydent Putin rozprawił się z „piratami” z Greenpeace, trudno już jednak było przekonywać, że sam sfinansował ich protest w Arktyce.

Postscriptum
W czerwcu tego roku, kanadyjski Sąd Najwyższy przyznał prawo własności ziemi zamieszkującemu w Kolumbii Brytyjskiej indiańskiemu narodowi Tsilhqot’in, który nigdy nie podpisał traktatu z Koroną Brytyjską. Projekty wydobywcze przeprowadzane na ziemi należącej do ludu  Tsilhqot’in będą wymagały jego zgody. Ta precedensowa decyzja stworzyła nadzieje dla wielu innych tubylczych ludów, także dla Lubicon Cree, którzy nigdy nie zaprzestali walki o prawo do decydowania o losach swojej ziemi.

Przypisy:

(1) Cezary Gmyz, Palikot przeciw polskim łupkom, Rzeczpospolita, 25-26.08.2012, s.1; zob. też ten sam tytuł: http://www.rp.pl/artykul/927601.html (wersja internetowa tekstu różni się od wersji papierowej; cytowane określenia znajdują się w wersji papierowej);
http://www.rp.pl/artykul/16,927602-Ekolodzy-lacza-sie-przeciw-lupkom.html?p=2;

Czytaj także:

Goodbye, Chevron! (komentarze)

Naomi Klein: Jak wykorzystać Ukrainę i ugotować przy okazji planetę

Naomi Klein: Walczmy, zanim wszyscy trafimy przeżuci na hałdę

José Bové, Traktat z USA fundamentalnie zmieni to, jak działa Europa

Jakub Majmurek, Łupki kontra demokracja

Lech Kowalski: Dziś underground to jest rolnik spod Zamościa

Żurawlow: „Chcemy, żeby Chevron sobie stąd poszedł”

Zieloni: List do mieszkańców Żurawlowa

Hanna Gill-Piątek: Gra o antydemokrację

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij