Unia Europejska

Ekonomiczne bajki konserwatystów

Wzrost PKB? Raczej niepewności, cięć i samozatrudnienia.

„Gospodarka Zjednoczonego Królestwa borykała się z problemami od czasu kryzysu finansowego z 2008 roku. Jej ożywienie wymagało trudnych decyzji o cięciach wydatków, gdyż ostatni, nieodpowiedzialny rząd laburzystów zostawił za sobą ogromny deficyt budżetowy, zasypując elektorat zasiłkami z publicznych pieniędzy. Dzięki temu, że nie zważając na protesty, obecna koalicja uparcie trwała przy swym stanowisku, gospodarkę udało się uratować. Co prawda, płace jeszcze nie wróciły do dawnego pułapu, ale przynajmniej nie brakuje miejsc pracy, co pozwala obywatelom stanąć na nogach samodzielnie, bez konieczności pozostawania na garnuszku państwa”.

Tak przynajmniej przedstawiają rzecz brytyjscy konserwatyści, a znaczna część społeczeństwa kupuje ich zgrabną historyjkę. Nie tylko wyborcy twierdzą, że w kwestiach ekonomicznych wierzą konserwatystom bardziej niż laburzystom. Nawet członkowie Partii Pracy zaczęli zgadzać się z konserwatywną narracją, starając się dorównać Partii Konserwatywnej, a może nawet ją przegonić w deklaracjach na temat dalszego zaciskania pasa. Sęk w tym, że przyglądając się tej narracji bliżej, dostrzeżemy, że przedstawiana przez rząd Davida Camerona argumentacja jest dziurawa jak szwajcarski ser.

Przyjrzyjmy się choćby przyczynom deficytu. Na przekór konserwatywnym zapewnieniom o skłonności laburzystów do marnotrawstwa, uśredniony budżet z czasu rządów Partii pracy (z sześciu lat rządzenia: 1997–2002) był zrównoważony. Pomiędzy 2003 a 2007 rokiem deficyt wprawdzie wzrósł, ale udawało się go opanować na poziomie 3,2 proc. PKB.

Warto zauważyć, że wzrostu deficytu w latach 2003-2007 nie spowodowały bynajmniej zwiększone wydatki na pomoc społeczną. Według danych Office for National Statistics [brytyjski GUS – przyp.tłum.], w okresie wzrostu deficytu wydatki te utrzymywały się na stałym poziomie ok. 9,5 proc. PKB rocznie. Dramatyczna zwyżka deficytu budżetowego z 3 do 10,7 proc. PKB w latach 2009-2010 była przede wszystkim wynikiem recesji spowodowanej przez kryzys finansowy.

Najpierw recesja zmniejszyła przychody rządu o sumę równą 2,7 proc. PKB – z 42,1 proc. do 39,7 proc. – pomiędzy 2008 a 2009–2010. Następnie poderwała w górę wydatki na pomoc społeczną (tzn. zasiłki i opiekę zdrowotną). Spadek koniunktury automatycznie podwyższa wydatki na rozmaite świadczenia społeczne, jak zasiłek dla bezrobotnych czy zasiłek dochodowy, ale też zasiłek dla osób niepełnosprawnych i opiekę zdrowotną, gdyż zwiększone bezrobocie i bieda powodują plagę fizycznych i psychicznych problemów zdrowotnych. W latach 2009–2010, w szczycie recesji, publiczne wydatki Zjednoczonego Królestwa wzrosły o sumę równą 3,2 proc. PKB w porównaniu z rokiem 2008 (z 21,8 proc. na 24 proc.).

Jeśli dodać wywołany recesją spadek wpływów z podatków oraz wzrost wydatków społecznych, uzyska się sumę 5,6 proc. PKB – niemal równą wzrostowi deficytu w latach 2008-2009/10 (czyli 5,7 proc. PKB). Pomimo, iż część wzrostu wydatków na pomoc społeczną wywołały inne czynniki niż recesja, takie jak na przykład starzenie się populacji, można śmiało powiedzieć, że już sama recesja stanowi rzetelne wyjaśnienie deficytu, lepsze z pewnością niż rzekoma nieudolność ekonomiczna laburzystów.

Skonfrontowani z tym rozumowaniem, zwolennicy narracji torysów odpowiedzą zapewne „może i tak, ale niezależnie od przyczyn, musieliśmy opanować deficyt, bo nie możemy żyć ponad stan, akumulując długi”. To przednowoczesne, niemal zabobonne spojrzenie na dług.

O tym, czy dług jest czymś złym czy czymś dobrym, decyduje bowiem jego przeznaczenie.

Skądinąd koalicja zmusiła studentów do zaciągania ogromnych długów na edukację wyższą, tłumacząc, że ich zwiększone możliwości zarobkowania pozwolą im wyjść na swoje nawet po uwzględnieniu konieczności ich spłaty.

Tak samo należy myśleć o długu rządowym. Na przykład gdy popyt w sektorze prywatnym słabnie, jak w przypadku roku 2008, „życie ponad stan” ze strony państwa na krótką metę może realnie zmniejszyć dług publiczny w dłuższej perspektywie, a to poprzez przyspieszenie ożywienia gospodarczego, a tym samym rychlejszy wzrost wpływów z podatków i spadek wydatków na opiekę społeczną. Jeśli do tego zwiększony dług publiczny wynika z wydatków na projekty stymulujące produktywność – tzn. na infrastrukturę, prace badawczo-rozwojowe, szkolenia i programy wczesnego nauczania dla dzieci w trudnej sytuacji – następująca w ich efekcie redukcja długu będzie jeszcze znaczniejsza.

Przeciw temu argumentowi zwolennicy rozumowania konserwatystów mogą odpowiedzieć: „po owocach ich poznacie”, a więc – skoro wychodzimy z recesji, to znaczy, że strategia rządu podziałała. Ale czy rzeczywiście recesja się kończy? Ciągle słyszymy, że dochód narodowy dziś jest wyższy od przedkryzysowego szczytu w 2008. Tylko że w międzyczasie populacja wzrosła o 3,5 mln osób (z 60,5 do 64 mln), a to znaczy, że dochód per capita dziś wynosi 3,4 proc. mniej niż 6 lat temu. Co gorsza, ożywienie gospodarcze charakteryzują zwiększone nierówności społeczne: płace realne spadły o 10 proc., podczas gdy najbogatsi zwiększyli swoje fortuny.

Może przyznamy chociaż, że okres wyjścia z kryzysu obfituje w możliwości zatrudnienia, w związku z powstałymi w latach 2011–2014 1,8 mln miejsc pracy?

Cóż, obok sześcioprocentowego bezrobocia, który to wskaźnik wcale nie jest powodem do dumy, problemem jest również niska jakość nowo utworzonych stanowisk. Coraz więcej pracowników znajduje się w sytuacji „niepełnego zatrudnienia”, pracując mniej, niżby chcieli, z powodu braku zajęcia.

Pomiędzy rokiem 1999 a 2006 tylko 1,9 proc. zatrudnionych pracowało na takich stanowiskach; do 2012–2013 ta liczba osiągnęła 8 proc.

Tu dochodzimy do niespotykanego wcześniej wzrostu samozatrudnienia. Odsetek samozatrudnionych wśród wszystkich osób pracujących wynosił tradycyjnie (1984–2007) 12,6 proc., a obecnie 15 proc. Nie dysponując żadnymi dowodami na gwałtowną eksplozję przedsiębiorczej energii u Brytyjczyków i Brytyjek, możemy wnioskować, że wiele osób przeszło na samozatrudnienie z konieczności, a nawet desperacji. Choć badania wskazują, że większość niedawno samozatrudnionych podaje, że woli tę formę pracy, znamy też dane porównujące spadki płac pracowników i pracodawców. Płace samozatrudnionych spadły o 20 proc., w porównaniu do 6 proc. spadku u zatrudnionych na stałe między 2006/2007 a 2011/2012, jak podaje think tank Resolution Foundation – to informacje świadczące o tym, że ludzie po prostu nie mają wyboru, a nie że wspinają się po szczeblach kariery biznesowej.

Biorąc pod uwagę większą liczbę niepełnozatrudnionych (6,1 proc. wszystkich zatrudnionych) i niepewną sytuację świeżo samozatrudnionych (3,4 proc.), 8,5 proc. pracujących Brytyjczyków (czyli 2,6 mln osób) tkwi na stanowiskach, które nie wykorzystują w pełni ich umiejętności – można to nazwać „półzatrudnieniem”.

Sukces konserwatywnej narracji o gospodarce pozwolił koalicji torysów i liberalnych demokratów prowadzić szkodliwą i niesprawiedliwą strategię gospodarczą, która przyniosła zaledwie podróbkę prawdziwego ożywienia, opartą na pompowanych przez rząd bańkach aktywów na rynkach nieruchomości i finansów, przy jednoczesnym zastoju produktywności, spadających płacach, milionach ludzi pracujących w warunkach prekariatu, wreszcie z drastycznymi cięciami w pomocy społecznej.

Kraj na gwałt potrzebuje odmiennej narracji, aby możliwe było przedefiniowanie debaty publicznej. Budżet państwowy należy pojmować nie tylko w kategoriach księgowych, ale też zarządzania popytem, spójności społecznej i wzrostu produktywności. Miejsc pracy i płac nie należy rozumieć pod kątem tego, czy ludzie na nie „zasługują” czy nie, ale w kategoriach możliwości jak najlepszego wykorzystania potencjału ludzkiego i dostarczania przyzwoitych środków do godnego życia. Trzeba znaleźć sposoby na wytworzenie wzrostu gospodarczego przez zwiększenie produktywności, zamiast ciągłego pompowania baniek aktywów.

Bez nowej wizji gospodarczej łączącej te elementy Wielka Brytania nie zejdzie z drogi stagnacji, niestabilności finansowej i konfliktu społecznego.

przeł. Aleksandra Paszkowska

Ha-Joon Chang – ekonomista, popularyzator teorii ekonomicznej i publicysta, wykłada na Uniwersytecie Cambridge, autor m.in „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2013). Wkrótce nakładem Wydawnictwa KP ukażą się również polskie przekłady „Economics: The User’s Guide” i „Bad Samaritans”.


Artykuł ukazał się na stronach „The Guardian”. © Guardian News&Media, 2014. 

 

 

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych 


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij