Unia Europejska

Dymek o Brexicie: Nie można już uprawiać polityki „za, a nawet przeciw”

Brexit na lata pozostanie lekcją porażki.

Rację mają wszyscy ci, którzy konstatują dziś, że wygrana brexitowców to czerwona kartka pokazana establishmentowi, odrzucenie dotychczasowego porządku, na co elity pracowały nie od wczoraj, ale przez lata i dekady. Wszystko to prawda. Ale zarazem nic nie jest takie proste*. Przegrana kampania referendalna mówi nam nieco więcej o dzisiejszej polityce, niż tylko to, że „dłużej tak się nie da”.

Faktycznie, obok rzeczywistego eurosceptycyzmu, wygrana Brexit ma też wiele wspólnego z fenomenem, który doprowadził już do wyborczej wygranej SYRIZ-y czy tryumfu PiS-u w Polsce. Wszystkie te rozstrzygnięcia wzięły się z porażki pewnego języka i typu uprawiania polityki, którymi coraz bardziej przesiąkło polityczne centrum. Przekaz Brexitowców – „odzyskać kontrolę” – był jasny, mocny i podany w pryncypialny sposób. Podobnie SYRIZA zmarginalizowała partie tradycyjnego duopolu mówiąc jasne „nie” wszystkiemu, co było do tej pory, a Warufakis i Tsipras wysyłali Komisję Europejską do diabła – w sposób niewiele różniący się od stanowiska Farage’a. PiS zdecydowanie odrzucał całą III RP, stworzył czytelne opozycje – patrioci kontra „komuniści i złodzieje” – a swoje zamierzenia komunikował w prostej i przystępnej postaci. Przeciwko wszystkim tym rewolucyjnym w duchu propozycjom zaprezentowano niemrawą i wewnętrznie sprzeczną obronę tego, co jest, dodatkowo przyprawioną mocno spóźnionym i nieszczerym biciem się w piersi. Jak to wyglądało w Wielkiej Brytanii?

Obóz Brexit był świetnie uzbrojony i wybrał strategicznie dogodną pozycję. Wystarczy wysłuchać telewizyjnych debat, w szczególności ostatniej, widowiskowej i teleturniejowej wręcz w swoim formacie Great Debate organizowanej przez BBC. Na scenę wychodzi Boris Johnson i mówi, że każdego tygodnia Wielka Brytania wysyła do Brukseli 350 milionów funtów, na wydatkowanie których nie ma wpływu. Riposta obozu Remain: Boris, nie masz racji, posłuchaj ekspertów! Na co już Boris ma świetną odpowiedź: ci sami eksperci przepowiedzieli imigrację dziesięć razy mniejszą niż w rzeczywistości, dziękuję wam za takich ekspertów. A po tym sierpowym dokłada jeszcze w podbródek: czy nie wolelibyście po prostu, żebyśmy te 350 milionów wydali na służbę zdrowia? I jak na ironię: choć to Remain powtarzało głosy ekspertów, to Leave miało usta pełne liczb i podanych w prosty sposób danych. To, że liczby i fakty Johnson naciąga, jest drugorzędne. Jak ktoś kiedyś mądrze zauważył: z populizmem się nie dyskutuje, z populizmem się wygrywa. Kampania referendalna na to nie pozwoliła. „Kto woli dać 350 milionów tygodniowo Brukseli, zamiast naszym lekarzom i pielęgniarkom, ręka w górę!”.

Argumenty, że to nie imigranci z Polski i Bruksela zniszczyli służbę zdrowia, ale rządy Torysów, choć prawdziwe, ginęły w burzy oklasków.

Więc nawet jeśli rozum dalej stał po stronie Remain, to serce skłaniało się ku Brexit. Zauważył to pierwszy Michael Gove, brytyjski polityk poproszony o skomentowanie debaty na gorąco. Zwolennicy wyjścia z Unii, choć prezentowali opcję dużo bardziej ryzykowną, mówili pewnie i optymistycznie; zwolennicy pozostania w niej – zachowawczo i niepewnie. Brexit przez całe dwie godziny odwoływał się do siły: „jesteśmy suwerennym krajem”, „jesteśmy piątą gospodarką świata”, „stać nas na to”, „umiemy rządzić się sami”. Retoryka Remain była retoryką słabości: „nie poradzimy sobie bez UE”, „nie jesteśmy Norwegią”, „nie stać nas na to”, „nie wiemy, co nas czeka”. Riposta Brexitowców była za każdym razem jednoznaczna: „przestańcie opowiadać, jacy to jesteśmy słabi”. Tak na zdrowy rozum, kiedy polityk albo polityczka po raz ostatni wygrał cokolwiek, przekonując że nie poradzi sobie sam? To samo dotyczy dziś większości sił centrowych i liberalnych na kontynencie, gdy przekonują, że w zasadzie lepiej nic nie ruszać, lepiej uważać, a kroczyć powoli. Przeciwko sobie mają do granic fanatyzmu pewnych siebie liderów, którzy przekonują, że trzeba w końcu ruszyć do przodu.

Prawdziwym samobójstwem jednak było przyznanie racji przeciwnikom. Jednym z zasadniczych argumentów za wyjściem z Unii była konieczność odzyskania kontroli nad imigracją. Mamy prawo prowadzić własną politykę migracyjną, mamy prawo strzec granic, mamy prawo zapraszać do siebie najzdolniejszych, a deportować przestępców – konsekwentnie powtarzali Brexitowcy. Co na to Remain? Nawet syn imigrantów Sadiq Khan – jedna z najjaśniejszych gwiazd tego obozu – mówił, że nie Wielka Brytania nie radzi sobie z imigracją. Cóż, jeśli przyznaje to muzułmanin, lewicowiec i syn imigrantów, to obóz Remain mógł równie dobrze z tej części debaty się wycofać i oddać ją walkowerem.

W najbrutalniejszym skrócie: obóz Remain przez blisko połowę czasu zgadzał się ze swoimi przeciwnikami, by przez drugą połowę przekonywać, że zgodzić się z nimi po prostu nie wypada. Cóż, jeżeli „w dużej mierze” zgadzamy się z przeciwnikiem, to „w dużej mierze” właśnie oddaliśmy mu głosy.

Logika argumentów Remain była dużo bardziej niespójna, a ich obóz podzielony. Cała kampania za pozostaniem w UE to jeden wielki paradoks – „nie lubimy Unii, jest pełna wad, ale trzeba w niej zostać”. Nie wiem, czy kiedykolwiek był gorszy czas, aby przekonywać wyborców do propozycji niejednoznacznych i sprzecznych. A do tego logika ta „mniejszego zła” – wybierzcie biurokratę unijnego, możecie mieć gorszego. Jeszcze na dokładkę, podczas gdy Leave było jednomyślne w swoim przekazie – Unia nas ogranicza! – to Remain ciągnęło linę w najprzeróżniejsze strony.

David Cameron przekonywał, że nie lubi Unii ze względu na krępujące biznes regulacje, Partia Pracy i związki zawodowe w tym samym obozie przekonywały, że warto w Unii pozostać ze względu na… regulacje chroniące pracowników. Sojusz neoliberałów i socjalistów, opowiadający o dwóch zupełnie różnych Uniach – to dla niektórych było za dużo. Szczególnie niekorzystnie rozegrało się to dla lewicy: decyzja o pozostaniu była zgodna z ideologią partii, ale przeciwko wielu wyborcom – co okazało się absolutnie toksyczne. Zabrakło też wiarygodności: jasne dla wszystkich jest że ani Corbyn, ani Cameron nie należeli nigdy do wielbicieli UE i ich pozycje są wynikiem pewnego kompromisu, po drugiej stronie stali Johnson i Farage, którzy nigdy swoich pozycji nie musieli przesadnie korygować.

Czas politycznego rozkroku się kończy – widać to w Polsce, widać w całej Europie i w Wielkiej Brytanii już poza UE. Paradoksalne propozycje, wciskanie ludziom wielopiętrowych równań, bycie „za, a nawet przeciw” nie ma już sensu. Przekładając to na nasze kategorie, można powiedzieć, że obóz Remain jest jak PO: trochę za związkami partnerskimi i za status quo w sprawie przerywania ciąży. Trochę za status quo w każdej sprawie i zawsze przeciw zamianie. To oznacza tylko i aż tyle: nie można już dłużej „trochę” robić polityki. Bo, jak pokazało referendum, populiści robią ją naprawdę.

* Prosta opozycja – prosty lud kontra kosmopolityczne elity, która się tu narzuca, nie opowiada całej historii. Szkocja zagłosowała za pozostaniem w UE. Szkocka Partia Narodowa – która u siebie ostatnio zabrała już resztki robotniczego poparcia Partii Pracy – zagłosowała, owszem, przeciwko elitom, ale tym z Westminsteru, w przekonaniu, że poza Unią, ale wciąż pod Londynem nie ma na silniejszą Szkocję szans. To Londyn, nie Bruksela kojarzy się tam z liberalizacją rynku, prywatyzacją przemysłu, uzależnieniem od centralnie przyznawanej jałmużny. Rzekomo antyunijny „prosty lud” to też miliony kolorowych obywateli Londynu, którzy tak jak byli za Sadiqiem Khanem jako kandydatem na burmistrza, tak byli też za pozostaniem w Unii. Nie z powodu miłości do Brukseli, ale z powodu zwyczajnej troski o swoje bezpieczeństwo – głos za pozostaniem w UE był dla nich głosem przeciwko buńczucznemu i ocierającemu się o rasizm nacjonalizmowi UKIP-u. Dziś Farage co prawda opowiada, że jest „pro-Commonwealth” – czyli w skrócie, że woli Pakistańczyka od Polaka i Hinduskę od Rumunki – ale nie jest w tym specjalnie wiarygodny. Rodzice dzisiejszej pakistańskiej młodzieży chętnie przypomną dzieciom, że jeszcze niedawno, zanim przyjechał Polak czy Rumun, w modzie było „paqui-bashing” (czyli „lanie ciapatych” po naszemu), a stateczne brytyjskie rodziny wyprowadzały się z dzielnicy, gdy pojawiali się tam pierwsi „kolorowi”. Lud w Wielkiej Brytanii nie zawsze ma twarz rybaka z Kornwalii, ale też czarnoskórej mamy z Croydon i młodej muzułmanki pracującej na kasie w Tesco w Luton – dla nich ze zrozumiałych powodów „ludowe” argumenty niepodległościowców są śmiechu warte.

 

**Dziennik Opinii nr 176/2016 (1376)

CHANTAL-MOUFFE-KSIĄŻKI

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij