Unia Europejska

Żakowski: Ten kryzys to dopiero początek

Dlaczego wy, młodzi, się nie buntujecie? Jesteście zadowolonymi niewolnikami kapitalizmu i jego kryzysów. 

Jakub Dymek: Mam ze sobą pana książkę, zbiór wywiadów „Koniec”, która ukazała się prawie dziesięć lat temu. Zaczyna się ona tak: „Kryzys, który przeżywamy w Polsce, jest lokalnym wariantem kryzysu Zachodu, albo może nawet kryzysu światowego. Specyficzne mogą być niektóre objawy, ale mechanizm jest wszędzie podobny”. Tę samą diagnozę słyszę dziś zewsząd. Jak to jest z tym kryzysem? Wybucha raz po raz, nigdy się nie skończył?

Jacek Żakowski: Ta książka, wydana w 2006 r., opisywała kryzys roku 2008, który wówczas jeszcze nie wybuchł, ale wisiał w powietrzu. Dlatego była traktowana jako zrzędzenie jajogłowych. Ale potem ten kryzys jednak wybuchł. Widać, że nie jest to kryzys jak każdy inny. Na początku tylko nieśmiało wychylał głowę, następnie wybuchł jako coś śmiesznego wręcz – kryzys kredytów hipotecznych w niektórych bankach w niektórych stanach Ameryki. A teraz przetacza się przez kolejne sfery życia: od finansów, przez problemy społeczne, po złą sytuację młodych. Tak naprawdę dopiero daje nam o sobie znać, jesteśmy w jego początkowej fazie. Jest jak lodowiec, który prze i zajmuje kolejne przestrzenie. Ma niszczycielską moc, ale nic, co mogłoby stanąć mu na drodze, jeszcze nie powstało.

To owocuje populizacją polityki. Ale nie tylko. Także naruszeniem tzw. porządku światowego, co widzimy dziś na Ukrainie, a obserwowaliśmy też w trakcie Arabskiej Wiosny, w napięciach chińsko-japońskich, obecnych od zawsze, ale dziś zradykalizowanych. Długotrwały trend integracji międzynarodowej też hamuje albo nawet zawraca. Do tego należy dopisać kryzys państwa, związane z nim zadłużenie międzynarodowe i eksplozję wszystkich innych formy długu publicznego. Wreszcie: załamuje się też dotychczasowy paradygmat intelektualny. W ostatnich miesiącach jest to może widoczne jeszcze bardziej, gdy obserwujemy olbrzymi sukces „Kapitału w XXI wieku” Thomasa Piketty’ego

I jaki nowy paradygmat wyłania się z książki Piketty’ego?

Piketty kwestionuje podstawową logikę dominującą dotychczas w ekonomii. Owszem, ukazywały się książki, które stawiały sobie podobne zadanie, ale to musiało dojrzeć. I tak się stało. W Nowym Jorku na debatę z udziałem Piketty’ego i kilku innych wybitnych ekonomistów wyprzedano wszystkie miejsca w ciągu dosłownie godziny. On powiedział w „Kapitale w XXI wieku” coś, co niby wszyscy wiedzą, ale zrobił to metodami i językiem tej ekonomii, z którą się spiera i którą kwestionuje – czyli chicagowskiej – spełniając wszystkie jej formalne wymagania. A przy tym pokazując, że dotychczasowa polityka ekonomiczna była błędna.

Wszyscy wiemy, że kapitał jest gdzieś skoncentrowany, a wojny na tym tle toczą się od zawsze – ale Piketty pokazuje, jak w ostatnich stu latach kształtował się cykl kryzysowy. Przedstawia relacje między władzą ekonomiczną i polityczną: to, jak dzięki business as usual władza ekonomiczna kumuluje się i coraz bardzie rośnie, aż do głosu dochodzi polityczność – w postaci rewolucji, wojny, zmiany paradygmatu politycznego – i następuje przewrót. A potem ludzie wracają do domu, wyłączają się z polityki i znowu władza ekonomiczna zaczyna rosnąć; i tak dalej, aż do kolejnego przewrotu. A po drodze są trupy. Temu służyła ta książka – opowiedzeniu tej historii w języku statystyki.

Ale dla mnie wyłania się z tego jeszcze inne pytanie: jak to się dzieje, że społeczeństwa długo spokojnie akceptują spadek dobrobytu?

Być może są w tych społeczeństwach masy ludzi, które wcale spokojnie niczego nie akceptują, ale są pozbawione reprezentacji, symbolicznej i politycznej, a dla ich języka nie ma miejsca w debacie.

Akceptują czy nie, ale pozostają bierni – nie burzą Bastylii. Czy są niereprezentowani w sferze publicznej? Nie powiedziałbym. Jeśli otworzy pan „Gazetę Wyborczą”, to zobaczy pan, że stała się ona emanacją frustracji młodej inteligencji.

Czym się stała??

Niech pan otworzy wydanie świąteczne. Albo „New York Timesa”. Kto dziś nadaje ton? Chociażby Krugman: to głos zupełnie inny niż tradycyjnie zachowawcza publicystyka. Ktoś tam nagle przeczytał tego Piketty’ego i zobaczył koniec świata.

Rewolucyjne zmiany mogą budzić pozytywne skojarzenia, nieść nadzieję, że ktoś ten stolik w końcu wywróci. Ale dzisiejsze radykalizmy takiej nadziei nie niosą. Zwiastują rewolucję, ale konserwatywną.

Tak, jako rewolucyjne wyłaniają się dzisiaj chociażby nowe religijności. Oczywiście pod warunkiem, że one są naprawdę nowe, bo biskup Michalik raczej nie będzie wiarygodnym przywódcą takiego ruchu. Ta nowa religia może zresztą być zupełnie świecka, jak wiara w Jarosława Kaczyńskiego albo w Donalda Tuska.

I nie ma innej obietnicy? Czuję, że za chwilę będziemy musieli postawić znaną diagnozę o słabości odpowiedzi lewicowej i liberalnej na kryzys.

Bo tak jest. Jak stwierdził Žižek, nie ma już Pałacu Zimowego. Gdyby był, tobyśmy go dawno zburzyli.

Tyle że my ten Pałac Zimowy już dawno temu zinternalizowaliśmy, mamy go w sobie. Jesteśmy uczestnikami systemu, który powinniśmy zburzyć.

Uczestnikami to jedno. Ta metafora jest bardzo użyteczna, bo zauważmy też, że każdy z nas ma nadzieję, że się do tego Pałacu Zimowego dostanie – ale indywidualnie. Nie wraz z siłami rewolucyjnymi jako zdobywca, ale w pojedynkę, tylnymi drzwiami, jak jeden z lokajów. I tu leży ważna różnica. Polityczne „my” się wypłukuje, a zyskuje polityczne „ja”.

Dlaczego wy się nie buntujecie? Jak wam, studentom, zabrali zniżki kolejowe, to nic się nie wydarzyło. To dla mojego pokolenia było nie do pomyślenia.

Może dlatego, że wasze pokolenie sprezentowało nam taką rzeczywistość, wobec której buntować się po prostu nie można? No bo jak – przeciwko wolności, demokracji się buntować? W wolnej Polsce przecież żyjemy nareszcie, powtarzano nam.

Ale to moje pokolenie należy do związków zawodowych i stowarzyszeń. A młodsze pokolenie, które przecież ma powód, żeby się buntować, to co? Jeśli jest dziś jakiś wyzysk widoczny gołym okiem, to nie klasowy ani rasowy, ale właśnie pokoleniowy.

Wstyd nas paraliżuje. Ktoś ma się buntować, że siedzi w pieluchach na kasie albo daje się zamykać po godzinach i sortować ubrania w sieciowym sklepie? Jak z tym wyjść na ulice? To nie brzmi dumnie, a tylko o dumnych i szlachetnych buntach słyszymy od dzieciństwa w tym kraju.

Robotnicy, którzy w XIX wieku się zapisywali do związków, mieli problem, szczególnie w krajach protestanckich, bo tam z kolei mówiono im, że jak są głodni, to są kiepscy i Pan Bóg ich nie kocha. A jednak udało im się to przełamać. Choć są słynne historie, jak ta o Róży Luksemburg, szła do fabryki buntować robotników, a oni nie chcieli, bo wierzyli, że Pan Bóg ich właśnie kocha takich, jacy są, i w tym miejscu, w którym się znajdują.

Wy też jak barany wierzycie, że rynek was kocha! Kocha was na tysiąc pięćset złotych.

To jest jeden z największych filarów kryzysu. I nie mówię tego z pretensją, ale z przerażeniem. Bo i element „zabawienia się na śmierć” nie jest bez znaczenia; przecież jest tyle fajnych gier komputerowych i rzeczy w telewizji, że właściwie nie ma potrzeby angażowania się w świecie realnym. Zaangażowanie i potrzeby związane ze światem realnym redukują się do minimum.

Ale gdzie tu szukać buntu na tle ekonomicznym, skoro już nie istnieje żadna polityka ekonomiczna: państwa jej nie prowadzą, partie jej nie prowadzą, tylko instytucje finansowe, do których drzwi nie można tak po prostu zapukać z ulicy i krzyknąć: „Strajk!”. Pisał o tym Iwan Krastew.

Ja go bardzo lubię i szanuję jako intelektualistę, ale czasem się go boję. Uważam, że rzeczywistość jest zadana, a nie dana. A świat jest nie tylko taki, jaki jest, ale też taki, jakim go sobie ludzie wyobrażą. W tym sensie jestem głębokim idealistą. I nie wierzę w żadne heglowsko-materialistyczne konieczności, jak to, że globalizacja to cywilizacyjna konieczność. Jak to? Przecież to absurd. Naprawdę wierzymy, że jest taka konieczność, żeby w Polsce były takie płace jak w Bangladeszu? Nie ma ku temu podstaw, ale ludzie jakoś chcą w to wierzyć. W średniowieczu chłop i niewolnik wierzyli, że to jest ich miejsce w boskim planie. Jest taki podział u Arystotelesa na niewolników naturalnych i takich, wobec których niewolna jest niegodna – na przykład wojowników pojmanych na wojnie i sprowadzonych do stanu niewolniczego.

Dzisiaj ludzie wierzą, że są naturalnymi niewolnikami, którzy są dokładnie na swoim miejscu. Oto siła ideologii.

I ponury tryumf heglizmu, determinizmu historycznego, materializmu – wszystkich tych nurtów w ich zwulgaryzowanej formie.

One siłą rzeczy muszą być takie, wyprane z dialektycznego wymiaru, żeby przedstawić ludziom wizję bezalternatywną.

Tak, i zostaje sama konieczność! Jeżeli polskie społeczeństwo wierzy, że ochroniarz w Warszawie powinien zarabiać tysiąc dwieście złotych, bo jest globalizacja, to niech mi ktoś pokaże ten rachunek ekonomiczny, który mówi, że tak jest, bo na tego ochroniarza napiera konkurencja z Chin czy Pakistanu. Że jak będzie zarabiał więcej, to go wyprą. Nie jest tak, żaden Chińczyk z nim nie konkuruje. Z kelnerem też nie konkuruje ani z asystentem na uczelni, ani z młodym dziennikarzem. A tam, gdzie rzeczywiście jest taka konkurencja, nie ma płac śmieciowych. To jest na opak. Dlaczego asystenci na uczelni, doktoranci, młodzi pracownicy nauki nie założą związku?

Bo są na śmieciówkach już od dawna i nie mogą go założyć.

To dlaczego nie zrzeszą się jakkolwiek inaczej i nie zastrajkują pierwszego października? I nie powiedzą, że nie będą już prowadzić zajęć, bo mają ich nadmiar, a dostają za to marne grosze. I dlaczego w ogóle nie domagają się prawa do organizacji? Ludzie bez etatów nie mogą się zrzeszać? Kiedy powstawały pierwsze związki zawodowe, nie było jeszcze etatów. To rozróżnienie między typami zatrudnienia, w sensie formalno-prawnym, to jest stosunkowo nowy wynalazek. A na pewno nowszy niż związki zawodowe. A jednak coś tak dziwnego, jak to, że w świecie, gdzie coraz mniej osób pracuje na etatach, te osoby nie mogą się zrzeszać – nie budzi protestu. Związki to kupiły.

Nie, protestowały, ale takie jest prawo w Polsce. Ale to także chyba kwestia prekariatu – tych rzesz zatrudnionych na niepewnych warunkach – tego, czy rzeczywiście on ma zdolność mobilizacji, czy może się zbuntować i czy, jak pisał w swojej głośnej książce parę lat temu Guy Standing, w ogóle jest klasą.

Prekaryzacja to jedno, ale po drodze ujawnił się na nowo, także dzięki Piketty’emu, stary problem własności. Jeżeli ma pan mieszkanie na własność i zarabia te tysiąc pięćset złotych, to może pan jakoś żyć i przeznaczyć większość pieniędzy na konsumpcję. Ale jeśli pan tego mieszkania nie ma, to wynajmie je pan za tysiąc pięćset i umrze z głodu. Nierówność nie w dochodach, a we własności – to dziś podstawowy problem w kapitalizmie. Jeśli to tak widzimy, to następuje też delegitymizacja ideologii, która umożliwia taki stan rzeczy. Na jakim więc etapie kryzysu jesteśmy? Może dla tego modelu kapitalizmu to ten sam moment, co 1968 dla realnego socjalizmu?

I stąd się bierze w tym kryzysie radykalizm klasy średniej, która właśnie w obronie własności, tego, co jej, co prywatne, a nie publiczne, i własnych szans awansu w systemie rynkowym wystąpi najgłośniej?

Odruch konserwatywny jest naturalny. Jeśli źródłem cierpienia jest zmiana, to ludzie w naturalny sposób zwracają się ku temu, co znane. A klasa średnia jest najbardziej dotknięta tą zmianą. Z punktu widzenia klasy niższej, tradycyjnie rozumianego proletariatu, zmiana nie jest tak istotna. Robotnik rolny, sprzedawca w sklepie, a nawet asystent na uniwersytecie od zawsze radził sobie kiepsko. Teraz cierpi właśnie klasa średnia. Tego doświadczają choćby mali przedsiębiorcy, których rentowność na całym świecie spada, bo są zakleszczeni między sektorem finansowym, który ich doi, a wielkimi korporacjami, które ich eksploatują tak samo jak proletariat. Tego doświadczają specjaliści, których pozycja jest podmywana na różne sposoby, chociażby prawnicy, którzy z klasy średniej ześlizgują się na prekaryjną pozycję. Pracownicy szkolnictwa wypierani przez teleedukację.

To wystarczy, żeby wytłumaczyć fenomen średnioklasowych nacjonalizmów, które odniosły taki sukces w wielu krajach w ostatnich wyborach do PE, reprezentowanych przez Prawdziwych Finów, Jobbik czy Front Narodowy? To z obrony interesów ekonomicznych klasy średniej biorą się wezwania do zamknięcia narodowych granic i szowinizm?

Dlaczego pan to nazywa szowinizmem? Postawmy to jako tezę roboczą: czy ten gatunek, z jego wyobraźnią społeczną, zdolnością organizacyjną, predyspozycjami różnego rodzaju jest dobrze przystosowany do funkcjonowania w świecie bez granic? Nie wiem, ale mam bardzo wiele wątpliwości. Nie jesteśmy w stanie wytworzyć efektywnej polityczności na poziomie globalnym i międzynarodowym. Maksymalną granicą wspólnego obszaru politycznego jest coś takiego jak dzisiejsza Unia Europejska. Być może nic większego stworzyć się nie da – w sensie wspólnoty politycznej. A jeśli nie da się utworzyć wspólnoty politycznej, to za tym idzie niemożność stworzenia ekonomicznej. Czy WTO to idealne rozwiązanie? Konkurencja ludzi żyjących w zupełnie różnych warunkach kulturowych, cywilizacyjnych, geograficznych, klimatycznych – czy to jest równość możliwości albo szans? Czy ten pomysł może wytwarzać lepsze życie dla wszystkich – czy raczej wszystkim je pogorszy?

Wydawało mi się, że chcemy bronić Unii Europejskiej, bo identyfikujemy ją z pewnym rodzajem uniwersalizmu, w który chcemy wierzyć – z demokracją i prawami człowieka. A nie dlatego, że dalej nie sięga nasza wyobraźnia.

Wie pan, jaka jest stolica Zambii? Ja też nie wiem. A wie pan, jaka jest stolica Portugalii? Ja też wiem. Nasza wyobraźnia obejmuje pewien ograniczony teren. Pewnie trzeba by to było zbadać, a pewnie do końca nie można – ale wiemy, że to jest ograniczone. Wspólny horyzont wytwarza się historycznie. Wielkie projekty polityczne były próbą ekstrapolowania czegoś, co się działo w małej skali. To były projekty w tym sensie oparte na uniwersalizmie, że coś uniwersalizowały, na przykład demokrację. Demokracja to bardzo przyjemny system polityczny, bardzo go lubię. Ale trzeba sobie zdać sprawę, że w taka demokracja to projekt europejski. Bo taka demokracja nigdzie indziej nie powstała; za jej powstaniem stały konkretne warunki historyczne. Próba ekstrapolowania tego i tworzenia szwajcarskiej demokracji w Egipcie jest bardzo szlachetna, ale bardzo niemądra. Coraz częściej przekonujemy się, że pewne procesy trzeba zamykać, a nie rozszerza.

Może więc czas przestać tak bronić tych pomysłów? W takim kształcie, w jakim teraz działa Unia, Turcy nie będą jej częścią nigdy. I dalej: popatrzmy, co się stało z NATO, gdy sięgnęło poza horyzont naturalnej solidarności społeczeństw członkowskich. Wydaje mi się, że ta solidarność nie obejmuje już nas, Polaków. Przynajmniej nie tak, jak obejmuje Francuzów i Niemców.

Ale czy jak się pozbędziemy tego języka uniwersaliów i przejdziemy do języka realizmu – tych ograniczeń, które pan wymienia – to nie okaże się, że w tej „naszej” Europie nie mieszczą się Ukraińcy?

Ukraina była w Europie przez ostatnie dwadzieścia lat. A była tam wolność? Nie było.

Czy przeciętny Ukrainiec korzysta z wolności? Tak, z wolności emigracji. W latach 90. Ukraińcy mieli taką samą szansę jak my. A są całkiem gdzie indziej. Takie same reguły zastosowane na innym gruncie kulturowym, a do tego wymuszane z zewnątrz przez organizacje międzynarodowe, nie prowadzą do tych samych efektów. Na Ukrainie doprowadziły do kolejnych Majdanów, degradacji ekonomicznej, rozpadu aparatu państwa, łapówek. Nie mówię tego wyższościowo. Mam wrażenie, że idee polityczne, które fantastycznie się sprawdziły po II wojnie w bogatych państwach, byłych potęgach kolonialnych, gdy je przenieść do innych państw, mają taki skutek, jaki miała inwazja gospodarki kapitalistycznej w Afryce na przełomie XIX i XX wieku. Niszczą lokalne struktury i porządki – które nie są idealne, oczywiście, i których nie będę tu bronił – zastępując je czymś jeszcze gorszym. Afryka do dziś nie może się z tego pozbierać, a przecież nie jest tak, że od zawsze był to kontynent niekończących się wojen i ludobójstwa – a dziś jest.

Nie mam tej koncepcji skrystalizowanej – istnieje na przykład koncepcja optymalnych obszarów walutowych, ale nie można tak łatwo rozrysować optymalnych obszarów cywilizacyjnych, jak chciał to zrobić Huntington. Wydaje mi się jednak, że możemy to powiedzieć: w dzisiejszym kształcie program globalizacyjny jest rodzajem programu ewangelizacyjnego.

To jak inaczej odpowiedzieć na pytania, które stają teraz przed Europą? Ukraina jest właśnie jednym z nich. I oczywiście Rosja. W Europie są lata, czasem dekady, kiedy można sobie na to pytanie o Rosję nie odpowiadać, ale dziś po prostu trzeba. 

Wydaje mi się, że pytanie o Rosję jest pytaniem dla Rosji. Putin przez lata próbował realizować dość ambitną strategię modernizacyjną – to się mu zupełnie nie udało. Ani modernizacja kulturowa, ani polityczna, ani ekonomiczna. Napotkał na gigantyczny opór różnych struktur. Uświadomił więc sobie, że jeśli nie udało się to ani z pomocą wolnorynkowych doradców z Ameryki, ani bez nich – przy próbie zainstalowania jakiejś formy kapitalizmu państwowego, to może zostaje mu tylko ten dobrze znany w Rosji sposób: samodzierżawie i korzystanie z bogactwa naturalnego.

Nie wiem, czy to najlepszy z możliwych pomysłów. Ale może nie nam o tym decydować? W końcu to pytanie dla Rosji.

Zamiast więc o zbawianiu Rosji, powinniśmy pomówić o zbawianiu Europy. To jest wyrazem nie tyle egoizmu, co raczej realistycznej skromności.

Putina nie usprawiedliwiam i nie mówię, że powinien zająć Krym. Ale musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy nasza gospodarka działa sensownie – czy sensowny jest ten postkolonialny pomysł, że ktoś musi pracować za 10 centów dziennie, żeby ktoś inny, zarabiając 1200 złotych, mógł sobie kupić koszulkę za 6 zł? Czy takiego świata chcemy? Czy nasze demokratyczne instytucje naprawdę wciąż działają i wyrażają nasze interesy?

Wydaje mi się, że wciąż karmimy się tą piękną opowieścią, że demokracja to wojna ujęta w cywilizowane ramy, gdzie różne postawy, idee mają szansę się ze sobą zmierzyć w bezkrwawym konflikcie wyborczych armii. I tak wykuwa się polityka. Tymczasem ta polityka się gdzieś przesunęła; nie wpływamy na nią już w wyścigu wyborczym ani za pomocą mechanizmów parlamentarnych. A jeśli w coś ten kryzys faktycznie uderzył, to właśnie w mechanizmy demokratyczne, jeszcze bardziej je osłabiając. Bo nie w banki…. 

Spójrzmy na to od strony obowiązującej dzisiaj doktryny, która mówi, że przede wszystkim nie mogą ucierpieć akcjonariusze. A kim są akcjonariusze? Właścicielami banków są dzisiaj emeryci i przyszli emeryci. Czyli w jakimś sensie my wszyscy. Dokonało się przejście od postrzegania ładu jako kwestii społecznej do postrzegania go jako kwestii gospodarczej. A w momencie, w którym system emerytalny – albo jakiś inny ważny system dla społeczeństwa – staje się uzależniony tylko od kwestii ekonomicznych, tracimy nad nim demokratyczną kontrolę. Tracimy sterowność. A on nie staje się wcale od tego ekonomicznie bardziej wydajny. Taka jest cena tego przejścia: okazuje się, że bankom nie można już nic zrobić.

Co naprawdę zabolało Rosję? Sankcje albo to, że mniej gazu kupimy? Skąd! Zmiana ratingu, to było bolesne. Bo to uderza w sedno, czyli uzależnienie od sektora finansowego. Także to nam na myśli, kiedy mówię, że globalizacja stała się problemem. Bo ona wymusiła finansjalizację wszelkiego rodzaju relacji. 

Miliardy przeniesiemy jednym kliknięciem z Chin do Polski, ale fabryki nie, choćby była warta dużo mniej niż te miliardy. 

No właśnie. Mówiąc o kryzysie, zajmujemy się – w stosunku do jego skali – takimi drobnostkami: pytamy, co z prekariatem i tak dalej. Tymczasem umyka nam pytanie o to, czego jeszcze w ogóle dotyczy polityka. Czy polityka zajmuje się relacjami między ludźmi czy między podmiotami gospodarczymi?  

Upominaliśmy się na lewicy, żeby polityka odpowiadała na problemy ekonomiczne ludzi. Żeby wrócił język interesów i słownik klasowy. Tymczasem odpowiada na interesy bankierów i problemy ekonomiczne banków i sektora finansowego. A język klasowy, owszem, wrócił, ale na razie głównie się dzięki niemu użalamy, a nie prowadzimy politykę. 

Tak, trzeba odpowiedzieć na pytanie: jakie interesy? Czyje interesy? Mnie nie interesuje zupełnie, czy PKB rośnie. Mnie interesuje, czy ludziom żyje się lepiej. A tu powstała radykalna sprzeczność. Wytworzyliśmy system, w którym kapitalizm może rosnąć w siłę, a ludziom żyje się coraz gorzej. Rządy legitymizują się wzrostem PKB, a ludzie to kupują. Jeśli więc przywracać interesy ludzi do polityki, to wymaga to zmiany fundamentalnej. Czy Światowa Organizacja Handlu jest tu dobrym rozwiązaniem? Moim zdaniem nie. Czy nasza obsesja, żeby eksportować rynek i demokrację w zachodnim wydaniu jest dobra? Uważam, że jest chora. Za tym globalizacyjnym procesem stoją głównie interesy wąskiej kasty menadżerów sektora finansowego.

Kryzys, którego się rozwija, będzie wywoływał agresję w bardzo różnych formach. Nasz model kapitalizmu polega na eksploatowaniu peryferii. Koniec musi być taki, że peryferia się zbuntują. Rzym podbija Europę, ale potem Wandale wchodzą do Rzymu. Putin jest trochę takim Wandalem, podobnie jak Chińczycy podbijający japońskie wysepki i Meksykanie w USA.

Ale zaraz: ci meksykańscy Wandale wchodzą do Rzymu nie po to, żeby niszczyć, tylko w imię obietnicy, która spaja społeczeństwa w krajach rozwiniętych – obietnicy awansu ekonomicznego dla każdego. A Putin jest Wandalem jedynie w tym sensie, że jest nam obcy.  Jego polityka eksploatacji jest tą samą polityką, którą realizuje centrum. Putin jest już w sercu tego Rzymu.

Wandale też mieli podobne jak Rzym narzędzia. A Al-Kaida jest technologicznie równie zaawansowana jak CIA.

I jak ten bunt na peryferiach będzie przebiegał?

Choćby przez populizację polityki. To, co było dla nas modelowym przykładem populizmu, czyli poglądy Andrzeja Leppera, dziś staje się mainstreamem politycznym. To widać w tym, co realizuje Orban. I teraz także centrum będzie przejmowało te radykalne tendencje, które porzuciło kiedyś w wyniku nadmiernego optymizmu demokratycznego. Obserwujemy już w tych wyborach europejskich powrót pomysłów na państwo narodowe albo monokulturowe.

I jak mamy na to reagować?

Wyzwaniem jest uwzględnianie tych elementów różnych populizmów i radykalizmów, które są słuszne – podkreślanie lokalności, nie agresywny nacjonalizm, ale świadomość specyfiki kultury, ograniczeń. Bo jeśli te radykalne tendencje, lokalne populizmy, wymkną się spod kontroli – wybuchnie nienawiść i szowinizm. Dopóki jednak nie wybuchną, to są one świetnym narzędziem wpływania na politykę. Możemy dokonać pozytywnego przekierowania tych lokalności. Populiści też są potrzebni, bo w nieracjonalnym języku wyrażają racjonalne potrzeby i lęki – czego brakuje mainstreamowej polityce. Trzeba się z tymi lękami zacząć liczyć.

Czytaj także:

Żakowski: Kryzysu społecznego cenzurą się nie rozwiąże. Rozmowa Jakuba Dymka.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij