Nauka

Słońce i gwiazdy kręcą się wokół Ziemi, czyli co by było, jakby liberałowie sprywatyzowali też Galileusza

Odkrycia, wynalazki czy innowacje nie powstają dlatego, że ktoś z kadry menadżerskiej ich oczekuje. Dokonują się wtedy, kiedy badacz czy badaczka mogą eksperymentować, myśleć swobodnie i popełniać błędy – mówi prof. Steven Keen.

Jarosław Gowin ma wczesną jesienią przedstawić projekt nowej ustawy o szkolnictwie wyższym. Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego jako cele reformy wskazuje: ograniczenie masowości kształcenia, dostosowanie akademii do potrzeb rynku pracy, zmianę sposobu wyboru władz i zarządzania uczelnią. Postulowane jest także wprowadzenie odpłatności za studia dzienne na uczelniach publicznych – szczególnie na kierunkach społecznych i humanistycznych.

Reformy Gowina są zgodne z linią, którą akademii wyznaczył poprzedni rząd PO-PSL i ministra Barbara Kudrycka. Według tej – popularnej po różnych stronach politycznego sporu – diagnozy receptą na bolączki polskiej nauki i szkolnictwa wyższego powinno być „urynkowienie” edukacji: uczelnie mają przestać kształcić i utrzymywać lekkoduchów, a zamiast tego dostarczać odpowiednią ilość siły roboczej do zakładów pracy, biur i fabryk. Najlepiej od razu po angielsku.

Co więcej, uczelnie same powinny działać jak firmy, a do tego potrzebna jest zmiana kadry zarządzającej i zastąpienie obecnych rektorów menedżerami z doświadczeniem z biznesu prywatnego. To właśnie model zarządu korporacyjnego zastąpić ma „anachroniczny” system uniwersyteckiej demokracji, w której to pracownicy uczelni i studenci wybierają władze.

„Rynkowe” mają być także same studia – dlatego studenci powinni za nie płacić. Dzięki temu „głosując portfelami” wolny rynek sam wyłoni ośrodki najlepsze, a sami studenci będą rozważniej decydować o tym, czy na studia w ogóle warto iść.

Dla zwolenników „prorynkowego” podejścia w edukacji ważne są też międzynarodowe rankingi. Polskie uczelnie są w nich nisko, więc trzeba je zreformować tak, aby były wysoko. To z kolei wymaga „umiędzynarodowienia”, czyli zmuszenia polskich badaczy do udziału w międzynarodowym anglojęzycznym obiegu publikacji naukowych. Ci, którzy nie chcą przyjąć tych zasad, nie mają czego szukać w zawodzie badacza.

Neoliberalny zamach na naukę

czytaj także

Neoliberalny zamach na naukę

Tomasz Steifer, Maciej Kassner, Mikołaj Ratajczak

W skrócie, marzenia „rynkowych modernizatorów” polskiego szkolnictwa można opisać jako „sen o Ameryce”. Problemem polskiej nauki i akademii ma być więc to, że za mało przypomina anglosaską. I właśnie o kryzysie tej ostatniej rozmawiałem z prof. Stevem Keenem, australijskim ekonomistą do niedawna związanym z Kingston College.  Sławę zyskał kilka lat temu, gdy jako jeden z niewielu ekonomistów przed krachem na Wall Street otwarcie ostrzegał przed załamaniem na amerykańskim rynku nieruchomości. Keen jest autorem mającej się niedługo ukazać po polsku książki Debunking Economics, w której radykalnie krytykuje założenia dominującego modelu ekonomii i wskazuje alternatywy.

Filip Konopczyński: Czym jest uniwersytet i czy powinien funkcjonować jak przedsiębiorstwa komercyjne?

Prof. Steven Keen: O Uniwersytecie nie należy myśleć ani jak o prywatnej firmie, ani jak o publicznym urzędzie. Najbliżej uchwycenia jego właściwej roli jest chyba model średniowieczny – uniwersytet jako miejsce, w którym ludzie w skupieniu kontemplowali i dążyli do poznania Prawdy. Celem naukowca nie jest bowiem ani wytwarzanie zysku, ani zarządzanie dużą instytucją. Nauka jest przecież formą wyrażania ludzkiej ciekawości i chęci poznania świata. Uniwersytet musi więc znów pełnić funkcję „platformy ciekawości”. Obecnie są to głównie platformy marketingowe kierowane przez biurokratów.

Mówi się często, że „edukacja to dobra inwestycja”. Absolwenci szkół średnich rozważając, na jaką uczelnię pójść biorą pod uwagę „wartość dyplomu”. To chyba znaczy, że dyplom uniwersytecki można jednak traktować jak produkt?

Edukacja wyższa z definicji nie jest takim samym dobrem jak inne. To, które wino jest naszym ulubionym, kształtuje się poprzez wiele procesów zakupowych: szukamy wina najsmaczniejszego, w odpowiednim przedziale wiekowym, czasem możemy się też pomylić i kupić coś niedobrego, nasz gust może się z czasem zmienić etc. Zupełnie inaczej jest w przypadku wykształcenia.

Jak to? Szukamy przecież najlepszej uczelni, kierujemy się jej ofertą, możemy też czasem żałować dawnej decyzji…

Spójrz: kandydat na studia nigdy wcześniej nie „konsumował” wykształcenia uniwersyteckiego i prawdopodobnie nigdy więcej nie „skonsumuje” go ponownie. Nie tylko zatem nie wie, jakie „dobro” nabywa, nie ma także odpowiedniej wiedzy, którą dysponuje np. robiąc zakupy w sklepie. Traktując dyplom uniwersytecki w taki sposób popełniamy ogromny błąd. Nie ma przecież możliwości, aby maturzysta był „świadomym konsumentem”! Decyzje w ostateczności i tak powodowane są prestiżem uczelni oraz zasobnością portfela.

W Wielkiej Brytanii rząd Theresy May przeprowadził kolejne reformy, których celem jest „urynkowienie” edukacji i oszczędności budżetowe. Jakie mogą być tego skutki?

Reformy zmierzające do urynkowienia dokonują się w tym samym momencie, w którym profesja ekonomistów coraz bardziej otwarcie przyznaje, że wolnorynkowe teorie są dalekie od opisu rzeczywistości gospodarczej, a modele bezużyteczne. Końca dobiega trwająca od lat 70. dominacja ekonomii neoklasycznej. Coraz częściej słyszy się o poszukiwaniu nowych perspektyw, badań inter-i-multidyscyplinarnych. Powstają nowe środowiska, pojawiają się periodyki w wolnym dostępie, odbywa się coraz więcej wydarzeń w rodzaju Young Scholars Initiative itd.

Jednocześnie uczelnie, które takie alternatywne perspektywy rozwijają, jak np. Kingston College w Londynie, notują drastyczne spadki liczby studentów spowodowane kolejnymi reformami prawa. Ironia polega na tym, że w imię neoklasycznych reform padają te ośrodki, które z tym sposobem myślenia skutecznie intelektualnie się spierały.

Wielka Brytania jest nie wyjątkiem. „Urynkowienie” i deregulacja edukacji wyższej to trend globalny, który zapoczątkowany w USA prezentowany jest jako wzór do naśladowania na świecie. Polska przechodzi właśnie kolejną (poprzednia rozpoczęła się 7 lat temu za rządów PO-PSL) prorynkową reformę… Pytając o możliwe skutki reform May rozumiem, że mamy już pewne doświadczenia w tej materii i możemy spodziewać się podobnych efektów?

Australijski rząd kilka lat temu zderegulował limity przyjęć na studia. Najbardziej prestiżowe uczelnie zaczęły więc przyjmować znacznie więcej studentów i tworzyć nowe kierunki, szczególnie na wydziałach społecznych i humanistycznych. Spowodowało to oczywiście zapaść w liczby przyjęć we wszystkich innych uczelniach. Mówię o tym dlatego, że identyczną reformę przeprowadził teraz w Wielkiej Brytanii rząd Theresy May. W tak urządzonym świecie, jeśli ma się nieortodoksyjne idee i nowe pomysły, to lepiej po prostu na uniwersytet nie iść…

A jak poza tym oceniasz efekty standaryzacji, prywatyzacji i komercjalizacji pracy uczelni i naukowców?

Polityka prywatyzacji i urynkowienia szkolnictwa wyższego znacząco obniżyła standardy i warunki pracy naukowców na świecie. Akademia nie jest już miejscem, gdzie pracują publiczni intelektualiści, czyli ludzie, którzy zdobywają wiedzę i dzielą się nią w imię rozwoju nauki i poprawy warunków cywilizacyjnych. Obecnie bowiem uczelnie nie tworzą warunków, w których mogłyby powstawać i rozwijać się nowe idee i sposoby myślenia. Aby postęp wiedzy mógł się dokonywać, badacze muszą mieć możliwość eksperymentowania i stosowania różnorakich metod i podejść. Obecnie jest to w niemożliwe, między innymi w ekonomii.

Zwolnijmy Ukraińców z opłat za studia

Zwolennicy rynkowych zmian często posługują się jednak argumentacją z „efektywności” pracy naukowej. A poza tym, według nich zmiany uzasadnione są niskim (i niewymiernym) poziomem edukacji, którą otrzymują dziś studenci.

„Jakość uniwersytecka” jest rozumiana dziś bardzo linearnie. To powoduje, że samą wiedzę postrzega się dziś linearnie. Chodzi o to, że w linearnym rozumieniu nauka polega na „popychaniu” naprzód badań w ramach dominującego paradygmatu. To niezłe rozwiązanie, jeśli tylko dominujący paradygmat jest powszechnie akceptowany. Jeśli jednak dwa lub więcej paradygmatów badawczych istnieje równolegle, to ci, którzy są najsilniejsi, mogą łatwo opanować najbardziej prestiżowe uczelnie i środowiska, a następnie blokować możliwość rozwoju innych dziedzin.

To źle, że w badaniach naukowych wygrywają najsilniejsi i najskuteczniejsi ?

Gdyby przeprowadzić taką prywatyzację szkolnictwa wyższego w dawnych czasach, to rewolucja heliocentryczna nigdy nie miałaby miejsca – Galileusz od początku byłby skazany na nauczanie w najgorszych uczelniach i nikt nigdy nie usłyszałby o jego teorii. Prorynkowe reformy uniwersytetów mają według autorów na celu uczynienie uczelni bardziej konkurencyjnymi i zdywersyfikowanymi. W rzeczywistości wymuszają one podporządkowanie np. ekonomii jednej ortodoksji, wobec czego heretycy nie mają szans na karierę i pracę.

Jako cel reform często wskazywana jest też potrzeba bardziej efektywnego gospodarowania groszem publicznym…

Ostateczny efekt jest jednak dokładnie przeciwny: całe dziedziny nauki stają się coraz mniej zróżnicowane, przez co obszar dociekań badawczych się zawęża i rzadziej przynosi nowe i lepsze rozwiązania. Wszyscy, którzy dominujący paradygmat kwestionują są wypychani do uczelni słabszych, czy prowincjonalnych bądź muszą szukać pracy poza akademią. W dłuższym okresie oznacza to ograniczenie, czy wręcz koniec pewnych szkół i perspektyw badawczych. To właśnie stało się ze współczesną ekonomią.

Dziesięć lat od wybuchu kryzysu najważniejsze instytucje państw rozwiniętych – krajowe i międzynarodowe – wciąż nie potrafią przekonująco wytłumaczyć, jak to możliwe, że kryzys w ogóle wybuchł. Co więcej, prowadzone w oparciu o ich rekomendacje polityka oszczędności budżetowych za wszelką cenę, ignorowanie problemu rozwarstwienia, ignorowanie kosztów środowiskowych nie tylko nie są intelektualnie zadowalające, ale owocują stagnacją gospodarczą. Co w związku z tym dzieje się w świecie ekonomii?

Trwa w nim obecnie rewolucja i to „rebelianci” mają po swojej stronie teorie lepiej tłumaczące zjawiska współczesnej gospodarki. W ramach obecnego modelu nauki trafiają oni jednak do podrzędnych uczelni i nie mają dostępu do wysoko punktowanych prywatnych czasopism. A to cytowalność w nich decyduje o prestiżu w branży, możliwości dalszego publikowania i pracy na najlepszych uczelniach. Koło się zamyka.

Jakieś przykłady?

Proszę bardzo. W 1992 roku stworzyłem dynamiczny model niestabilności finansowej oparty na teorii Minsky’ego. Po kryzysie 2007 roku uzupełniłem go o dane i jako artykuł tłumaczący ostatni krach finansowy złożyłem do redakcji prestiżowego i szeroko cytowanego „American Economic Review”. Tekst został zwrócony bez uwag i z adnotacją, że powinienem złożyć go w bardziej odpowiednim piśmie, tj. „American Macroeconomic Review”. Przesłałem więc tekst wraz z opłatą tamże. Artykuł również został odrzucony.

Dlaczego?

Powodem, o którym dowiedziałem się z korespondencji z redaktorami, była niezgodność z przyjętą przez redakcję teorią samoregulujących się rynków. Sęk w tym, że mój artykuł dowodził właśnie tego, że rynki nie dążą do regulacji! Tak zorganizowana nauka nie może dawać dobrych rezultatów,  nie pozwala bowiem na różnorodność podchodzenia do problemów badawczych. W takich ramach warunkach naprawdę ciężko zrobić karierę i pracować w zawodzie będąc „heretykiem”.

Wróćmy do kwestii szkolnictwa. Twierdzisz, że prorynkowe reformy są przeciwskuteczne nawet wobec celów, które same zakładają. Czemu tak się dzieje?

Odkrycia, wynalazki czy innowacje nie powstają dlatego, że ktoś z kadry menadżerskiej ich oczekuje. Dokonują się wtedy, kiedy badacz czy badaczka mogą eksperymentować, myśleć swobodnie i popełniać błędy. Zamiast tego naukowcy muszą dziś nieustannie rywalizować o środki na badania w ramach systemu grantowego. W efekcie praca naukowa sprowadza się do biurokratycznej nadprodukcji wniosków grantowych, z których większość i tak zostaje odrzucona. Z mojej wiedzy i doświadczenia wynika, że nowatorskie i nieszablonowe pomysły mają bardzo małe szanse na zdobycie finansowana w ramach systemu grantów, a często nie mają nawet czego szukać w strukturach uniwersyteckich.

Dyskryminacja na akademii? Norma. Ale jak z nią walczyć w kraju, gdzie palą kukłę Żyda?

To mocne zdanie. Sam właśnie uruchomiłeś kampanię w serwisie Patronite, w którym zbierasz publicznie pieniądze, aby zostać „samofinansującym się badaczem”. Czy takie metody finansowania pracy mogą działać skutecznie?

W niektórych przypadkach mogą, już to przetestowałem. Zgodnie z zasadami finansowania nauki w Wielkiej Brytanii w ramach projektów naukowych nie można finansować kosztów programowania. W swojej pracy korzystam jednak z modeli dynamicznych, korzystanie z których wymaga odpowiednich programów. Właśnie w związku z tym budowę Minsky Software sfinansowałem poprzez kampanię crowdfundingową. Udało się, a Minsky działa i jest do darmowego pobrania na mojej stronie internetowej w formule open source. Następny etap to uzyskanie środków do prowadzenia niezależnej pracy badawczej poza akademią.

Twoja inicjatywa jest próbą przezwyciężenia problemu z finansowaniem nauki. Od kilku dekad, także w Polsce badacze coraz mniej zarabiają „na etatach”, które są z kolei zastępowane kilkuletnimi kontraktami. Coraz częściej aby przeżyć i prowadzić badania trzeba finansować swoją pracę w drodze konkursów. To źle?

W świecie idealnego „urynkowienia” edukacji wyższej publiczne pieniądze powinny iść tylko na udane projekty badawcze. To oczywisty absurd, bo nauka polega przecież na ciągłych i powtarzalnych procedurach weryfikacji i falsyfikacji hipotez. Krótko mówiąc, bez błędów nie można mówić o żadnym postępie. Mierzenie „efektywności” w szkolnictwie wyższym dlatego właśnie przynosi absurdalne rezultaty.

Biurokratyczne próby  „obiektywnego” mierzenia jakości wykształcenia oparte są na założeniu, że dyplomy, tak jak wiedzę, można wycenić i porównać w uproszczony i zestandaryzowany sposób. Taki sposób oceny potencjału naukowego jest jednak uzasadniony tylko w tych dyscyplinach, w których dominujący paradygmat się sprawdza i jest akceptowany. System recenzji naukowych działa tylko wtedy, jeśli dopuszcza różnorodne sposoby opisywania i rozwiązywania problemów badawczych. W sytuacjach, gdy w danej nauce ścierają się różne prądy – jak na przykład w wielu naukach społecznych i humanistycznych – „rynek” dąży do ustanowienia monopoli, a to zabija rozwój nauk.

Uważany przez wielu za najlepszy anglosaski model nauki zakłada również, że studenci lub ich rodzice za edukację płacą, często słono. Czy według ciebie studia płatne są dobrym pomysłem?

Na pewno są logiczną konsekwencją „urynkowienia”  akademii. Skrajnym przykładem są tu Stany Zjednoczone, gdzie student opuszcza uniwersytet z ogromnym długiem, przeciętnie  rzędu 30-40 tys. dolarów. Tym samym młodzi ludzie wchodzący na rynek pracy już na starcie kierują się przede wszystkim lękiem o to, czy będą mieli za co spłacić kredyt studencki. 20-30-latkowie to zarazem grupa najbardziej skłonna do innowacji, które wymagają ryzyka. Skazując całe generacje młodych ludzi na życie z długiem podcina się tym samym gałąź, od której jednocześnie oczekuje się owoców w postaci wzrostu innowacyjności i przedsiębiorczości.

Dominujący model urynkowionego szkolnictwa wyższego powoduje więc rosnący dług studentów i ich rodzin, za tym idzie ogólne rozwarstwienie społeczne, a do tego gorsze warunki pracy badaczy, mało twórcze efekty naukowe i wreszcie mało bodźców do innowacyjności.

To komu to się opłaca?

Jedynymi beneficjentami takiego systemu są właściciele najlepszych – na ogół prywatnych – uczelni i wydawnictw naukowych. To wszystko źle wróży przyszłości wiedzy i naszej cywilizacji jako takiej. Co gorsza, według obecnych prognoz wiele zawodów, do których przygotowują uczelnie w ciągu następnych lat wymrze ze względu na automatyzację pracy. Przy takich perspektywach kolejne roczniki absolwentów będą spętane długiem bez możliwości znalezienia pracy, dzięki której mogliby go spłacać. Ta „bańka” prawdopodobnie kiedyś pęknie i uniwersytety znajdą się w bardzo trudnej sytuacji.

Kiedy kobiety czują się jak oszustki

Zwolennicy odpłatności argumentują, że nie szanuje się tego, co dostaje się za darmo. Czemu nie miałoby to działać w przypadku wykształcenia?

Nawet jeśliby tak było,  to jest to o wiele mniejszy koszt społeczny niż rynkowa alternatywa.

Pierwszy problem z odpłatnością w szkolnictwie wyższym polega na tym, że stwarza ona studentom poczucie, że idąc na uczelnie „kupują” dobro zwane „tytułem naukowym”. Płacą, więc czują się uprawnieni do otrzymania produktu. To kompletnie fałszywe przekonanie.  Studia powinny być intelektualnym wyzwaniem, czymś, na co trzeba zapracować. System szkolnictwa publicznego powinien być podstawą – wtedy dopełnianie go przez drogie, czasem bardzo prestiżowe uczelnie może mieć sens.

Na to nakłada się problem finansowania czesnego. W krajach anglosaskich jest to dług prywatny – edukacja staje się więc przede wszystkim wyzwaniem finansowym. Efektem tego systemu są całe pokolenia ludzi, którzy niemal do emerytury obciążeni są długiem. Ktoś, kto wchodzi w dorosłość z długiem przepełniony jest przede wszystkim niepewnością co do tego, czy będzie w stanie go spłacać.

Chodzi o dyskomfort niepewności, czy o to, że naprawdę ludzi nie będzie stać na spłatę?

Trzeba pamiętać, że średnia wysokość czesnego rośnie znacznie szybciej, niż średnia zarobków – w efekcie na edukację wydaje się coraz więcej, a zarabia relatywnie coraz mniej. Nawet więc jeśli traktuje się edukację wyższą jako dobro rynkowe czy inwestycję, to w ostatniej dekadzie jest to coraz gorszy interes. Absolwenci są w bardzo trudnej sytuacji. Dług, po pierwsze, zmniejsza ich potencjał konsumencki – wydają mniej na życie i na utrzymanie, często wykluczeni są z możliwości kupna domu, czy mieszkania. Po drugie, wpływa to negatywnie na skłonność do podejmowania ryzyka – np. biznesowego, co paradoksalnie czyni ich gorszymi przedsiębiorcami.

W Wielkiej Brytanii są jednak pewne ograniczenia tego, kto musi spłacać te kredyty. To nie są rozwiązania wystarczające?

„Przywilej” braku obowiązku spłaty długu studenckiego dotyczy tylko tych, którzy zarabiają poniżej 21 tysięcy funtów rocznie. W Wielkiej Brytanii takie zarobki to absolutne minimum, a na pewno o wiele za mało, aby marzyć o życiu Londynie , więc dług muszą spłacać praktycznie wszyscy, którzy w ogóle pracują. Dług przedawnia się dopiero po 30 latach – co oznacza, że absolwenci są nim obciążeni przez większość kariery zawodowej. Dla wielu z nich oznacza to pułapkę, która często wpędza i zatrzymuje ich w biedzie. Zarówno w USA jak i Wielkiej Brytanii system odpłatnego szkolnictwa wyższego prowadzi do ograniczeń w poziomie wykształcenia obywateli. Uczelnie to jeden z filarów współczesnych państw i powinny być finansowane przez nie i pełnić funkcję wychowawczą, a nie tylko w przygotowywać siłę roboczą do pracy.

Na koniec zapytam o plany zawodowe – związane z sytuacją na uczelni, o której opowiedziałeś. Odchodzisz z instytucjonalnej akademii. Co dalej?

Teraz, gdy w wyniku kolejnych deregulacji limitów przyjęć na studia mniejsze i mniej znane uczelnie stoją przed widmem zwolnień i bankructwa, zdecydowałem się odejść z Kingston College i jednocześnie dalej działać naukowo. Niedługo ukaże się moja książka Can We Avoid Another Financial Crisis? (The Future of Capitalism), pracuję też nad projektem internetowych kursów ekonomii, w których studenci uczyliby się o innych od hegemonicznej szkołach w ekonomii.

Kto chce nam zabrać uniwersytet?

czytaj także

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Filip Konopczyński
Filip Konopczyński
Współzałożyciel Fundacji Kaleckiego
Współzałożyciel Fundacji Kaleckiego. Prawnik i kulturoznawca, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Realizował projekty badawcze i edukacyjne m.in. dla Institute For New Economic Thinking, Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, Narodowego Banku Polskiego, Uniwersytetu Warszawskiego czy Rzecznika Praw Obywatelskich. Publikował w Gazecie Wyborczej, Przekroju, Oko.press, Newsweeku, Magazynie Kontakt, Kulturze Liberalnej, Res Publice Nowej.
Zamknij