Kraj

UNGASS, czyli opowieści z zielonego, puchatego dywanu

Po grubych zielonych dywanach biegają faceci w dobrych garniturach i kobiety w eleganckich garsonkach. I wtedy wchodzę ja – cały na biało. Dawid Krawczyk ze szczytu ONZ.

Plastikowa przepustka na niebieskim sznurku? Jest. Dwie papierowe przepustki, na które czekałem na ulicy, na słońcu, w skwarze przez pół godziny? Są. Paszport z wizą dziennikarską? Jest. Legitymacja prasowa? Jest. Wszystko wskazuje na to, że udało mi się zdobyć cały zestaw. Jeszcze tylko obmaca mnie strażnik przy kontroli bezpieczeństwa i wejdę do siedziby głównej ONZ.

Po drodze między biurem prasowym, a bramą mijam naprawdę wściekłych ludzi – pracowników NGO-sów, akademików, aktywistki, którzy przyjechali do Nowego Jorku reprezentować społeczeństwo obywatelskie. Dowiedzieli się właśnie, że wprowadzono dla nich limit przepustek, który dzisiaj został już wyczerpany. Informacja o tym, że w ogóle jest jakiś limit, dotarła do nich przed chwilą. Postałbym dłużej i posłuchał tego festiwalu przekleństw w kilkudziesięciu językach świata, ale przez cały ten cyrk z przepustkami sam też jestem spóźniony, więc biegnę od razu na górę, na balkon w sali zgromadzenia ogólnego.

Strażniczka w windzie przegląda moje papiery i wciska czwórkę. Będziemy widywać się na te kilkadziesiąt sekund między parterem, a czwartym piętrem jeszcze nie raz. Ostatniego dnia jak zorientuje się, że jedziemy sami, bez żadnych delegatów wysokiej rangi, to zbierze się na chwilę szczerości: – Trochę tu już pracuje, ale takiego burdelu to jeszcze w życiu nie widziałam.

***

Pół godziny wcześniej.

Stoję w kolejce do biura prasowego ONZ po przepustkę, bez której nie wejdę na 30. Specjalną Sesję Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych w sprawie światowego problemu z narkotykami (w skrócie UNGASS). Biuro robi wrażenie. Na ścianie wita mnie napis „MEDIA ACCREDITATION”, najnowsze osiągnięcie dizajnu DIY – 18 kartek formatu A4, na każdej wydrukowano po jednej literze, czcionką Times New Roman, rozmiar 600. Później każdą kartkę z osobna ktoś przykleił przezroczystą taśmą biurową do ściany. Szacun za utrzymanie poziomu. Nie mogę się powstrzymać i pytam w końcu kogoś z obsługi, czy to jest jakieś tymczasowe biuro. – Ja tam nie wiem, pracuję tu od czterech lat i zawsze tak tutaj było – odpowiada mi rosły facet, pożerając banana.

Nie ma nikogo z obsługi. Jest za to piękny napis.

Wszyscy zainteresowani polityką narkotykową jeszcze kilka miesięcy temu wiązali ze zgromadzeniem, które ma rozpocząć się za chwilę, spore nadzieje. Ostatnie spotkanie tak wysokiej rangi w sprawie narkotyków odbyło się osiemnaście lat temu. Wtedy zwieńczono je hasłem „Świat bez narkotyków. Możemy to zrobić”. Dzisiaj nawet antynarkotykowi działacze są bardziej pokorni i chyba już w to nie wierzą. Aktywiści i naukowcy badający polityki narkotykowe uwierzyli niedawno, że właśnie za sprawą UNGASS uda się wreszcie położyć kres temu, co zwykło nazywać się wojną z narkotykami.

Z czasem nadzieja osłabła. Treść deklaracji, która ma zostać przyjęta w czasie zgromadzenia, została opracowana w Wiedniu, gdzie mieści się narkotykowa agenda ONZ. Z procesu ustalania zapisów deklaracji wykluczono przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego, a negocjacje konkretnych paragrafów odbywały się za zamkniętymi drzwiami. Miesiąc przed UNGASS ogłoszono, że na drodze konsensusu ustalono ostateczną treść dokumentu i podano go do publicznej wiadomości. Postulaty wielu organizacji pozarządowych (m.in. zniesienie kary śmierci za przestępstwa narkotykowe) wyleciały z tekstu, a skrzynka mailowa sekretarza generalnego ONZ Ban-Ki Moona zapchała się listami protestu. Jeden z takich listów podpisał nawet Zbigniew Wodecki.

Na dzień przed zgromadzeniem ciągle dało się jeszcze usłyszeć plotki o planach zerwania konsensusu w sprawie deklaracji. Wtedy negocjacje musiałyby rozpocząć się od początku. W tej chwili bardziej interesuje mnie jednak, dlaczego nikt nie wychodzi z tej kanciapy oklejonej kartkami A4. Mimo wszystko nie chciałbym oglądać UNGASS na streamingu w Starbucksie.

***

Na sali plenarnej jeszcze nic się nie zaczęło. Po grubych zielonych dywanach biegają faceci w dobrych garniturach i kobiety w eleganckich garsonkach. Na mównicy zasiada w końcu Sophie Løhde, duńska minister zdrowia, która otworzyć ma zgromadzenie. Udaje mi się podsłuchać dziewczyny z Wenezueli siedzące dwa rzędy za mną. Narzekają, że zmiana klimatyczna ma przynajmniej swojego Di Caprio, a polityka narkotykowa nie dorobiła się jeszcze ambasadora celebryty. Cóż, trudno się dziwić, narkotyki to wciąż temat, który więcej drzwi zamyka niż otwiera. Zgooglujcie sobie Charliego Sheena.

Mało nie spadłem z balkonu, jak robiłem to zdjęcie. Sala zgromadzenia ogólnego ONZ.

– Trzydziestą specjalną sesję zgromadzenia ogólnego w sprawie światowego problemu z narkotykami uważam za otwartą – mówi Løhde, a sytuacja na dole zaczyna się uspokajać. Minuta ciszy. Stoimy w milczeniu dla ofiar trzęsienia ziemi w Japonii, choć jestem pewien, że sporo ludzi zebranych w ONZ myśli teraz raczej o chłopakach straconych za przestępstwa narkotykowe w Singapurze i dziewczynach zaginionych na zawsze w rządzonym przez kartele meksykańskim Juárez; albo o kobietach i mężczyznach, którzy zeszli, bo wrzucili trefny towar.

Po minucie ciszy wszyscy na dole siedzą już przy swoich stanowiskach. Løhde zamienia się miejscem z przewodniczącym sesji Zgromadzenia Ogólnego, Mogensem Lykketoftem. Ten momentalnie wpada w ciąg recytowania numeracji aktów prawnych i rozporządzeń na podstawie, których odbywa się całe to przedsięwzięcie. Przez godzinę na mównicy przewijają się wysokiej rangi oficjele: Margaret Chan, dyrektor generalna Światowej Organizacji Zdrowia, Jurij Fiedotow, dyrektor Biura Narodów Zjednoczonych ds. narkotyków i przestępczości oraz Werner Sipp, przewodniczący Międzynarodowej Rady Kontroli Narkotyków. Nie mówią nic kontrowersyjnego ani zaskakującego. Ich występy przypominają trochę cyrkową sztuczkę, spacer po linie nad rozżarzonym węglem. Jedno słowo za dużo i można się sparzyć. Wszystkim udaje się przejść w miarę bezpiecznie na drugą stronę, chociaż przez chwilę na Twitterze pod hasztagiem #UNGASS2016 karierę robią słowa Wernera Sippa, który przypomniał, że legalizacja rekreacyjnego spożycia narkotyków jest pogwałceniem konwencji narkotykowych ONZ.

Skrolując szybko, widzę, że sporo osób upatruje w tym frontalnego ataku na Urugwaj. Ale ludzie, którzy pracują blisko z Sippem powiedzą mi później, że to była po prostu próba przypomnienia o problemie, o którym nikt inny nie chciał powiedzieć – albo trzeba zmienić konwencję, albo zacząć je przestrzegać. Życie tweeta nie jest jednak wieczne. Za pół godziny już nikt o tym nie mówi.

Po godzinie wsłuchiwania się w okrągłe przemowy oficjeli przypominam sobie, że na bramce bezpieczeństwa kazali mi zostawić butelkę z wodą, a przez korek w metrze nie zdążyłem zjeść nawet śniadania. Lykketoft wszedł w swój ciąg rzucania numerami rezolucji. Zaczynam przysypiać, więc to chyba dobry moment, żeby skoczyć do stołówki na parterze. W końcu UNGASS ma trwać jeszcze następne trzy dni. Delegaci z blisko stu krajów będą kolejno wchodzić na mównicę i prezentować swoje stanowiska. A na koniec po dyskusji przyjęta zostanie deklaracja polityczna odzwierciedlająca stanowisko wszystkich zebranych. Idę coś zjeść.

Po piętnastu minutach wracam z puszką coli, którą szczęśliwie udaje mi się przemycić na balkon. Rozsiadam się w fotelu. Biorę notatnik i staram się zorientować, w którym miejscu tego dramatu jesteśmy. Mój sąsiad, nie wiem do końca skąd, ale po akcencie stawiałbym, że z Węgier, postanawia mnie oświecić. – No, to już koniec. Deklaracja przegłosowana, możemy wracać do domu.

– Jak to? O co chodzi? To oni nie mieli tego przyjąć po dyskusji? Na koniec? – dopytuję.
– Też tak myślałem, ale okazuję się, że nie. Sprawdź sobie streaming. Serio mówię.

Sala zgromadzenia ogólnego ONZ. Widok z balkonu na IV piętrze.

Nie mam powodu, żeby nie ufać temu facetowi, ale sprawdzam na komórce, co się wydarzyło, jak jadłem papierową kanapkę z tuńczykiem kilka pięter niżej.

Lykketoft przyjmuje przez aklamację porządek spotkania, pyta salę o sprzeciw i raczej nie czekając na odpowiedź uderza drewnianym młotkiem formalnie przypieczętowując zgodę delegatów. Młotek jeszcze kilka razy idzie w ruch w sprawach raczej technicznych, między innymi żeby zatwierdzić skład prowadzący zgromadzenie. I tuż przed zaproszeniem na mównicę pierwszej krajowej delegacji wjeżdża jeszcze temat deklaracji politycznej przygotowanej w Wiedniu. Tym samym nudnym urzędniczym tonem Lykketoft pyta o sprzeciw wobec jej przyjęcia. I zanim ktokolwiek zorientuje się, o co pytał, drewniana podstawa uderzona młotkiem aż podskakuje od ciosu przewodniczącego.

Deklaracja przyjęta. Można bezpiecznie rozpocząć dyskusję bez obaw, że cokolwiek się zmieni.

***

Chwilę później, ciągle jeszcze w lekkim szoku siedzę na briefingu prasowym z Jurijem Fiedotowem, dyrektorem Biura Narodów Zjednoczonych ds. narkotyków i przestępczości (UNODC). Peter Sarossi z węgierskiego portalu index.hu przechodzi od razu do sedna. – Dlaczego deklaracja została przyjęta na samym początku zgromadzania, przed dyskusją? Czy nie wydaje się Panu logiczne, żeby najpierw delegaci mogli przedyskutować treść tego dokumentu?

Fiedotow to nie tylko szef UNODC, ale zazwyczaj również mistrz pijaru i social-media ninja, który jest na tyle sprawny w tym dyplomatycznym tańcu na linie, że na swoim twitterowym kanale zbija piątki ze wszystkimi – jedną ręką ze zwolennikami legalizacji, drugą z propagatorami kary śmierci za posiadanie. Ale tym razem doradcy Fedotowa, którzy piszą mu te tweety, musieli wziąć wolne. – Cóż, kalendarze delegatów są naprawdę bardzo mocno napięte i trudno zebrać wszystkich w jednym miejscu, żeby odbyć rzeczową dyskusję nad deklaracją. Dlatego chcieliśmy to załatwić jak najszybciej – odpowiada.

Jurij Fiedotow (po prawej) zakłopotany pytaniem kolegi z Węgier.

Serio? Chyba właśnie po to została zbudowana cała biurokratyczna struktura ONZ i ta modernistyczna siedziba, w której właśnie siedzimy – żeby raz na osiemnaście lat udało się ustalić wspólny termin na dyskusję o istotnych globalnych problemach. Ostatnie spotkanie tak wysokiej rangi w sprawie narkotyków miało miejsce w 1998 roku.

***

Siedziba główna ONZ to przestrzeń, w której wielbiciele zakazów i nakazów muszą czuć się jak w raju. Tu nie pij, tu nie pal, tego nie wnoś, tu możesz stać, ale metr dalej już nie. Do tych wszystkich reguł porządkujących rzeczywistość w budynku nad East River w Nowym Jorku warto dodać jeszcze jedną – im dalej od sali Zgromadzenia Ogólnego, tym więcej treści, a mniej pustej retoryki. Sala plenarna zaczęła pustoszeć już po kilku wystąpieniach krajowych delegacji, bo ile można słuchać okrągłych zdań wepchniętych w kilkuminutowy format? Już popołudniem pierwszego dnia delegaci przemawiają raczej do pustych siedzeń, a na balkonie zostają jakieś niedobitki dziennikarek i aktywistów, z których część przysypia, a reszta poszukuje kciukiem ciekawszego scenariusza na wieczór, przeglądając profile na Tinderze i Grindrze. Zjeżdżam windą do piwnicy, gdzie odbywają się tzw. wydarzenia towarzyszące.

Choć tutaj wszyscy też biegają w garniturach i garsonkach, to odnoszę wrażenie, że te kilka pięter niżej atmosfera jest znacznie bardziej znośna, a przynajmniej bardziej szczera. Ministrowie i ich asystenci przećwiczyli już dziesiątki takich spotkań. Ale dla większości aktywistów i pracownic NGO-sów to jednak coś nowego. Oko w oko mogą spotkać tych, których, na co dzień gromią w swoich raportach.

Siedzę z głową w papierach na ławce, próbując wybrać jedno z wydarzeń, gdy nagle czuję, że ktoś właśnie przebiegł mi prawie po plecaku. Podnoszę wzrok i widzę naprawdę wkurzoną dziewczynę. Chyba klnie coś pod nosem i buja się trochę tak, jak pięściarka przed walką. Podglądam jej identyfikator, jest z Jamajki i ma na imię Vicki. Na razie wolę się jednak nie zbliżać, bo wygląda po prostu tak, jakby chciała komuś nastukać. Zaraz spotkamy się na wydarzeniu zorganizowanym przez delegację Urugwaju: Marihuana i konwencje narkotykowe ONZ.

***

Z początku nie mogę znaleźć sali. Wpatruję się w listę wydarzeń wyświetlaną na błękitnych monitorach. Jakieś zamknięte spotkanie służby prasowej w sprawie podpisania konwencji klimatycznej (tak, to wtedy na mównicę wchodzi Leonardo Di Caprio). Coś o zrównoważonym rozwoju. Na kolejnej stronie spotkanie grupy roboczej w sprawie sankcji dla Państwa Islamskiego. Też zamknięte. Wreszcie, znajduję: Marihuana i konwencje narkotykowe ONZ, Sala konferencyjna B, godz. 11:30.

Od początku jest tu trochę inaczej. Po pierwsze, to nie jest sala konferencyjna, tylko jakaś klitka, która na piętnaście minut przed rozpoczęciem spotkania jest już nabita ludźmi tak, że trzeba się wciskać na siłę. Miejsca siedzące to były tutaj wolne chyba wczoraj. Ludzie cisną się pod ścianami, a w środku zostaje duża pusta przestrzeń otoczona stołami. Chyba nie tylko ja myślę, że to jednak bez sensu i ktoś musi pierwszy usiąść na tym dywanie. Dwa dni tresury porządku i uprzejmości to i tak za długo, więc rozkładamy się w kilka osób na zielonej wykładzinie, niestety dużo mniej puchatej niż ta na sali plenarnej.

Nie ma miejsc, więc siadamy na podłodze.

Złamaliśmy właśnie tyle zasad BHP i ppoż w Sali konferencyjnej B, co Kim Dzong-Un praw człowieka przed drugim śniadaniem. Życie na krawędzi w wydaniu ONZ – na pewno jakiś oenzetowski biurokrata dostaje w tym momencie białej gorączki.

– Musimy wreszcie porozmawiać o tym, o czym wszyscy woleliby milczeć. Konwencje narkotykowe są typowym słoniem, który stoi w salonie i nie ma zamiaru z niego wyjść. Nie możemy dłużej udawać, że ich nie ma – zaczyna David Bewley-Taylor z Uniwersytetu w Swansea.

Problem z konwencjami narkotykowymi ONZ sprowadza się do tego, że ich treść ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co opowieści o tym, że jednego wieczora ściągasz pierwszego macha marihuany, a kolejnego grzejesz heroinę w bramie. Rządy, które mają odwagę prowadzić progresywną politykę narkotykową i eksperymentują z legalizacją marihuany, po prostu łamią konwencje, czyli łamią prawo międzynarodowe.

– Konwencje ONZ, które stanowią ramy dla prawa narkotykowego, zostały podpisane w zupełnie innej rzeczywistości niż ta, w której żyjemy dzisiaj. Prace nad pierwszą konwencją rozpoczęły się w latach 40. Chociaż jej treść równie dobrze pasowałaby do lat 20. Przez dekady pseudonaukowe i nierzadko rasistowskie raporty dostarczały rzekomych dowodów na to, że zażywanie marihuany prowadzi do wzrostu gwałtów, przemocy i przestępstw – kontynuuje Bewley-Taylor.

Daleko temu spotkaniu do politycznego wiecu, ale pierwszy raz od dwóch dni słyszę, żeby ktoś wprost mówił o rasizmie. A jest to o tyle dziwne, że poza siedzibą ONZ, mówią o nim już nawet byli doradcy Nixona, ojca założyciela współczesnej war on drugs – jak John Ehrlichman, który przyznał w głośnym artykule dla „Harper’s Magazine”, że wojna z narkotykami to była tylko przykrywka, żeby siłowo dojechać Czarnych i hipisów brużdżących Nixonowi w kampanii wyborczej.

Mocny wstęp Bewley-Taylora, okazuje się tylko przygrywką do wypowiedzi delegatki z Jamajki, Kathy-Ann Brown. Kobieta w ciasno spiętych włosach wciska guzik u podstawy mikrofonu. Brown opiera się obiema rękami o stół i jest gotowa rozpocząć swoją tyradę.

Delegatka z Jamajki, Kathy-Ann Brown w akcji.

 – Irytuje mnie, że cała rozmowa o paleniu gandzi sprowadza się do problemów z uzależnieniem. Coś wam powiem, w Europie niektórzy ludzie mają taki zwyczaj, że piją sobie lampkę wina, codziennie do obiadu, przy rodzinnym stole. Gdyby u mnie, na Jamajce, ktoś pił codziennie wino, to wszyscy uznaliby, że potrzebna jest mu interwencja i leczenie. Mówię to, żebyście uświadomili sobie, co to znaczy różnica kulturowa. – wprowadza w temat Brown, a ludzie ściśnięci w klitce udającej salę konferencyjną zaczynają słuchać. – Druga rzecz, gandzia to dla nas zioło jak każde inne. Mamy herbatę miętową, imbirową, tak? To dlaczego, ktoś kto pije herbatę z gandzi miałby być kryminalistą? Powiem wam, dlaczego. Bo tak mówią konwencje narkotykowe ONZ, które zobowiązani jesteśmy przestrzegać.

W tym momencie na ekranie za plecami pojawia się slajd z wyimkami z konwencji, o których mówi właśnie Brown. Zgodnie z Jednolitą konwencją o środkach odurzających z 1961 roku należy traktować marihuanę jako niebezpieczną „substancję psychotropową” o „wysokim potencjale uzależniającym”. Dlatego jej „produkcja, wytwarzanie, eksport, import, dystrybucja, zażywanie i posiadanie” powinny być ograniczone „wyłącznie na potrzeby medyczne i naukowe”.

– Kolejny problem. Gandzia jest przez te konwencje stawiana w jednym szeregu z kokainą i heroiną. To nie palenie jest niebezpieczne, tylko te konwencje. Zastanówcie się, co one mówią komuś, kto pali marihuanę – że w zasadzie heroina to coś podobnego? To przecież jakieś szaleństwo – mówi Kathy-Ann Brown wyraźnie podniesionym głosem, gestykulując obiema rękami.

Czas na pytania z sali. Pierwszy zgłasza się facet, który chyba jako jedyny nie bił braw po pełnej zaangażowania wypowiedzi jamajskiej delegatki. Wygląda trochę jakby urwał się z wiecu wyborczego Reagana w ’84. Marynarka ze złotymi guzikami, błękitna koszula i identyfikator zwisający na sznurku jak gwizdek. Ma w sobie coś z wuefisty, który popada w niezdrową ekscytację przy wydawaniu rozkazu „w dwuszeregu zbiórka”.

– Nazywam się David Evans, jestem przedstawicielem fundacji Drug Free America i jestem uzależniony. Wiem, co to znaczy przejść przez piekło uzależnienia. – mówi wuefista. – Czy zastanawialiście się w ogóle nad tym, jak polityka, którą chcecie wprowadzać, wpłynie na życie dzieci i młodzieży? To one są najbardziej narażone na zagrożenia tego świata. W Kolorado, gdzie zalegalizowano marihuanę, spożycie wśród młodych radykalnie się zwiększyło.
– Kłamstwa! – zebrani w sali starają się zakrzyczeć faceta z Drug Free America. W tej sali i przy tej atmosferze nikt już nie próbuje zachowywać się dyplomatycznie.
– Człowieku, co ty opowiadasz!?

Poznajcie Pana Evansa z Drug Free America.

Rozglądam się po sali i sprawdzam z palcem na spuście od aparatu, czy zaraz nie dojdzie tu do rękoczynów. Widzę, że kilka metrów od pana Evansa stoi Vicki. O ile wcześniej wyglądała, jak pięściarka przed walką, to teraz weszła na poziom piwnicy z Fight Club Chucka Palahniuka.

– Dane, podaj dane! – krzyczą inni.
– Mam dane, które pokazują jak destrukcyjny wpływ na młodych ma legalizacja. Chcecie tylko zbudować przemysł narkotykowy, który będzie tak samo zgniły, jak przemysł farmaceutyczny! – kończy oskarżycielsko pan Evans. Dużo się nie pomyliłem przy mojej pełnej uprzedzeń i nieuzasadnionej złośliwości ocenie tego faceta. Gość z cyklu „Konserwatyści martwiący się o przyszłość naszych dzieci”. Ale zadał pytanie, więc należy mu się odpowiedź.

Kathy-Ann Brown zgłasza się na ochotniczkę. – Tak, proszę pana, myślimy o dzieciach. I najwidoczniej nie słucha pan tego, co mówimy tutaj od godziny. To właśnie wojna z narkotykami i kryminalizacja marihuany wyrządza najwięcej krzywdy dzieciom, o które się pan tak martwi. Konwencje, dla których nie ma różnicy między heroiną i marihuaną, to jest źródło krzywdy i cierpienia. Zresztą, mówiłam o tym już raz, a nie mam w zwyczaju się powtarzać, dziękuję – ucina.

Przez następne kilkanaście minut uczestnicy spotkania zdołają jeszcze rzeczowo porozmawiać o tym, jak zmienić konwencje. Nie jest to łatwe, ale możliwe i zostało opisane w szczegółach w raporcie na stronach transnational institute. Niestety, nie mogę zostać do końca. Biegnę na salę plenarną, gdzie przemawiać ma polska delegacja.

***

Na czwartym piętrze frekwencja taka jak zwykle. Większość miejsc pustych. Na mównicy z zielonego marmuru, co kilka minut zmieniają się delegaci. Zastępca ministra spraw wewnętrznych z Zambii kończy swoje przemówienia i wraca na miejsce, a wraz z nim jego brązowy garnitur i fantazyjny różowo-fioletowy krawat. Przewodniczący zgromadzenia zapowiada wiceministra zdrowia w randze podsekretarza stanu z Polski, Marka Tombarkiewicza.

– Panie przewodniczący, Panie i Panowie, Rzeczpospolita Polska w pełni popiera priorytety polityki narkotykowej określone w stanowisku Unii Europejskiej, które zaprezentowane zostały tu przez jej przedstawiciela w imieniu krajów członkowskich – czyta pierwsze zdania wiceminister Tombarkiewicz. Ponieważ pobrzmiewa mi jeszcze w głowie echo antyunijnego ścieku wybijającego z szeregów PiS-u przy okazji krajowej walki politycznej, taki początek to miłe zaskoczenie. Później, muszę przyznać, jest jeszcze lepiej. – Polska w pełni zgadza się z tym, że polityka narkotykowa musi bazować na rozwiązaniach wykraczających poza wąsko rozumianą kontrolę substancji psychoaktywnych – zaznacza wiceminister, podnosząc wzrok z nad kartki. Zaraz później dodaje: – Wyrażamy silne przekonanie, że w najbliższej przyszłości będziemy mogli przedyskutować na arenie międzynarodowej kwestię zniesienia kary śmierci i możliwości wprowadzania programów redukcji szkód.

O, proszę! Gdybym miał w zwyczaju klaskać, to bym klasnął. Zanim wiceminister Tombarkiewicz zejdzie z marmurowego podium, zdąży jeszcze przypomnieć o deklaracji warszawskiej – dokumencie zawierającym zbiór rekomendacji do wdrażania w samorządach europejskich miast. Nad treścią dokumentu pracowali działacze i działaczki z polskich NGO-sów, którzy siedzą teraz ze mną na balkonie. Nie kryją swojego zadowolenia.

Spotkanie polskiej delegacji rządowej z przedstawicielami polskiego społeczeństwa obywatelskiego.

– Agata, jak ci się podoba wypowiedź pana ministra? – zaczepiam Agatę Kwiatkowską z Polskiej sieci polityki narkotykowej.
– Wystąpienie bez zarzutów. Jest sprzeciw wobec kary śmierci, jest redukcja szkód, jest wezwanie do oparcia polityki narkotykowej na dowodach naukowych. To są wszystko postulaty, o które walczymy od dziesięciu lat – chwali wiceministra Kwiatkowska. Po chwili jednak dodaje: – Tylko pamiętajmy, że jest to wystąpienie w Nowym Jorku, w ONZ. Mam nadzieję, że jak wrócimy do Polski, to wszystkie te progresywne postulaty nie stracą swojej mocy. Dotychczas różnie bywało z wprowadzaniem programów redukcji szkód.

Wiceminister Tombarkiewicz dziękuje wszystkim za uwagę i wraca na miejsce w głębi sali z napisem POLAND. Wstydu nie było.

***

Ostatni, trzeci dzień Zgromadzenia Ogólnego. Co miało się wydarzyć, to się wydarzyło, więc mogę już pozbierać komentarze podsumowujące UNGASS 2016. Tylko te korytarze jakieś bardziej puste niż w ostatnich dniach. Pewnie wczorajsza impreza ma z tym coś wspólnego (i „psychedelic party”, na które zawinęła się spora ekipa w środku nocy). Cóż, idę w takim razie na codzienny briefing prasowy. Dzisiaj odbędzie się ze specjalnym udziałem Foresta Whitakera – tutaj w roli Specjalnego wysłannika UNESCO do spraw pokoju i pojednania. Hollywoodzki gwiazdor spóźnia się, więc czekam z innymi dziennikarzami pod salą. Mamy chwilę, żeby pogadać o ostatnich trzech dniach. Łączy nas wspólna trauma płaszczenia się o wejściówki z pierwszego dnia, więc nie mamy problemu, żeby podzielić się tym, co zebraliśmy.

Jesteśmy raczej zgodni, że najważniejsze punkty tych trzech dni, to pośpiech przy przyjęciu deklaracji politycznej i wystąpienie kanadyjskiej minister zdrowia. Przedstawicielka rządu Justina Trudeau zapowiedziała, że w 2017 roku Kanada zalegalizuje marihuanę. Może to być rzeczywiście zwrot w światowej polityce narkotykowej, Urugwaj nie będzie dłużej jedynym odważnym krajem eksperymentującym z legalizacją. Z kolei Meksyk opowiedział się zdecydowanie przeciwko wysokim karom za przestępstwa narkotykowe. Jeśli coś takiego mówi przedstawiciel kraju, który przez lata był poligonem doświadczalnym war on drugs, to może rzeczywiście jest jakaś nadzieja, że na następnym spotkaniu wysokiego szczebla w 2019 roku nie trzeba będzie szukać pozytywnych akcentów na siłę.

Co dzisiaj powiedział Ban-Ki Moon? Codzienny dawka materiałów dla prasy.

Przychodzi spóźniony Forest Whitaker, ale kątem oka dostrzegam, że na schodach przemknęła mi Vicki z Jamajki, z którą chcę porozmawiać od pierwszego dnia, więc biegnę, zanim zniknie mi w jednej z sali konferencyjnych.

Vicki Hanson należy do Stowarzyszenia hodowców i producentów gandzi (Ganja Growers and Producers Association) i z chęcią zgadza się odpowiedzieć na pytanie, co ją tak wkurza od trzech dni. – Dziwię się, że ktoś tu jest w stanie zachować spokój. Przecież to, co wygadują ci biurokraci na sali plenarnej, jest nie do zniesienia. Deklarację przyjęli pierwszego dnia, przed jakąkolwiek debatą. Za wszelką cenę chcieli przepchnąć ten dokument, który tylko podtrzymuje ramy prohibicji narkotykowej. Gdzie są ludzie z NGO-sów? Siedzą po piwnicach i pod koniec spotkania mogą się dopchać z jednym pytaniem. To jest jakaś farsa. Tak samo te przepustki. Pełno ludzi przyjechało z całego świata i nagle kilka godzin przed rozpoczęciem zgromadzenia dowiadują się, że nie wejdą. To niepoważne – strzela jak z karabinu jamajska działaczka. Ma też zarzuty odnośnie samej dyskusji wokół marihuany. – Nikt prawie nie mówi tutaj o dostępie do gandzi językiem praw wynikających z kultury. „Narkotyki”. „Użycie rekreacyjne”. O tym usłyszysz. A na Jamajce gandzia jest po prostu częścią kultury, bez której trudno wyobrazić sobie nasz kraj. To jest coś innego niż rekreacyjne użycie. O tym, chciałabym, żebyśmy pamiętali.

Po południu na korytarzach ludzi jest już trochę więcej. O wrażeniach po tych trzech dniach pytam Ismaila Aliego. Ismail na co dzień studiuje na Berkeley i pracuje dla Międzydyscyplinarnego stowarzyszenia studiów psychodelicznych (Multidisciplinary Association for Psychedelic Studies) w Kalifornii. Na ich stronie można znaleźć raporty o zbawiennym wpływie psychoterapii z użyciem MDMA, LSD, czy ayahuaski. Prowadzą też program Światowych kolacji psychodelicznych (Global Psychedelic Dinners). Zrób kolację, zaproś znajomych i „share your psychedelic stories”.

– Wiesz, mam w sobie sporo sprzecznych uczuć. Siedzę tu prawie non-stop od 7:45 pierwszego dnia. Samo to, że możemy spotkać się w prawdziwie globalnym składzie i rozmawiać o narkotykach, to jest ogromne osiągnięcie ONZ.
– Ale?
– No właśnie. Czas na „ale” – jestem rozczarowany dwoma kwestiami. Tym, jak marginalizowany jest głos społeczeństwa obywatelskiego. Każdy uczestnik ci to powie. A już na pewno ci, którzy zostali przed bramą, bo zabrakło dla nich przepustek. Masa ludzi pracuje nad badaniami wokół narkotyków, produkują rzetelną wiedzę naukową, a później nie widzę odzwierciedlenia ich pracy w wypowiedziach krajowych delegacji. To jest po prostu smutne – odpowiada Ismail.
Większość pracowników NGOsów mówi mi to samo – że traktuje się ich z góry, że nie szanuje się ich wkładu do debaty, że nikt nie chce z nimi rozmawiać. Ale Ismail ma problem również z tym, jak przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego mówią o narkotykach:
– Skupiamy się bardzo wyraźnie na redukcji szkód, na skutkach kryminalizacji i masowego zamykania ludzi w więzieniach. To są wszystko super ważne problemy i bardzo dobrze, że o nich mówimy. Ale wydaje mi się, że ciągle ustawiamy się tylko w defensywie do obecnej polityki narkotykowej. Trochę jakby brakowało nam odwagi zastanowić się nad tym, jak chcielibyśmy, żeby wyglądał nowy system regulacji substancji psychoaktywnych. Nawet niektórzy ludzie, którzy uważają się za progresywnych, spędzają czas na dyskusjach o tym, jak uchronić dzieciaki przed paleniem zioła. Fun fact: Dzieciaki paliły, palą i będą palić. Myślałem, że wiemy to już od kilkudziesięciu lat.
– A ty? O czym wolałbyś rozmawiać? – dopytuję Ismaila, który wyraźnie się ożywił.
– Nie tylko o tym, jak ograniczać szkody, ale też jak doceniać korzyści. W mojej organizacji badamy od lat wpływ MDMA, ayahuaski czy psylocybiny na proces psychoterapeutyczny. Stosując substancje psychodeliczne w odpowiedni sposób, można osiągnąć imponujące skutki. Spotkałem tu kilku zadeklarowanych użytkowników i badaczy psychodelików, ale mam wrażenie, że większość wolałaby nawet nie zaczynać dyskusji na ten temat – z pewnym żalem w głosie kończy Ismail.

Jedna z demonstracji pod siedzibą ONZ.

Poluję jeszcze na jeden komentarz. Od Kasi Malinowskiej, szefowej Światowego programu polityki narkotykowej w Open Society Foundations.

– Wszyscy wiedzą, że od lat jesteś krytyczką narkotykowego status quo. Dlaczego nie jesteś wściekła? Przecież to spotkanie niczego nie zmienia. Oczekiwania były dużo większe – pytam.
– Pewnie, że mogłabym się irytować, ale nie sądzę, żeby to było dobre wykorzystanie mojej energii. I nie jest wcale tak, że wszystko przegraliśmy i jesteśmy w tym samym punkcie, co osiemnaście lat temu. Poprzedni dokument w ogóle nie mówił o leczeniu bólu. A w tej deklaracji znalazły się konkretne zapisy dotyczące tej kwestii. Mówi się nie tylko o potrzebie poszerzania dostępności do leków opioidowych, ale również o tym, że oenzetowska biurokracja stoi między osobą cierpiącą a lekiem, który mógłby jej pomóc.
– Ale chyba trudno jednak być szczerze zadowolonym z tej deklaracji.
– Przegraliśmy na pewno karę śmierci, w deklaracji nie ma sformułowania „redukcja szkód”, ale interwencje, które na nią się składają, już zostały wymienione. Nikt z nas chyba poważnie nie oczekiwał, że na jednym spotkaniu załatwimy problem, który stworzyliśmy przez 50 lat. Pewnie, że mogłabym się złościć o to, że zmiana kursu mogłaby być bardziej radykalna. Ale ja już przeszłam przez jeden taki UNGASS.
– Masz na myśli ten z 1998 roku? – pytam.
– Nie, z 2001 roku, w sprawie AIDS. Pracowałam wtedy w ONZ i widziałam naprawdę mnóstwo dramatycznych sytuacji na Południu świata. Kiedy my, na Północy, cieszyliśmy się z leków antyretrowirusowych, z tego, że ludzie dostają je w szpitalach i umierające osoby wstają i zaczynają żyć, to całe wioski w niektórych krajach afrykańskich były zarażone wirusem HIV. Małe dzieci pielęgnowały swoich umierających rodziców. Ta nierówność i przyzwolenie na to, żeby Południe umierało z powodu choroby skutecznie leczonej na Północy spowodowały ogromną mobilizację społeczeństwa obywatelskiego. Fala niezgody i buntu przyszła do ONZ w 2001 roku i zmieniła wszystko. W tej chwili leki antyretrowirusowe, dajmy na to w Zimbabwe czy Malawi, kosztują $250 rocznie. Teraz pytanie, czy rok 2019 będzie dla nas tym, czym 2001 był dla świata AIDS?

***

Wychodzę wreszcie z tego molocha i zastanawiam się, jakie przełożenie będą miały te trzy dni na rzeczywistość poza bramą siedziby ONZ. Odpowiedź dostaję wieczorem w barze, do którego chodziłem z ekipą Polskiej sieci polityki narkotykowej. Z dala od przepustek, kontroli bezpieczeństwa i zasad dobrego wychowania. Lokalsi, z którymi zgadaliśmy się na papierosie, byli tak wkręceni w temat polityki narkotykowej, że aż trudno było nam w to uwierzyć. Dopiero któregoś wieczoru znad plastikowego kubka dość paskudnego Budweisera ogarnąłem jakie deale odchodzą przy barze. Narkotyki to była dla nich kwestia pracownicza.

Ricardo, jeden ze stałych bywalców rzeczonego baru, spędził cały tydzień, przeglądając artykuły o UNGASS. Został wielkim fanem Kanady i Urugwaju. Jest przekonany, że prędzej, czy później we wszystkich stanach zalegalizują marihuanę. I kiedy dojdzie do tej rewolucji, zarzeka się, że będzie na nią przygotowany. Na dowód przyniósł kilka ziołowych brownie, które zaczął wypiekać w domu. Podobno bardzo smaczne.

**Dziennik Opinii nr 132/2016 (1282)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Dawid Krawczyk
Dawid Krawczyk
Dziennikarz
Dziennikarz, absolwent filozofii i filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, autor książki „Cyrk polski” (Wydawnictwo Czarne, 2021). Od 2011 roku stale współpracuje z Krytyką Polityczną. Obecnie publikuje w KP reportaże i redaguje dział Narkopolityka, poświęcony krajowej i międzynarodowej polityce narkotykowej. Jest dziennikarzem „Gazety Stołecznej”, warszawskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Pracuje jako tłumacz i producent dla zagranicznych stacji telewizyjnych. Współtworzył reportaże telewizyjne m.in. dla stacji BBC, Al Jazeera English, Euronews, Channel 4.
Zamknij