Kraj

Andrzej Urbanowicz. Artysta miejsc niedostępnych

Miał polimorficzną osobowość. Niezwykle trudno opisać taką osobę. Przede wszystkim był artystą. Może był magiem? Myślę, że on jest po prostu niedefiniowalny - wspomina jego żona Małgorzata Borowska-Urbanowicz.

Jakub Gawkowski: Rozmawiamy w pracowni na strychu przy ul. Piastowskiej 1 w Katowicach. Co to za miejsce?

Małgorzata Borowska-Urbanowicz: To miejsce, które obchodzi w tym roku 55-lecie istnienia na kulturalnej mapie Katowic. To właśnie to poddasze – po zwiedzeniu i sprawdzeniu wielu innych miejsc – wybrali w 1960 roku Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz, poszukując miejsca swoją na pracownię. To również miejsce, które bardzo chętnie dzielili z innymi ludźmi – początkowo głównie z lokalną awangardą, później środowiskami hippisowsko-psychodelicznymi. Między 1974 a 1979 rokiem istniała tu pierwsza niezależna oficyna wydawnicza w PRL-u, a potem pierwsza wspólnota buddyjska. To właśnie tu odbywały się pierwsze medytacje zazen.

Nikt się tym w tym czasie nie zajmował. Jak artyści zainteresowali się medytacją?

Zainteresowania Urbanowicza i Broll skierowały się na wschód, w stronę praktyki buddyjskiej, kiedy ich wspólny przyjaciel i artysta, Henryk Waniek, przyniósł na Piastowską książkę Trzy filary Zen. Wraz z jej studiowaniem poszukiwali innych ludzi, których ten temat mógłby zainteresować i do których można by się przyłączyć. Rzeczywiście nikt się tym wtedy nie zajmował, więc postanowili zacząć sami – najpierw skromnie, w pięcioosobowej grupie. Sytuacja przez lata rozwijała się. Pod koniec lat 70. na tym właśnie poddaszu odbywały się sesje z udziałem około stu dwudziestu osób, a nauczyciele przyjeżdżali nawet z Korei czy Japonii. Z całego świata.

Ośrodek buddyjski przetrwał wiele lat.

Tak. Gdy zaczęły się tutaj aktywności związane z oficyną wydawniczą, Broll i Urbanowicz zajmowali się działaniami translatorskimi. Urszula była dwujęzyczna, biegle tłumaczyła z niemieckiego. Tłumaczyli Junga, Gustava Meyrinka, Heinricha Agrippę – trochę tego było. W okresie buddyjskim na Piastowskiej wydawano także czasopismo „Droga Zen”, rozpowszechniane na terenie całej Polski.

W 1979 r. Urbanowicz wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Co stało się wtedy z pracownią?

W 1983 roku, kilka lat po wyjeździe Andrzeja do USA, Urszula przeprowadziła się do Przesieki, gdzie mieszka do dziś. Przestrzeń przy ul. Piastowskiej udostępniła buddystom. Lata 80. to okres działalności trzech grup buddyjskich, które opiekowały się tym miejscem.

Na niedawnej wystawie „Dzieci Szatana” w Krakowie znalazła się seria kolaży „Chaosu świętość niewyczerpana”. Cykl ten Urbanowicz realizował jeszcze w Nowym Jorku.

Powstawał na przestrzeni dziesięciu lat. Prace w dużej mierze wykonane są z materiałów przywiezionych ze Stanów Zjednoczonych – Andrzej spędził tam 13 lat i przywiózł stamtąd całą masę rzeczy. Tam też rozpoczął pracę nad wieloma projektami, które kontynuował po powrocie do Polski. Tak było w przypadku jego najbardziej znanego obrazu, który funkcjonuje pod dwoma tytułami: „Wielka pizda szczająca na świat” i drugim, nieco ugrzecznionym: „Wyjawienie”.

Zresztą okres amerykański był dla Andrzeja niesłychanie ważny, to były jego uniwersytety, bardzo wiele się tam wydarzyło, dużo tam doświadczył, dużo działał, nabrał pokory. Ale w końcu coś go ściągnęło do Polski. Wrócił w 1992 roku.

Co konkretnie, jak myślisz?

Ciekawość, a może też tęsknota? Chociaż oczywiście przebicie się na nowojorskim rynku artystycznym też nie było łatwe. Jego głównym źródłem utrzymania tam były prace carpenterskie. Specjalizował się w pracach we wnętrzach, założył firmę, brał pojedyncze zlecenia, a zarobione pieniądze pozwalały mu przez następne dwa czy trzy tygodnie malować. Prowadził też w Nowym Jorku polską księgarnię, przez którą poznał swoją trzecią żonę.

Kiedy Andrzej wrócił do Polski, wrócił też na ul. Piastowską 1.

Nadał temu miejscu charakter, który w niemal niezmienionej formie pozostał do dziś. Na nowo ruszyło tu życie artystyczno-kulturalne.

Czy to w tym czasie stworzył teatr Oneiron 2?

Tak, Andrzej szczególną uwagę poświęcał działaniom parateatralnym. Oneiron 2 był jego autorskim zamysłem, który został zainaugurowany 8 grudnia 1992 spektaklem Więzy w katowickim BWA. Zespół tworzyły wówczas Urszula Benka, Bożena Pędziwiatr i Renata Pastwa. Gdyby chcieć określić te działania, to najbliżej im chyba było do teatru Antonina Artauda, który miał być „działaniem samym w sobie”.

To znaczy?

Myślę, że w tych transgresyjnych działaniach performatywno-magicznych, które miały formę i charakter rytualnej anarchii, chodziło głównie o zatarcie granicy między ceremoniałem a wydarzeniem mitycznym. Spektakl był mocno nasycony zmysłowością. Stanowił swoistą próbę odtabuizowania skrywanych aspektów erotyzmu, fetyszyzmu i sadomasochizmu. Wizualnie w sposób zdecydowany nawiązywał do estetyki bizarre. Po Oneironie 2 był jeszcze Oneiron 3, który tworzyli Iwona Sitko-Urbanowicz, Aldo Vargas-Tetmajer, Bożena Pędziwiatr i sam Andrzej. Inauguracją tego projektu był spektakl Krotochwila, który odbył się 9 maja 1996 w Elblągu podczas otwarcia wystawy Andrzeja w Galerii EL.

Kim w zasadzie był Andrzej Urbanowicz? Malarzem? Twórcą parateatralnym? Czy takie osoby da się w ogóle klasyfikować?

Andrzej miał, jakby to określić, polimorficzną osobowość. Niezwykle trudno opisać taką osobę. Przede wszystkim był artystą. Może był magiem? Myślę, że on jest po prostu niedefiniowalny. Podejmował w życiu tak wiele aktywności, a sztuka, którą zajmował się przez lata, jest niesłychanie różnorodna. Jest kojarzony głównie z nurtem psychodelicznym i obrazy z tego okresu są najbardziej rozpoznawalne, ale prawda jest taka, że zajmował się o wiele większą liczbą rzeczy. Hermetyzm, alchemia, ezoteryka – wokół tych tematów koncentrowały się jego zainteresowania. Na pewnym etapie dość fanatycznie wszedł w buddyzm i poświęcił mu siedemnaście lat swojego życia. Praktykował go, zgłębiał, jeździł po Polsce udzielając wykładów i zapraszając nauczycieli z całego świata.

To, czym Andrzej zajmował się w swoim życiu, można by podsumować jako zgłębianie… Po prostu zgłębianie. Był niesłychanie ciekawy świata, pracowity, dysponował jakąś niesłychaną energią – zresztą w połowie lat 60. miał ponoć pseudonim „czołg”. Mówił, że jeżeli w coś wchodził, to robił to zawsze z pełnym zaangażowaniem, trudno było mu się zatrzymać.

We wspomnieniach o Andrzeju często pojawia się opinia o jego niezwykle silnej osobowości, o tym, jak potrafił przyciągać do siebie ludzi, inspirować ich. Ale w jego życiu i karierze bardzo ważną postacią była też Urszula Broll.

Tak, Andrzej wszedł w to całe środowisko i zaistniał w nim w dużej mierze za sprawą Urszuli Broll, swojej pierwszej żony. Jej rola była nieoceniona i bardzo ważna w tworzeniu katowickiego undergroundu. To ona była artystką z ugruntowaną pozycją, niesłychaną żyletą intelektualną i to ona wprowadziła go w tutejsze arkana świata artystycznego. On miał cudowny potencjał – zarówno intelektualny jak i artystyczny, ale to ona była dla niego pomostem ze światem sztuki i konkretnymi ludźmi: była w bliskich związkach z Konradem Swinarskim czy Tadeuszem Kantorem.

A kiedy Ty poznałaś Andrzeja?

Dopiero w 2005 roku. Byliśmy ze sobą sześć lat. Wszystko zaczęło się od wspólnego projektu artystycznego. Jestem z Warszawy, na Śląsk ściągnęłam z zamiarem kontynuowania swojej edukacji artystycznej. Zbiegiem okoliczności trafiłam do pracowni na Piastowską. Przez pierwsze półtora roku byliśmy z Andrzejem w bardzo dużej przyjaźni: rozmawialiśmy, spędzaliśmy wspólnie mnóstwo czasu. W pewnym momencie, kiedy pracował nad instalacją „Schody dwunastu szuflad”, zaprosił mnie do współpracy. Dostał na ten cel stypendium i pewnego dnia po prostu zadzwonił i spytał, czy nie chciałabym tego zrobić razem z nim.

Tak zaczęła się nasza wspólna przygoda – wspólne poszukiwania przedmiotów, na które złożyła się instalacja. Nasza przyjaźń zaczęła się pogłębiać, a ja zorientowałam się, że wszystko, co mnie interesuje, znajduje tutaj – na Piastowskiej i w osobie Andrzeja.

Jak wyglądało w tym okresie codzienne funkcjonowanie pracowni przy Piastowskiej 1?

Odwiedzało nas zawsze dużo młodych ludzi, niezależnie od tego, czy coś konkretnego się działo, czy nie. Młodzi uwielbiali spędzać z Andrzejem czas. On też się nigdy nie zestarzał. Może tylko jego ciało, powłoka, bo mentalnie, wewnętrznie był ciągle młody, ciekawy otaczającego świata. Dla niego kontakt z młodzieżą był czymś oczywistym.

Kamil Sipowicz swoją Encyklopedię polskiej psychodelii zadedykował Andrzejowi Urbanowiczowi, a inna nazwa Kręgu Oneiron brzmiała Liga Spostrzeżeń Duchowych, w skrócie LSD…

Andrzej był bardzo mocno nastawiony na eksplorowanie wszystkich obszarów życia. Pierwsze eksperymenty tego typu miały miejsce w Ustroniu Śląskim za sprawą Henryka Wańka, który wyjechał tam w ramach prowadzonego przez siebie DKF-u. Wraz z grupą zwiedzali szpital psychiatryczny, gdzie zapoznał się z doktorem Andrzejem Janickim, który okazał się być też kolekcjonerem sztuki. Janicki był w posiadaniu niezwykle interesującej kolekcji – część z niej tworzyły dzieła osób chorych psychicznie – o której Henryk Waniek po powrocie do Katowic opowiedział Andrzejowi Urbanowiczowi. Razem ponownie wybrali się do Ustronia, a prace zebrane przez Janickiego okazały się na tyle interesujące, że otworzyli w Katowicach wystawę, a  doktor wygłosił na jej temat prelekcję. Przy bliższym poznaniu okazało się, że pan ordynator jest też w posiadaniu dość dużej ilości LSD i że istnieje możliwość przetestowania go w warunkach szpitalnych. Andrzej wraz z Zygmuntem Lisem postanowili spróbować.

Jak wspominał to wydarzenie?

Ich relacje były podzielone: Zygmunt był bardzo zadowolony, ale Andrzej już niekoniecznie, a to z racji tego, że trip odbywał się pod okiem lekarza, był też przez niego monitorowany i kontrolowany. Zdaniem Andrzeja, kiedy zaczęły dziać się rzeczy dla niego najciekawsze, został ze swej podróży wyciągnięty fenaktylem i został zmuszony ją skończyć. Kontynuował jednak tego typu eksperymenty. Dla niego i Henryka Wańka były to inicjalne doświadczenia na drodze samopoznania i w dłuższej perspektywie absolutnie niezbędne. Dla Urszuli Broll, która uległa ich namowom, było jednak zupełnie na odwrót. Dla niej rezultatem była głęboka trauma – weszła wtedy w temat śmierci, który zgłębiała wiele lat. Nie wiem, być może tak to miało wyglądać, tak miało być. Dla Urszuli był to pierwszy i ostatni raz. Andrzej z Henrykiem pogłębiali przez pewien czas swoje zainteresowania, eksperymentowali głównie z LSD.

W jednym z wywiadów Andrzej mówił: „raczej jestem za legalizacją wszystkiego, co jest kwestią osobistego wyboru. Przez tysiące lat naszej historii tak zwane narkotyki nigdy nie były problemem…”. Jakie były jego prywatne przekonania w tej kwestii?

Uważał, że wszystko powinno być w jakiś sposób legalne, że każdy człowiek powinien mieć możliwość stanowienia i wyboru, co dla niego jest stosowne, odpowiednie i dobre. Że w żaden sposób system, w którym żyjemy, ani też żadna osoba, nie powinny wpływać na naszą wolność ani ograniczać jej. Andrzej latami palił też marihuanę, był jej zwolennikiem i użytkownikiem.

Od śmierci Andrzeja minęły już cztery lata. Co należy zrobić z tym, co po sobie zostawił: z pracownią, wspaniałą przestrzenią z niebywałą historią, ale także z tym kapitałem intelektualnym, który przez lata tworzył i który po nim został?

Zależy mi na tym, by wszystko to, co przez lata Andrzej tworzył, nie runęło jak domek z kart. Zresztą taka również była jego wola i wyobrażenie o przyszłości tego miejsca. Chciał, by ono trwało. Dla mnie ważne jest, by pracownia cały czas była miejscem działań, platformą pozyskiwania wiedzy. Zamiast mauzoleum, formą zalaną w bursztynie, żeby było nadal areną wymiany poglądów, wymiany wiedzy, poszerzania świadomości.

Piastowska 1 to miejsce, gdzie znajduje się też niezwykła wiedza o fizycznym wymiarze: w archiwach, w sprofilowanej bibliotece. To wszystko wymaga opieki i udostępniania tym, którzy chcą poszerzać swoje horyzonty, zgłębiać to, co istotne. Mam wrażenie, że po to właśnie Andrzej wszystko to nam zostawił. To miejsce to taki portal, przez który można przedostać się w miejsca normalnie niedostępne.

5 grudnia w Centrum Sztuki Współczesnej Kronika w Bytomiu o godz. 19.00 odbędzie się wernisaż wystawy ONEIRON & YAN TOMASZEWSKI „PISMO”, na której zostaną pokazane czarne karty, zapisy i artefakty związane z działalnością katowickiej grupy Oneiron (Andrzej Urbanowicz, Henryk Waniek, Urszula Broll, Zygmunt Stuchlik i Antoni Halor).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Gawkowski
Jakub Gawkowski
Publicysta, krytyk sztuki
Studiuje historię sztuki i Artes Liberales w ramach MISH UW. Publicysta, krytyk sztuki. Współpracuje z Magazynem Szum i Krytyką Polityczną.
Zamknij