Kultura

Rastello: Stany Zjednoczone kontra don Pablo

Na pomysł, by uprawy koki zastąpić jakimiś innymi uprawami, mogli wpaść wyłącznie jajogłowi, którzy opuszczają swoje szklane wieżowce w Nowym Jorku przeważnie tylko po to, żeby zjeść trochę drogiej ryby w barach sushi na Manhattanie.

Nigdy wcześniej Stany Zjednoczone nie sprawiały tak mało kłopotów. To był okres, kiedy pułkownik Oliver North w imieniu Rady Bezpieczeństwa pozyskiwał od kolumbijskich karteli kokainę niezbędną do finansowania contras w Nikaragui. Byliśmy im potrzebni. Ale Pablo Escobar chciał zostać deputowanym, mierzył wysoko. A jednym z nieszczęść, które pociągnęła za sobą ta jego namiętność do władzy, była wojna z kartelem z Cali. I setki trupów.

Wskutek konfliktu między tymi dwiema wielkimi organizacjami powstało nawet krajowe stowarzyszenie krewnych ofiar. Zbyt wielu poszkodowanych, za bardzo na widoku. I jakby tego było mało, wszystko zrujnował skandal, który wybuchł, gdy odkryto trójstronne układy, za które odpowiedzialny był North – czyli tak zwana afera Iran-Contras. Chodziło w niej o to, że Stany Zjednoczone prowadziły operacje finansowe za pośrednictwem swoich rzekomych azjatyckich wrogów.

Opublikowanie dowodów na te układy między złymi a dobrymi wywołało istną burzę. Nastała era War on Drugs, a DEA zaczęła zakładać bazy w Wenezueli i Kolumbii, wprowadzać własnych ludzi na plantacje, latać nad połową kontynentu, oblewając go środkami roślinobójczymi i chemikaliami tak trującymi, jak to tylko możliwe. Amerykanie mieli system satelitarnego naprowadzania, więc z łatwością odkrywali pasy startowe, pola, a przede wszystkim wielkie kuchnie. Chętnie korzystali ze środków chwastobójczych. Niszcząc żyzne okolice, zrujnowali dziesiątki tysięcy chłopów i pchnęli ich w ramiona moich kolegów po fachu. Tylko tak ci wieśniacy mogli przeżyć. Na dekagramie kokainy zarabia się w trzy miesiące tyle, ile na sprzedaży ton ryżu można zyskać w pięć lat. W związku z tym nietrudno dojść do wniosku, że na pomysł, by uprawy koki zastąpić jakimiś innymi uprawami, mogli wpaść wyłącznie jajogłowi, którzy opuszczają swoje szklane wieżowce w Nowym Jorku przeważnie tylko po to, żeby zjeść trochę drogiej ryby w barach sushi na Manhattanie.

Wydajność upraw soi jest inna niż koki, nawet jeśli soję można uprawiać na tych samych terenach. Trzeba na przykład wiedzieć, że nasza roślinka sama działa jak nawóz, oczyszczając teren, na którym rośnie, i  użyźniając go pod nowe nasadzenia. Doskonale też się nadaje do upraw mieszanych (które skądinąd są pożyteczne, bo można ją w  nich ukryć  – na przykład jedna grządka koki, jedna fasolki) i  do odnawiania zbiorów. Nakaz zastąpienia jej innymi roślinami, które mogą zatruwać ziemię tak jak niektóre drzewa owocowe (u nas takim drzewem jest na przykład orzech) albo które każą dłużej czekać na zbiory (kokę zbiera się trzy razy w  roku), dla chłopów jest równoznaczny z  wyrokiem śmierci. Prowadzi do wyniszczenia wiosek, opustoszenia dolin. Podobną politykę prowadzili swego czasu Sowieci, kiedy chcieli się pozbyć paru milionów nomadów z Azji Środkowej. Nakazywali im, dajmy na to, uprawiać wyłącznie bawełnę, a chodziło im tylko o to, by ludzie ci umierali z głodu.

I tak też się działo.

Interesujące, nie? ONZ-owscy urzędnicy i amerykańscy liberałowie działają tak jak radziecka partia komunistyczna. Różnica między głodem i życiem ich nie dotyczy. Nie są lepsi od nas, nawet jeśli na takich pozują w tych swoich tweedowych marynarkach, krawatach, błękitnych koszulach i z tymi swoimi wiecznie zmarszczonymi czołami. Bo przecież z troską pochylają się nad losem biedaków z Trzeciego Świata. Wielu też nieźle na tym spekulowało. Pod pretekstem niszczenia upraw koki w boliwijskich górach włoskie i szwajcarskie firmy (na przykład pewna słynna firma produkująca słodycze) stworzyły sobie wspaniałe pastwiska dla krów. Tyle że potem musiały się wycofać jak niepyszne, bo zwierzęta źle znosiły takie wysokości.

Czytaj też: Poprzedni fragment książki Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie

Co robić. Wytoczona przez Busha ojca wojna przeciwko narkotykom doprowadziła do tego, że trzeba było przenieść uprawy do dżungli, rozrzucić je, czyli koniec końców – poszerzyć. A to z kolei oznaczało konieczność stykania się z buszującymi po lasach ludźmi najgorszego sortu. Na przykład z partyzantką, która musiała brać skądś pieniądze, a rzecz jasna nie miała legalnego finansowania. Ale także z oddziałami antypartyzanckimi. Wiesz, kim są największe sukinsyny na świecie? Parawojskowi strażnicy na pasku handlarzy szmaragdów. Narkotykowy świat ich nie znosi, ale robi z nimi interesy. Kokaina stała się walutą wymienną we wszystkich biznesach prowadzonych przez wojskowych, parawojskowych czy fazendeiros. Płaci się nią prywatnym strażom; płaci się za wszystko, co tylko jest na świecie, za to, co piękne, co paskudne, co doskonałe, co wstrętne, wreszcie za to, co normalne. No i zaczęto kokę rafinować. Producenci próbowali mianowicie skupić w swoich rękach cały obieg towaru, tak jak to się działo w innych rodzajach przedsiębiorstw. Każdy zajmował się swoją niewielką ilością, próbując dostarczyć ją na rynek (w sposób możliwie najbezpieczniejszy) w postaci gotowej do spożycia.

Bez kokainy nikt już sobie nie radził. Jedyną możliwością była emigracja do Stanów. Na przykład do Miami, czyli miasta stojącego na kokainie, zbudowanego za wyprane pieniądze i utrzymywanego przez banki, które piorą je dla narkotykowych bossów. Zamknięte koło, nie? Pieniądzom łatwo dostać się do Miami, ale dla niewykwalifikowanego robotnika czy rolnika to już nie takie proste. Rozwinęła się więc nielegalna imigracja. Można się jednak na tym przejechać. Wpuszczają twoje dolary, ale na twój widok odwracają się plecami. W tamtym czasie prawdziwe interesy robili porządni ludzie. W gruncie rzeczy zawsze tak było: kokainowy łańcuch przynosi dochody, które w dziewięćdziesięciu pięciu procentach trafiają do banków bogatych krajów. Dla producentów zostają tylko jakieś okruchy. No i wina. Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy miały tuziny projektów o charakterze politycznym, w ramach których finansowały zaprzyjaźnione rządy. Dawały na przykład pięćset milionów na rozwój, które – dzień po tym, jak zostały dostarczone jakiemuś opalonemu i zaufanemu prezydentowi – już wracały, trafiając do jednego z banków w Miami. Poza tym kto chciałby poważnie inwestować w kraje całkowicie pozbawione infrastruktury? Czysta komedia. Przydatna dla kontaktów politycznych, kontroli militarnej, wywierania ekonomicznych nacisków. Nazwa War on Drugs dodawała pikanterii, ale prawda jest taka, że to właśnie wskutek tej polityki kokaina stała się jedyną podstawą wszystkich transakcji, choć niewątpliwie umierający z głodu chłopi nie mieli z tego żadnych korzyści.

Jest to fragment książki Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie Luki Rastelli (Wydawnictwo Czarne, 2013).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij