Kraj

Combo, czyli o co chodzi z tym chemseksem

Że chemseks staje się popularny także w Warszawie – to wiedzą wszyscy, którzy mają kontakt z miejscową scena gejowską.

Jakieś dwa, góra trzy lata temu wszyscy zaczęli się znać na chemii. Nie, żeby poszli na studia czy coś, skąd. Po prostu zaczęli dodawać na swoich profilach w rozmaitych gejowskich randkowniach ten skrót: chem. I że są friendly, albo unfriendly. Trochę na tej samej zasadzie, na której wcześniej pisali, że lubią tak zwanego „popka”, albo, że preferują trójkąty, albo jeszcze, że mają chłopaka, ale to przecież nic nie szkodzi, bo on też się chętnie przyłączy. Coś jakby nowa moda, a przy okazji – nowy, bardziej eufemistyczny sposób określania staroświeckich „dragów”. „Seks na dragach” – to brzmi przyciężko. „Chemsex” wdzięczniej siada na języku.

Jak to, nie lubisz seksu?

czytaj także

Jak to, nie lubisz seksu?

Pyta Wieczorkiewicz

Trudno powiedzieć kto dokładnie ten termin ukuł i na ile nowe zjawisko chciał opisać. Dość powiedzieć, że się przyjęło. Dziś o chemseksie piszą media mainstreamowe i te całkiem środowiskowe, zajmują się nim spece od zdrowia publicznego i pracownicy organizacji pozarządowych. Oznacza rekreacyjne używanie substancji psychoaktywnych połączone z seksem. W grę wchodzą głównie stymulanty: mefedron, metaamfetamina, ketamina, GHB oraz staroświecka kokaina. Małe grupki po 4–5 facetów i ich narkotykowo-seksualne sesyjki – to niby było zawsze, ale ostatnio jakby się upowszechniło. I to na tyle, że trzeba było nakręcić o tym film – jak o każdej wschodzącej gwieździe.

„W gejowskiej społeczności Londynu pojawił się ukryty kryzys zdrowotny. Rok temu zaprosiliśmy homoseksualnych mężczyzn do rozmowy o ich doświadczeniach z seksem i narkotykami” – niepokojące, białe literki wyłaniają się z grobowej czerni. Zanim na ekranie rozbłyśnie tytuł Chemsex zobaczymy jeszcze 21 boksów, a w każdym z nich jednego z bohaterów, usadowionego na tle tej samej, czerwonej kotary, na tym samym stalowym krześle. Ot, taka skromna, prosta sceneria dla wnikliwej, reporterskiej pracy. Ale w filmowym dokumencie Williama Fairman’a i Maxa Goggarty’ego nic nie jest ani skromne, ani proste. Z wnikliwością też jest pewien kłopot. Nie bardzo bowiem wiadomo, co jest tym problemem zdrowotnym, który miałby się tak podstępnie szerzyć wśród londyńskich gejów – to, wbrew pozorom, nie jest takie proste do zidentyfikowania. Ale o tym później. Zanim zrozumiemy, czym w istocie może być portretowany tutaj chemsex, zobaczmy najpierw, z czego zrobiony jest sam, nakręcony dla Vice’a dokument. Ukończony w 2015 roku Chemsex to bowiem obraz tyleż śmiały i pionierski (faktycznie o zjawisku pisze się i mówi w środowisku specjalistów zdrowia publicznego od niedawna, jakichś dwóch, góra trzech lat), co sensacki i kiczowaty.

Dlaczego taka analiza jest niezbędna? Otóż Chemsex, jak większość pionierskich materiałów dziennikarskich, ustala mainstreamowy dyskurs, wpływa na definicję problemu, ustawia zjawisko w pewnym (nienajlepszym moim zdaniem) kontekście. Skutki bywają opłakane. Weźmy choćby rodzime podwórko i niedawny tekst Pawła Walewskiego w tygodniku „Polityka” (Seks z dronem, z 11 stycznia 2017). Nawet jeśli zignorujemy, ewidentnie inspirowany filmem, z lekka histeryczny ton, zauważymy, że panuje tu spektakularny pojęciowy bałagan. Na czele z trudnym do wytłumaczenia konceptem ni to metaforycznym, ni to farmakologicznym, gdzie wizja seks imprezy w rytmie rodzimego elektro grupy Xanaxx miałaby faktycznie polegać na łykaniu Xanaxu, z niezrozumiałych bliżej przyczyn zaliczonego przez autora do grupy stymulantów. OK, nie od dziś wiadomo, że benzodiazepiny to jeden z wielkich tematów współczesnej politoksykomanii, ale tak się akurat składa, że do chemsexu ma się ten temat, z grubsza biorąc, nijak. Ale spuśćmy na to zasłonę, nawet i czerwoną, jak ta na tle której siedzą bohaterowie brytyjskiego dokumentu.

Choć i ona powinna w nas wzbudzić pewne wątpliwości, a to za sprawą dobrze ugruntowanych kulturowo skojarzeń. Czerwona zasłona, gorące krzesło wyznań i mężczyźni szlochający przed kamerą, ku której wołają z głębokości swojego upadku. A upadek jest tu portretowany z precyzją i sadystyczną nieco, lubością. Ten obudził się pewnego ranka po narkotykowej imprezie na podłodze nie swojej łazienki, za to z wyraźnymi dowodami, że grupa mężczyzn, z którą wczoraj zabalował „coś mu robiła”, choć nie jest w stanie sobie przypomnieć co. Ów, uważa się za chemseksowego ocaleńca i ze zgrozą wspomina czas, gdy z nagła uciekł mu gdzieś cały tydzień – jak poszedł w tango w piątek, tak oprzytomniał ku sobocie, tyle, że siedem dni później. Jeszcze inny rozszlochał się wspominając, jak to z porządnego urzędnika bankowego skończył jako pospolity seks-worker, bo żaden inny sposób zarobkowania nie pasował do przyjętego stylu życia.

Mamy i paru takich, którzy w imię zaspokojenia dziennikarskiej wnikliwości ładują żyłę przed kamerą, ale to już, rzecz jasna, nie w konfesyjnej scenografii z czerwoną zasłoną, lecz w zaciszu swoich zabałaganionych mieszkanek. Jeden z nich, o urodzie i ekspresji gargulca z paryskiej katedry Notre Dame, rzucając po ścianach nieco obłąkańcze spojrzenia, wyznaje, że jego marzeniem jest mieć męża i dzieci, choć wszyscy wokół, nauczeni doświadczeniem, postrzegają go jako tego co „sypia z każdym”. To, zresztą, bynajmniej nie najmocniejsza scena filmu. Paru bohaterów nie tylko daje po kablach, ale całkiem dosłownie dla dobra współczesnej dokumentalistyki pieprzy się przed kamerą.

Czerwona zasłona, gorące krzesło wyznań i mężczyźni szlochający przed kamerą, ku której wołają z głębokości swojego upadku

Nie wygląda to, rzecz jasna, szczególnie pociągająco, kojarzy się raczej z przerzucaniem mięsa w ładowni zakładu masarskiego. No, ale przecież portretujemy „ukryty kryzys”, przełamujemy „tabu”, odważnie rozświetlamy mroki gejowskiego piekła. Patrzcie, tak wygląda chemseksowy demon lubieżnie drapiący się po jajach w mrocznych zakamarkach Londynu. Ale nie bójcie się. Jest bowiem z nami i bohater pozytywny, niejaki David – o urodzie i posturze Kapitana Ameryki. David prowadzi szykowną klinikę dla chemseksowych nieudaczników, gdzie profesjonalnie i z wyczuciem rozmawia o ich kłopotach. Skądinąd sam jest trafiony, ma też narkotykową przeszłość – oczywiście szczęśliwie zamkniętą. Nie dowiadujemy się jednak o okolicznościach jego zakażenia, co pozwala sądzić, że nie były tak spektakularne, jak te, które opisują pozostali bohaterowie filmu. Stąd prosty wniosek, że kiedyś było inaczej, lepiej, prościej i bardziej po ludzku. Zresztą David, w jednej z pierwszych sekwencji filmu taką właśnie mantrę wygłasza – kiedyś młodzi chłopcy z prowincji przyjeżdżali do Londynu, szli do baru, tam kogoś spotykali, poznawali ludzi. A dziś? Dziś ściąga sobie taki chłopczyna aplikację dla smartfona, a wraz z nią – całą masę problemów na głowę. Po prostu, literalnie, wpada w narkomańsko-seksualną sieć, gdzie niepiękni geje w różnym wieku i pod wpływem różnych substancji zaruchają go, najpewniej, na śmierć.

Kiedyś było inaczej, lepiej, prościej i bardziej po ludzku. Dziś ściąga sobie taki chłopczyna aplikację dla smartfona, a tym samym wpada w narkomańsko-seksualną sieć, gdzie niepiękni geje w różnym wieku i pod wpływem różnych substancji zaruchają go, najpewniej, na śmierć.

To szczególnie ciekawy wątek, warto się przy nim na chwilę zatrzymać. Normalna przeszłość, w której po prostu szło się do baru przeciwstawiona szalonej współczesności, w której miejsce baru zajęła aplikacja, to dość ryzykowny sposób rozumowania. Bary, nierzadko z przybudówkami w rodzaju sauny, seks-labiryntu, czy prostackiego dark-room’u, były przecież onegdaj przedmiotem takiej samej ożywionej, sensackiej dyskusji, jaką dziś można toczyć wokół chemseksu. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych część gejowskiego środowiska San Francisco mocno nawoływała do zamknięcia lokalnych seks-klubów, jako rozsadników epidemii HIV. Nic takiego jednak nie nastąpiło, z kilku banalnych przyczyn: gdzie klienci tworzą popyt, tam będzie i podaż, tyle, że bardziej ukryta. To nie bar jest przyczyną zakażenia. Kto chce mieć seks w darkroomowych okolicznościach, skonstruuje sobie darkroom, choćby i w szopie u wujka na działce. I tak samo jest z aplikacjami. Nie było aplikacji – były ogłoszenia w prasie, były parkowe pikiety, były kible tyle, że dla wtajemniczonych oflagowane jako te, w których można kogoś spotkać.

Stąd najciekawszym głosem Chemsexu wydaje mi się ten należący skądinąd właśnie do właściciela gejowskiego klubu – fikuśnego połączenia sauny, siłowni i kilku innych, równie ciekawych pomieszczeń. Mark widzi rosnącą popularność chemseksu, także w prowadzonym przez niego „Sweatboxie”. Zapytany, czy czuje się częścią tego problemu mówi rzecz bardzo istotną: „Oczywiście, że jestem tego częścią, tak samo jak wszyscy, którzy mają seks. Kultura gejowska lubuje się w przesadzie – liczy się największy fiut, najdłuższa impreza, największa ilość dragów, co nie oznacza od razu, że tak myśli i tego potrzebuje większość z nas. Dlatego moim zdaniem tak ważne jest, żeby przyczyn tego problemu nie szukać na zewnątrz. One są w środku. Polegają na tym, że normalizujemy zachowania seksualne, które należą do ekstremum”.

Ten głos niknie jednak w kakofonii ostrzeżeń i równorzędnych diagnoz. Geje są samotni i nieszczęśliwi. Popularność chemsexu wynika ze wstydu. Z potrzeby zagłuszenia innych dramatów. Z wypierania własnego zakażenia HIV. I tak dalej, i tym podobne, pewnie nie całkiem bezsensowne, ale też trudne do zhierarchizowania i uogólnienia przyczyny. Podobnie dzieje się w przypadku zagrożeń – oglądając Chemsex trudno już się rozeznać co tu właściwie jest główną szkodą. To, że mogą się pozakażać hifem? Lekooporną rzeżączką? Kiłą? To, że wstrzykują? To co wstrzykują? Amfetamina? GHB? Mefedron? W substancjach i ocenie ich szkodliwości panuje chyba największy bajzel, zupełnie jakby twórcy filmu nie zrobili wcześniej żadnego riserczu, poszli po prostu w lud i lud powiedział co wiedział. „Widziałem jak ich wciąga metaamfetamina, jak po niej wyglądają”. „GHB jest szczególnie niebezpieczne, wielu gejów po nim umarło”. Takich ulicznych mądrości jest w tym filmie mnóstwo.

Tymczasem racjonalna odpowiedź o skalę rzeczywistego zagrożenia, jakie stanowi chemseksowa rzeczywistość jest bardzo trudna. Po pierwsze – fakt, że w ostatnich latach spopularyzowała się praktyka paroosobowych seksimprezek połączonych z narkotykami, nie oznacza jeszcze epidemii. To nie tak, że ta forma zaspokajania pożądania zaczęła dominować, choć po obejrzeniu Chemsexu ten i ów gotów to pomyśleć. Z badań przeprowadzonych przez zespół Adama Bourne’a z London School of Hygiene And Tropical Medicine wynika, że praktyki tego typu podejmowało jakieś 6% uczestników sceny. Bardzo dużo, ale wciąż daleko do większości.

Ulicznych mądrości jest w tym filmie mnóstwo.

Po drugie – samo połączenie seksu i narkotyków też nie jest niczym nowym. W latach siedemdziesiątych popularny był poppers, w latach osiemdziesiątych amfetamina i metaafetamina. W latach dziewięćdziesiątych ecstasy. A od jakiegoś czasu – GHB. Z każdą z tych substancji wiąże się określone ryzyko, tak przedawkowania, jak uzależnienia. Niekoniecznie fizycznego – stymulanty, wbrew temu co się powszechnie sądzi, uzależniają bardziej psychicznie, niż cieleśnie. Nie dają objawów odstawiennych, ale potrzeba ich zażywania może być wyjątkowo silna.

Po trzecie wreszcie – w świecie, gdzie coraz większe znaczenie ma leczenie antyretrowirusowe, zagrożenie nadrzędne, czyli HIV, nie jest już tym samym, czym był onegdaj. Więcej, w świecie, w którym doskonała metodą przeciwdziałania zakażeniom okazało się podawanie leków antyretrowirusowych także tym, których status serologiczny wciąż pozostaje ujemny, perspektywa zapanowania nad epidemią znacząco się urealniła. Tyle, że o tych metodach w filmie nie ma ani słowa, choć między nami mówiąc, może to i lepiej, bo i tak już trochę za dużo grzybów w tym barszczu.

Bo z Vice’owym Chemsexem problem jest taki, że portretuje względnie nowe zjawisko, używając starych tonacji, w dodatku takich, które kojarzą się jak najgorzej. „Ukryty problem zdrowotny” wprost przywołuje wspomnienia AIDS z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Opowieści o straszliwych konsekwencjach zażywania narkotyków – narkofobiczne pogadanki szkolne. A portretowanie bogatego życia seksualnego jako synominu upadku w oczywisty sposób rodzi zużyte, religijne konotacje. Znowu jesteśmy w opowiastce o złych potrzebach złych ludzi, tak dobrze wszystkim znanej. Nie ujedziemy na tym daleko.

Tymczasem chemsex, jako praktyka seksualna, wyraźnie się popularyzuje. Nic w tym dziwnego. Skoro rośnie rynek substancji odurzających, ceny spadają, podziemie produkcyjno-dystrybucyjne ma się dobrze, a rewolucja technologiczna umożliwiła sprawny kontakt między sprzedającymi a kupującymi – jakże miałoby się dziać inaczej? To już nie jest rynek przestrzenny – nie musisz nigdzie chodzić, żeby znaleźć czego ci trzeba. Samo do ciebie przyjdzie, jeśli tylko dobrze poszukasz. A że geje byli zawsze seksualną awangardą, oddanymi eksperymentatorami – to też wiadomo nie od dzisiaj. I pewnie tak samo, jak istnieją tysiące użytkowników narkotyków, którzy nigdy się nie uzależniają, nie tracą kontroli nad swoim życiem i nie lądują na wieszczonym im wysypisku śmieci, tak samo umiem sobie wyobrazić praktyków chemseksu całkiem zadowolonych ze swoich doświadczeń. Ba, takich, którzy nie tylko niczego nie żałują, ale wręcz przeciwnie – czują się tym całym ćpuńsko-dupczycielskim doświadczeniem uradowani i w znacznej mierze zeń dumni. I co o nich powiecie, panowie z Vice’a?

Nie mam tutaj zamiaru głosić dobrej nowiny – że chemsex jest fajny i bezpieczny, bo z całą pewnością bezpieczny nie jest. To ryzyko piętrowe, skumulowane, prawdziwe combo – nie wiesz co łykasz, nie wiesz, jak to coś dawkować, wokół mnóstwo nakręconych i naćpanych gości, których historii zdrowotnych nie znasz. Jeśli wstrzykujesz, to tylko tym co masz pod ręką, nie dbając o żadną higienę takich iniekcji. W takich okolicznościach nie ma mowy ani o bezpiecznym wstrzykiwaniu, ani bezpiecznym seksie. Ryzyko na ryzyku ryzykiem pogania. Tylko co z tego, że się wzajemnie postraszymy? Jeśli chemseks staje się popularny to już z nami zostanie. Tak samo, jak zostały sauny, darkroomy, a nawet pikiety, ponoć słabiej uczęszczane niż onegdaj, a jednak wciąż istniejące.

Tylko jedna rzecz w filmie Vice’a naprawdę wzbudziła mój podziw przemieszany z zawiścią: otwartość. Zdolność do werbalizacji, szczerość z jaką występujący w nim mężczyźni mówili o swoich doświadczeniach – pokazując swoje twarze, nazywając swoje obsesje i lęki. To bodaj największa wartość tej produkcji, a zarazem przykry przypis do tego co mamy w Polsce, gdzie geje ani nie chcą uznać, że temat HIV to ich problem, ani nie umieją sobie powiedzieć, że życie seksualne to coś, co zarówno coś z czego można czerpać, jak i coś co wypada poddać refleksji. Niekoniecznie moralizatorskiej.

Nie podoba się? Było nie ćpać!

A to, że chemseks staje się popularny także w Warszawie – to wiedzą wszyscy, którzy mają kontakt z miejscową scena gejowską. Daleko nam jednak do sytuacji sportretowanych na filmie – gdzie temat pożądania i odurzenia staje się przedmiotem dyskusji. Tu nikt nie dyskutuje i nikt nigdy nie ma hifa. Tu się ściąga gacie i przystępuje do dzieła, a to, że coś przyjdzie później, cóż, trudno. Inszallah – bóg dał, bóg zabrał.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Janiszewski
Jakub Janiszewski
Dziennikarz, reporter
Dziennikarz radia Tok FM. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Dziennikarstwem zajmuje się od 1999 roku. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie publikuje reportaże i wywiady. W 2006 opisał historię czterech młodych kobiet zakażonych wirusem HIV przez Simona Mola - znanego działacza na rzecz imigrantów. Wkrótce potem zajął się innym tematem powiązanym z HIV - polityką narkotykową. W swoich audycjach próbuje pokazać problematykę społeczną w kontekście systemu legislacyjnego i praw człowieka. Był nominowany do nagrody Mediatory 2006.
Zamknij