Teatr

Morawski to nie Hanuszkiewicz!

Krótki przegląd teatralnych dyrekcji z nadania politycznego.

Konflikt zespołu Teatru Polskiego we Wrocławiu z nowo mianowanym dyrektorem Cezarym Morawskim trwa już kilka miesięcy, zaostrza się i wciąż nie wiadomo, czy jest realna szansa na jego zakończenie. Przy okazji omawiania kolejnych odsłon tej sprawy zdarzały się porównania do PRL-u. W końcu sytuacji, kiedy władza ustanawiała dyrektora wbrew pracownikom teatru, nigdy nie brakowało. Przyjrzyjmy się kilku z nich.

Najgłośniejsze, a dziś już emblematyczne, są historie związane z Teatrem Narodowym. Ta scena, z założenia najbardziej reprezentacyjna, ciągle była na cenzurowanym. Po wojnie dość szybko odbudowany, otwarty w 1949 roku, Narodowy wciąż padał ofiarą politycznych przetasowań w efekcie których kolejni dyrektorzy, mimo znamienitych nazwisk, zmieniali się zdecydowanie zbyt często. Do czasu! A konkretnie do roku 1961, kiedy nastał Kazimierz Dejmek.

Niespełna czterdziestoletni, o socjalistycznych poglądach, już z licznymi sukcesami w Łodzi, postanowił zrobić z Narodowego faktycznie pierwszą scenę w kraju. Początkowo szło może nieco opornie, ale zdecydowanie w dobrym kierunku. Spektakle cieszyły się powodzeniem, scena licząca 899 miejsc zapełniała się bez większych problemów, w repertuarze dominowała klasyka polska i światowa, ale nie brakowało sztuk współczesnych i różnego rodzaju odkryć (Niezwykła przygoda Pana Kleksa!), często przećwiczonych wcześniej w Teatrze Nowym w Łodzi (szesnastowieczna Historya o chwalebnym zmartwychwstaniu pańskim czy zapomniany dramat Barbara Radziwiłłówna Alojzego Felińskiego z Danutą Szaflarską w roli tytułowej).

Historia dyrekcji Dejmka w Narodowym zapewne byłaby dużo dłuższa, gdyby nie słynne Dziady w jego reżyserii (premiera: 25 listopada 1967). Dramat Mickiewicza został wpisany do repertuaru już w 1964 roku, ale gdy Dejmek dowiedział się, że w warszawskim Teatrze Polskim sztukę chce zrobić także Krystyna Skuszanka, chętnie jej ustąpił. Ponoć trzy lata później do wystawienia Dziadów wciąż się nie palił, zraził się do dramatów romantycznych po średnio udanym Kordianie (1965). Postanowił jednak, że Mickiewiczem uczci obchody pięćdziesięciolecia Rewolucji Październikowej. Pomysł był może nieco ryzykowny, ale ostatecznie Ministerstwo Kultury i Sztuki dało swoje błogosławieństwo, a nawet specjalną dotację – 5 milionów złotych. Premiera nie zapowiadała późniejszych wydarzeń, pojawiły się co prawda spekulacje na temat zastrzeżeń cenzury czy protestu Ambasady Radzieckiej, ale odbywały się kolejne przedstawienia, a w prasie codziennej pojawiły się recenzje.

Historia dyrekcji Dejmka w Narodowym zapewne byłaby dużo dłuższa, gdyby nie słynne Dziady w jego reżyserii (premiera: 25 listopada 1967).

Wprawdzie 8 i 14 grudnia spektakle odwołano, ale jedynie z powodu poważnego zaziębienia Gustawa Holoubka grającego Gustawa-Konrada. Dopiero 30 grudnia na spotkaniu noworocznym z twórcami i działaczami kultury Władysław Gomułka powiedział: „Dziady wbijają nóż w plecy przyjaźni polsko-radzieckiej”. To przesądzało sprawę. Wkrótce sztuka została oficjalnie potępiona, zdjęta z afisza i wzięta w obronę przez studentów, co ostatecznie skończyło się wydarzeniami marcowymi ’68. Jednocześnie Dejmek został usunięty z PZPR razem z dwoma aktorami: Andrzejem Żarneckim (rola Archanioła) i Józefem Duriaszem (grał księdza Piotra).

Dla wszystkich było jasne, że to oznacza zmianę dyrektora Narodowego. Także główny zainteresowany nie miał w tej kwestii złudzeń, ale jego dymisji początkowo w ministerstwie nie przyjmowano. Przez kilka miesięcy trwało zawieszenie. Dopiero w lecie 1968 roku Dejmek otrzymał wymówienie razem z propozycją objęcia Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Propozycję odrzucił. Wraz z nim z Narodowego odeszło trzydzieści parę osób. Kierowanie teatrem zaproponowano małżeńskiemu duetowi: Krystynie Skuszance i Jerzemu Krasowskiemu. Ci odmówili. Wtedy zwrócono się do Adama Hanuszkiewicza. Zgodził się.

„Teatr mój widzę przeciętny”

czytaj także

Wiadomo było, że każda nominacja spotka się z protestami i wrogością dużej części środowiska artystycznego. Dyrektorem musiał zostać ktoś, komu to wyzwanie nie będzie straszne. Hanuszkiewicz nie tylko miał tę odwagę, ale też inne atuty. Atrakcyjny mężczyzna, odnoszący sukcesy aktor i reżyser, któremu masową popularność przyniosła telewizja. Od pięciu lat prowadził z powodzeniem warszawski Teatr Powszechny, ale niewielka scenka na Pradze z 472. miejscami z pewnością nie zaspokajała jego ambicji. Tylko w 1967 roku zrealizował tam Pana Wokulskiego wg Lalki Prusa, Ich czworo Zapolskiej i Fantazego Słowackiego. Repertuar jak z Narodowego, nadeszła pora rozwinięcia skrzydeł.

Późniejsze wydarzenia i wybory polityczne Hanuszkiewicza sprawiły, że mało kto pamięta, jak długo był uznawany za człowieka ówczesnej władzy. Zarzucano mu przyjęcie dyrekcji Narodowego po Dejmku, ale także wpisywanie się w antysemickie nastroje panujące w schyłkowym okresie rządków Gomułki, gdy ministrem spraw wewnętrznych był Mieczysław Moczar. Właśnie wtedy, w styczniu 1967 roku, Hanuszkiewicz wystawił wspomnianego już Pana Wokulskiego, który cieszył się ogromnym powodzeniem (do końca sezonu zagrany 111 razy). Ryszard Marek Groński postawił tezę, że to właśnie adaptacja Prusa okazała się przepustką na narodową scenę: „Czy da się pozytywistyczne czytadło zamienić w aktualną agitkę? Artysta i to potrafi. Akcja Lalki skoncentrowała się wokół kombinacji gromady parszywców w chałatach i tużurkach, którzy obsiedli poczciwego polskiego kupca. Sprzedaż kamienicy baronowej Krzeszowskiej to była kluczowa partia utworu. Aktorzy obsadzeni w rolach Żydów posługiwali się wymową z podrzędnych szmoncesów; gestykulowali zaś tak, jak owi dwaj kupcy z anegdoty, co nie przerywając rozmowy – nauczyli się pływać. Na tle grandy z Nalewek jaśniały cnoty prawdziwych Polaków; roztaczała wdzięk Zofia Kucówna, grająca pannę Wąsowską. W czerwonej sukni, blond Kucówna (nowa dyrektorowa) wysuwała się na plan pierwszy, spychając za kulisy aktorkę, obsadzoną w roli Izabeli”.

Późniejsze wydarzenia i wybory polityczne Hanuszkiewicza sprawiły, że mało kto pamięta, jak długo był uznawany za człowieka ówczesnej władzy.

Protesty i próby bojkotu Hanuszkiewicza istniały od początku przejęcia przez niego Narodowego, ale nie przebiły się przez egotyzm dyrektora. Gdy robiono mu głuche telefony, opowiadał potem o widzach, którzy dzwonią po przedstawieniu i nic nie mówią, bo są tak wzruszeni… Sprawa miała zresztą zasięg ograniczony do wyjątkowo elitarnego kręgu. Kiedy Andrzej Kijowski napisał w „Twórczości” o słynnej inscenizacji Kordiana (1970) z Andrzejem Nardellim w roli głównej, został ofukany przez Artura Międzyrzeckiego i Julię Hartwig: „Artur wygłosił mowę o zdradzieckich zamiarach Hanuszkiewicza, tzn. że jego inscenizacja Kordiana reprezentowała rosyjską rację stanu. Julia zrobił mi uwagę, że pisząc artykuł o Kordianie, dałem sankcję usunięcia Dejmka”. Dylematów nie mieli młodzi aktorzy, którzy angażowali się do Narodowego, dostając możliwość zaistnienia w zawodzie. Tak mówiła o tym Anna Chodakowska: „Hanuszkiewicz miał genialne oko do ludzi młodych, stwarzał im szansę, co zresztą uwielbiał. Tak było z Bożeną Dykiel, Kolbergerem, Olbrychskim w teatrze. To samo z Andrzejem Nardellim, który zginął tragicznie. I ze mną. Niejako automatycznie, po krótkiej wymianie zdań w gabinecie dyrektora, zostałam zaangażowana do Teatru Narodowego na czas nieokreślony. I zaczęłam grać”.

Jeśli uznać, że pomysłem Dejmka na narodową scenę było prezentowanie klasyki w atrakcyjnej formie, by nawiązać dialog z młodymi poprzez sięganie po widowiskowość i popkulturowe narzędzia, to Hanuszkiewicz nie tylko przejął ten plan, ale zrealizował go do potęgi. Dyrektorem Narodowego był przez 14 lat. Jak dotąd to rekord. Jeden z wielu. Najdłużej – 8 lat, grano Wesele (1974) Wyspiańskiego, które zaliczyło szereg zmian obsadowych. począwszy od premiery w grudniu 1974, a skończywszy na sezonie 1982/83, gdy pokazano je 18 razy. Z kolei 11 stycznia 1983 roku obyło się 550. przedstawienie Białego małżeństwa (1975) Różewicza w reżyserii Tadeusza Minca, wystawionego na scenie kameralnej (Teatr Mały).

Rudzki: Konkurs nie jest receptą na wszystko

Wszystko przebiła jednak Balladyna (1974) Słowackiego, wizytówka Hanuszkiewicza, jego największy triumf, a jednocześnie jeden ze spektakli obrosłych legendą. W zbiorowej świadomości najsilniej utkwiły hondy, którymi po scenie jeździła Goplana (Bożena Dykiel) z Chochlikiem (Wiktor Zborowski) i Skierką (Mieczysław Hryniewicz). Spektaklu nie grano bardzo długo, za to intensywnie. W niespełna trzy i pół roku (od lutego ’74 do czerwca ’77) odbyło się 368 przedstawień, które w sumie zobaczyło 336 911 widzów. To kolejny rekord Narodowego, który do dziś nie został pobity.

Im bardziej przekonywała się do Hanuszkiewicza ta część elity, która miała mu za złe przejęcie teatru po Dejmku, tym bardziej rosła niechęć władzy. Dymisji spodziewał się już w momencie ogłoszenia stanu wojennego, ostatecznie został zdjęty ze stanowiska wraz z końcem roku 1982. Narodowy objęli Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski, para z ogromnym doświadczeniem, swego czasu odpowiedzialna za sukcesy Teatru Ludowego w Nowej Hucie i Polskiego we Wrocławiu. Ci sami, którzy nie chcieli teatru po Dejmku, teraz nie mieli podobnych wątpliwości. Mogło się wydawać, że powtórzy się sytuacja z 1968 roku – znów w złej atmosferze z politycznego nadania obsadzane jest stanowisko dyrektorskie, ale wszelkie wątpliwości szybko ucichną, a widownia i krytyka przekona się do nowego kierownictwa. Stan wojenny jednak nie sprzyjał wyciszaniu konfliktów, a panujący bojkot środków masowego przekazu przez aktorów można było poszerzyć o teatr uznawany za sprzyjający władzy.

Lata 1983-90, czyli czas Skuszanki i Krasowskiego, są uznawane za wyjątkowo nieudany okres Narodowego. Nawet biorąc pod uwagę, że w 1985 roku pożar strawił główną scenę, ich dorobek nie jest imponujący, choć z pewnością powstało wówczas kilka interesujących spektakli o których warto byłoby pamiętać (np. Pokojówki Geneta w reż. Waldemara Matuszewskiego z 1983 roku). Do tego jednak potrzebne jest spojrzenie bez uprzedzeń, o co w tym wypadku trudno. Zaczął się bowiem czas bojkotu i odejść, choć wbrew pokutującemu przekonaniu, większość współpracowników Hanuszkiewicza nie zrezygnowała od razu z pracy w tym teatrze. Z bardzo dużego zespołu (ponad 80 aktorów i aktorek), z dyrektorem opuściło Narodowy tego samego dnia 6 osób (Ewa Błaszczyk, Krystyna Froelich, Zofia Kucówna, Waldemar Kownacki, Aleksander Machalica, Jerzy Przybylski) i nie ma pewności, czy w każdym przypadku był to gest solidarności z Hanuszkiewiczem. Reszta wytrwała przynajmniej do końca sezonu.

Mieszkowski: Teatrowi grozi dziś cenzura ekonomiczna

Wiedząc że odchodzi, Hanuszkiewicz postanowił zrealizować ostatni spektakl. Uderzył w tony martyrologiczne, wybrał Śpiewnik domowy Stanisława Moniuszki. Tak przygotowywanie sztuki wspominał Artur Barciś: „Pracowaliśmy dniami i nocami. Mieliśmy tylko trzy tygodnie na próby. Muzyczny spektakl śpiewany na głosy… To była orka, ale wiedzieliśmy, że warto. Premiera w sylwestra 1982. W pierwszej części śpiewaliśmy takie w sumie wesołe pieśni patriotyczne, ale w drugiej… To było genialne! W drugiej części tłem akcji była żelazna kurtyna, taka prawdziwa przeciwpożarowa. Przed tą ciężką kurtyną stał stół, przy którym zasiadały wdowy, matki, samotne żony, córki. Ich mężczyźni poszli walczyć o wolność. Żałoba. Wszystkie kobiety ubrane na czarno […] Ludzie nie mogli powstrzymać łez… Tego się nie dało ogarnąć. Gdy normalnie do Teatru Narodowego wchodziło, powiedzmy sześćset osób, to na Śpiewnik domowy przychodziło osiemset-tysiąc! Ludzie niemal wisieli na żyrandolach… To było coś niewiarygodnego. A potem, kiedy Hanuszkiewicza już wywali i dalej Śpiewnik domowy był w repertuarze, zresztą oblegany, to nowa dyrekcja – Jerzy Krasowski i Krystyna Skuszanka – musiała to grać, bo nie było wyjścia. Jeszcze sami żadnego przedstawienia nie zrobili”.

W patriotyczne tony postanowiła uderzyć także Skuszanka, przygotowując swą pierwszą premierę w Narodowym. Wybrała Zwolona (1983) Norwida – instynkt zawiódł ją na całej linii. Patetyczna i mało komunikatywna sztuka została odrzucona przez publiczność. W ten sposób zaczął się bojkot najbardziej dotkliwy – bojkot widzów. Zwolon cieszył się tak małym powodzeniem, że z czasem zaczęto nawet na ten temat żartować. Jerzy Zagórski recenzując w „Kurierze Polskim” kolejną premierę teatru, wystawiony na scenie kameralnej popularny musical Czarująca szewcowa (1983) Lorki w reżyserii Krzysztofa Orzechowskiego, zaproponował nawet, by to spektakl dyrektorki grać w Teatrze Małym: „kto wie, czy gdyby Zwolon i Czarująca szewcowa nie zostały w planach repertuarowych inaczej przemieszczone, to znaczy Zwolon na małą, a Czarująca szewcowa na dużą scenę, nie byłoby lepiej dla statystyki widzów. Ale cóż… Jeszcze nie doszliśmy do bezwzględnego 1iczenia się z frekwencją i jeszcze bierze się pod uwagę dostojność scen, związaną z ich kalibrem i tytulaturą”.

Porażka Zwolona była tym bardziej widoczna, że grano go na zmianę ze Śpiewnikiem domowym, którego fetowanie stało się deklaracją polityczną i wyrazem sprzeciwu wobec Skuszanki i Krasowskiego. Niejako przy okazji doszło jednak do nawiązania niezwykłej relacji między aktorami a widownią, ponad głowami nowej dyrekcji. Tak opisywał tę sytuację Artur Barciś: „gdy na koniec wychodziliśmy się kłaniać, to ludzie rzucali nam na scenę kwiaty. Zazwyczaj takie małe bukieciki. Była wiosna… Konwalie, stokrotki. Ludzie trzymali je podczas spektaklu w wodzie, żeby nie więdły. Potem, gdy na koniec rzucali w nas tymi bukiecikami, to kropelki wody rozpryskiwały się w powietrzu i w świetle reflektorów tworzyły tęczę. Ta jedność widzów z aktorami była tak… niepowtarzalna, niewiarygodna. To jest nie do opisania. To się nie da opowiedzieć. Nigdy wcześniej ani nigdy później czegoś takiego nie przeżyłem. Nie było żadnej bariery między nami”.

Zaczął się bojkot najbardziej dotkliwy – bojkot widzów.

Czytając podobne wspomnienia, można pomyśleć, że analogie do dzisiejszej sytuacji Teatru Polskiego we Wrocławiu są aż nadto czytelne. Bez wątpienia więź z widzami jest udziałem pracujących tam jeszcze aktorów i aktorek, gorzej jednak z podobieństwem między Cezarym Morawskim, a bojkotowanymi dyrektorami Narodowego. Bez względu na to, jak oceni się poszczególne wybory Hanuszkiewicza czy Skuszanki i Krasowskiego, nie ma wątpliwości, że byli to reżyserzy z autentycznym dorobkiem, przygotowani do prowadzenia dużego teatru dzięki wcześniejszym dyrekcjom. Morawski tych osiągnięć jest pozbawiony, nie ma też doświadczenia w prowadzeniu tak dużej instytucji jak składający się z trzech scen Polski. Jedyne, co się zgadza, to nadanie polityczne, w tym wypadku egzotycznej koalicji: PO-PSL-PiS.

Cytaty pochodzą z książek: „Puszka z Pandorą” Ryszarda Marka Grońskiego (1991), „Dziennik 1970-1977” Andrzeja Kijowskiego (1998), „Demony seksu” Krzysztofa Tomasika (2015) i wywiadu-rzeki Marzanny Graff z Arturem Barcisiem „Rozmowy bez retuszu” (2011). Korzystałem także z artykułu Ireny Heppen „Pół jawa, pół sen. Teatr Narodowy – Dziady w sezonie 1967/68” („Res Publica” 1988, nr 3).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Tomasik
Krzysztof Tomasik
Publicysta, biografista
Publicysta i biografista, działacz LGBT, członek zespołu Krytyki Politycznej. Autor książek "Homobiografie. Pisarki i pisarze polscy XIX i XX wieku" (2008), "Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u" (2012), "Seksbomby PRL-u" (2014), "Demony seksu" (2015), "Grażyna Hase. Miłość, moda, sztuka (2016). Redaktor tomu "Mulat w pegeerze" (2011). Prowadził seminaria biograficzne na Uniwersytecie Krytycznym Krytyki Politycznej.
Zamknij