Teatr

Burżua, żenua

Do przyszłej soboty Kraków oddycha nieco świeższym powietrzem, przywiezionym wraz ze spektaklami z całej Polski (a nawet z zagranicy).

Nie mogę się powstrzymać przed połączeniem tych dwóch nadużywanych cytatów: „Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie, bo do teatru nie wchodzi się bezkarnie”. Boska Komedia oficjalnie otwarta. Tak, to ten festiwal, na który zaprasza się tak wiele spektakli, żeby przypadkiem nie dało się zobaczyć każdego. Jeśli mieliście w planach pójść w przyszłym tygodniu do Bunkra, nie dajcie się zaskoczyć – ani przez znane twarze przy stolikach, ani przez brak miejsc. Do przyszłej soboty Kraków oddycha nieco świeższym powietrzem, przywiezionym wraz ze spektaklami z całej Polski (a nawet z zagranicy).

„Za rok będzie Rychcik, Strzępka, Garbaczewski, Lupa i Marciniak, Rubin też się zmieści. Inne festiwale to jest jakiś szok, my w tym samym gronie „widzim się co rok” – śpiewała podobizna Beaty Fudalej w filmiku przygotowanym na poprzedniej Boskiej przez autorów fanpejdża „Pilne: Krystian Lupa powiedział”.

Nie wiemy, czy dyrekcja festiwalu rzeczywiście wzięła sobie do serca ten przytyk, ale fakty są takie: kilku ważnych osób ewidentnie NIE MA. W komunikatach prasowych dominują trzy nazwiska wielkich nieobecnych „mistrzów” – nie zobaczymy żadnych spektakli Lupy, Warlikowskiego czy Jarzyny. Od siebie dodam, że w programie zabrakło też Moniki Strzępki – jej osiągnięcia na poprzednich edycjach festiwalu śmiało pozwalają nazwać ją mistrzynią polskiego (przynajmniej bosko-komediowego) teatru. Wymowny jest też jeszcze jeden brak. W ciągu prawie roku od otrzymania Paszportu Polityki Ewelinie Marciniak nie udało się stworzyć ani jednego spektaklu, który przypadłby do gustu krytykom.

Największa nieobecność ma jednak charakter instytucjonalny. Do Krakowa nie przyjedzie żaden spektakl z Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Największa nieobecność ma jednak charakter instytucjonalny. Do Krakowa nie przyjedzie żaden spektakl z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Wbrew pozorom nie jest to kolejny skutek destrukcyjnej dyrekcji Cezarego Morawskiego, tylko długofalowy efekt międzynarodowych sukcesów Krzysztofa Mieszkowskiego i Krystiana Lupy. Pod koniec listopada wrocławscy artyści wylecieli do Paryża, gdzie aż dziesięć razy zagrają Wycinkę. Holzfällen. Obsada jest na tyle liczna i gwiazdorska, że trudno byłoby pokazać w Krakowie jakikolwiek spektakl Polskiego bez udziału aktorów z kolacji u Auersbergerów.

Zmian jest zresztą więcej. Dyrekcja festiwalu niby ta sama, ale przecież nie taka sama – Bartosz Szydłowski i Krzysztof Głuchowski przejęli kilka miesięcy temu najcenniejszy przybytek krakowskiego mieszczaństwa – Teatr im. Juliusza Słowackiego – i chcą tchnąć w niego nieco życia. Brzmi nieco jak powtórka z Klaty i Majewskiego sprzed prawie czterech lat, ale można znaleźć lepszą analogię. Mapa ich posiadłości jest tak imponująca: Łaźnia Nowa, Słowak (i jego scena w Małopolskim Ogrodzie Sztuki), duży międzynarodowy festiwal, że nasuwają się porównania z panowaniem Słobodzianka nad Dramatycznym i WST. Miejmy tylko nadzieję, że Szydłoplex nie będzie obniżał poprzeczki.

Mimo iż już w środę miała miejsce premiera festiwalowej koprodukcji Wieloryb The Globe (reż. Eva Rysova, w roli głównej Krzysztof Globisz), oficjalnie festiwal otworzyły dopiero czwartkowe Plastiki w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego na deskach Słowackiego. Zanim jednak na scenie pojawili się aktorzy, widzów i VIP-ów przywitali dyrektorzy Boskiej. Pewnym problemem dla widowni – głównie przyjezdnej, ale nie tylko – są nazwiska lokalnych polityków. Nie bardzo wiadomo, kto jest z jakiej partii i komu można byłoby demonstracyjnie nie bić brawa. Minister Wandzie Zwinogrodzkiej się poszczęściło, bo została wymieniona jednym tchem razem z mało kontrowersyjnym wiceprezydentem Krakowa ds. kultury, profesorem Andrzejem Kuligiem, więc nawet gdyby ktoś chciał, nie zdążyłby jej wygwizdać. Prezydent Kulig przewrotnie życzył dyrektorowi festiwalu nie tylko sukcesów, ale też grymasów, porażek i innych powodów do emocjonujących dyskusji. Słowo stało się ciałem niemal od razu, wraz z podniesieniem kurtyny. TEJ kurtyny.

Plastiki to najnowszy dramat Mariusa von Mayenburga, autora m.in Męczenników, którzy w pamięci widzów Boskiej Komedii zapiszą się jako „ta sztuka, która nie wyszła Jarzynie”. Tym razem jest jeszcze gorzej. Internista Michael i jego niby pracująca żona Ulrike, berlińscy burżuje, zatrudniają prostolinijną Jessikę do sprzątania, gotowania i opieki nad ich synem Vincentem. Mimo początkowego dystansu stopniowo wszyscy – razem z szefem Ulrike, artystą Sergem – ulegają fascynacji innością sprzątaczki. Spektakl ma w zamierzeniu obnażać słabości i hipokryzję bogatych mieszczan, ich pożałowania godną, opartą na zakłamaniu egzystencję (nietrudno o skojarzenie z Bogiem mordu Yasminy Rezy). Żeby nie powtarzać banałów w temacie tak oklepanym potrzeba sporo oryginalności i talentu, a w tym przypadku przełom polega na czymś zupełnie odwrotnym –krytyka żenady chyba nigdy nie była aż tak żenująca. „Nie jesteś moją korepetytorką, jesteś moją sprzątaczką” krzyczy Vincent, gdy Jessica chce mu pomóc w matematyce, a ja zastanawiam się, jak można zdecydować się na wystawienie tego tekstu.

Mamy tu karykaturę rozwydrzonego dwunastolatka, karykaturę zmęczonego życiem lekarza, karykaturę niespełnionej artystki, asystentki artysty spełnionego – czy też właściwie jego karykatury.

Klisza goni kliszę, a jakakolwiek oryginalna refleksja zostaje daleko w tyle. Tak się akurat złożyło, że parę dni temu widziałem nowy odcinek Big Bang Theory, w którym (SPOILER ALERT) hinduski astrofizyk zakochuje się w kubańskiej sprzątaczce. Wystawiającemu Mayenburga Grzegorzowi Wiśniewskiemu udało się użyć więcej stereotypów niż scenarzystom dziesiątego sezonu sitcomu o nerdach z Kalifornii. A to bez wątpienia spory wyczyn.

Wszystko pokazane jest z nieznośną przesadą, ale bez dystansu i ze śladowymi ilościami poczucia humoru. Mimo wszystkich krzyków, bełkotów i wielkich emocji wobec małych problemów, najbardziej radykalnym gestem dwóch godzin jest strącenie aktorce peruki, a najwięcej wyobraźni potrzeba widzowi, gdy Vincent wypowiada słowa „smaczna zupa” jeszcze zanim sięga po łyżkę. Owszem, spektakl zawiera całe dwie nieoczywiste myśli – Lekarze Bez Granic jako rycerze białej Europy chroniący Stary Kontynent przed najazdem dzikich pacjentów, głodujące Afrykanki jako kandydatki na modelki luksusowych marek – ale gdy po chwili po scenie zaczyna przechadzać się pomalowany na brązowo Michael w sukience, granice mojej tolerancji dla łopatologicznego ilustrowania w teatrze każdego słówka zostają przekroczone.

Spektaklu nie ma szans ratować ani warstwa dźwiękowa, ani wizualna. Nie jest dla mnie jasne, po co sadzać na scenie DJa, którego zadanie polega na puszczaniu nijakiej, ledwo słyszalnej muzyki. Po bokach natomiast ustawiono telewizory, na których wyświetlane są co jakiś czas ujęcia z kamerki w telefonie Vincenta (ach, te współczesne nastolatki!) i kamer nagrywających instalacje Serge’a (ach, ci współcześni artyści!).Dawno nie widziałem w teatrze tak nieporadnych projekcji wideo.To na swój sposób nawet urocze…

Otwarcie festiwalu okazało się porażką, jednak mimo wszystko optymizm mnie nie opuszcza. Teraz może być tylko lepiej.

 

**Dziennik Opinii nr 344/2016 (1544)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij