Kultura

Rushdie i prawo do bluźnierstwa

Nawet tam, gdzie Rushdie intelektualnie zawodzi, broni się szczerością. Odważnie pisze o swoich małostkach, lękach, próżności, zdradach. Książkę Joseph Anton recenzuje Jakub Majmurek.

Pierwsze skojarzenie z nazwiskiem Rushdie? Fatwa, oczywiście. Wyrok śmierci, jaki na autora Szatańskich wersetów wydał pod koniec lat 80. „duchowy przywódca Iranu” ajatollah Chomeini. „Informuję dumnych wyznawców islamu na całym świecie, że autor książki Szatańskie wersety, która znieważa islam, Proroka i Koran, a także wszyscy zamieszani w jej publikację, świadomi jej treści, zostają skazani na śmierć. Wzywam wszystkim muzułmanów, żeby ich zgładzili, gdziekolwiek ich znajdą”. Te słowa wypowiedziane przez ajatollaha 14 lutego 1988 roku na zawsze miały odmienić i naznaczyć życie pisarza. Fatwa usunęła na bok wszystkie pozostałe konteksty twórczości Rushdiego, z najbardziej wcześniej widocznym, postkolonialnym na czele.

To przesunięcie widać także w powieściowej autobiografii pisarza, zatytułowanej Joseph Anton. W liczącej kilkaset stron powieści okres sprzed fatwy przebiega przed oczami czytelnika na zaledwie kilkudziesięciu stronach, niczym film wyświetlany w przyspieszonym tempie. Dzieciństwo w Bombaju w zamożnej rodzinie z nielicznej w Indiach świeckiej klasy średniej. Nauka w drogiej Rugby School w Anglii, gdzie pisarz popełnił trzy najpoważniejsze wykroczenia, jakie popełnić tam może uczeń wobec swoich kolegów (dobrze się uczył, był cudzoziemcem i nie miał żadnych talentów sportowych). Uniwersytet i pierwsze doświadczenia erotyczne. Praca w reklamie, nieudane próby pisarskie, wreszcie wielki sukces debiutanckich Dzieci północy i decyzja o próbie utrzymania się  z pisania. Wszystko to usuwa się w cień na tle fatwy, stanowiącej – wbrew woli pisarza – równie ważną cezurę w jego życiu, co objawienie na drodze do Damaszku w życiu świętego Pawła.

Tytuł autobiografii to pseudonim – powstały ze złożenia imion Conrada i Czechowa, ulubionych pisarzy autora – jakim Rushdie posługiwał się w latach ukrycia. Na kartach powieści widać, jak pisarz walczy o to, by Joseph Anton, nowa, wymuszona przez konieczność życia w ukryciu persona (ofiara „muzułmańskiego gniewu”, kłopotliwy klient służb specjalnych), nie pożarła Salmana – pisarza, obywatela Respublica literaria, męża, ojca, człowieka prywatnego. Rushdie podejmuje w tym celu szeroko zakrojoną kampanię społeczną. Razem z grupą oddanych, często niespodziewanych przyjaciół naciska przywódców tego świata, tłumaczy swoje racje na łamach najważniejszych tytułów prasowych. Ale przede wszystkim walczy o to, by pozostać pisarzem.

Największe znaczenie ma dla niego walka o to, by Szatańskie wersety nie przestały być traktowane jako dzieło literackie, by nie zostały zepchnięte do niszy z napisem „skandal”, „bluźnierstwo”. Z perspektywy Josepha Antona walka ta została wygrana. Po opadnięciu skandalu Szatańskie wersety ciągle bronią się jako świetna literatura, książka mająca swoje miejsce w kanonie literatury XX wieku. Rushdie jako pisarz poszedł zaś dalej, napisał kilka kolejnych powieści, potwierdzających, że przewrotny sukces jego najgłośniejszego dzieła nie zabił go jako pisarza zdolnego do snucia historii i budowy fikcyjnych światów.

Polityka opowieści

Podstawową problemem Josepha Antona jest prawo pisarza do opowiadania własnych historii, do korzystania w tym swobodnie z całej kulturowej spuścizny ludzkości: literackiej, filozoficznej, religijnej wreszcie. Rushdie, choć nigdzie nie deklaruje tego wprost, zakłada, że pisarz zawsze jest już otoczony przez morze starszych od niego, uświęconych przez kanon, tradycję i religię tekstów, znaczeń, opowieści, które musi nauczyć się czynić swoimi własnymi.

Dla Rushdiego historie narosłe wokół wielkich religii, ich święte księgi, funkcjonują we wszechświecie opowieści, jakie od zawsze snuje ludzkość, na takich samych prawach, jak wszystkie inne opowieści. I na tych samych zasadach mogą one podlegać, interpretacjom, parafrazom, przekształceniom, a także parodii, kpinie, szyderstwu. Nie ma żadnego powodu, by Koran i dzieje Mahometa miały by być w tym względzie traktowane inaczej niż Fenomenologia ducha i dzieje Hegla, Ewangelia św. Mateusza inaczej niż Saga o księciu Genjim, a Kojiki inaczej niż Wojna peloponeska. Zgodnie z tymi założeniami, jak relacjonuje to w książce, Rushdie pisał też Szatańskie wersety.

O co w ogóle tak właściwie poszło z tą powieścią? O oniryczny (pojawiający w snach jednego z bohaterów) wątek proroka Mahouda, odnoszący się do historii rzeczywistego Mahometa. Wątek toczy się wokół tytułowych „szatańskich wersetów” – wersetów Koranu (dopuszczających współistnienia Allaha z tradycyjnymi, żeńskimi bóstwami Mekki, występującej w powieści pod jako Dżahilijja), jakie Mahoud/Mahomet najpierw, by porozumieć się z pogańską elitą Mekki ogłosił swoim wiernym, po czym – gdy sojusz ze starą elitą nie był już dłużej możliwy – odwołał je stwierdzając, że zostały mu one podszepnięte przez szatana.

W Szatańskich wersetach głównym oponentem Mahouda jest poeta Baal – skrzyżowanie Szwejka, Diogenesa, Franciszka Villona i taoistycznego bezdomnego mędrca. Natchnionym, uduchowionym, a przy tym zawsze już politycznie zmobilizowanym tyradom proroka przeciwstawia on kpinę, sceptycyzm, żart, kyniczną bezczelność. Gdy Mahoud i jego zwolennicy przejmują władzę nad miastem, Baal ukrywa się przed ich smutnymi, purytańskimi rządami w domu rozpusty, którego pracownice przyjmują imiona żon proroka.

Choć postać Baala nie pojawia się w Josephie Antonie, nie trudno doszukać się w nim alter ego Rushdiego. Prawo do snucia przez każdego własnej opowieści, także na temat religii, nie uznaje żadnych ustępstw: ze względu na „uczucia religijne” innych, „specyfikę islamskiej społeczności”, „muzułmański gniew”. Rushdie nie dba też o interesy zachodnich mocarstw na Bliskim Wschodzie, kazania mułłów i ajatollahów, apele arcybiskupa Canterbury i Papieża. Za Marcinem Lutrem powtarza: „Tu stoję, inaczej nie mogę”.

Ekonomia zemsty boga

W Josephie Antonie widać też jak w nieoczywisty sposób rozkładały się sojusze w „sprawie Rushdiego”. Wściekłość muzułmanów i telewizyjne egzaltowanie się własnym oburzeniem „przywódców muzułmańskich” w Wielkiej Brytanii; ataki tabloidów pytających w nagłówkach „ile kosztuje nas ochrona pisarza” i nieustannie zarzucających mu „niewdzięczność” wobec przybranej ojczyzny; torysowskie rządy traktujące go jako zbędny balast, utrudniający robienie polityki z krajami muzułmańskimi; przywódcy religijni pochylający się nad losem „obrażonych muzułmanów” – to wszystko było dość przewidywalne. O wiele ciekawsze jest to, jak w sprawie podzieliła się lewicowa i liberalna inteligencja i jak te podziały przekładały się na późniejsze wybory polityczne.

Jednym z najbliższych sojuszników Rushdiego został Michael Foot, w latach 1980–1983 lider brytyjskiej Partii Pracy, człowiek głęboko przywiązany do angielskich tradycji liberalnych, wolności słowa, prawa do niezgody, sprzeciwu, religijnej dyskusji (sam pochodził z rodziny o silnych dysydenckich tradycjach, jego ojciec zasiadł w kierownictwie Kongregacji Metodystycznej). Ale już partia Foota była ostrożniejsza. Posłowie z okręgów wyborczych z przewagą muzułmańskich wyborców potępili książkę, solidaryzowali się z muzułmańskim gniewem, widząc w nim wyraz autentycznej „tożsamości” dyskryminowanych, muzułmańskich Brytyjczyków. Widać, że tu zaczyna się droga, która w połowie poprzedniej dekady doprowadziła do pisanych na poważnie artykułów w pismach Socialist Workers’ Party (ugrupowania na lewo od laburzystów) uzasadniających, że ze względu na „specjalną wrażliwość muzułmanów” parady mniejszości seksualnych powinny raczej omijać „muzułmańskie dzielnice”. 

Trzeba jednak przyznać, że gdy Partia Pracy zdobyła władzę, rząd, głównie za sprawą Robina Cooka i Tony’ego Blaira (przy sprzeciwie grającego na islamski elektorat ministra spraw wewnętrznych Jacka Strawa) stanął zdecydowanie po stronie pisarza i wymusił na Iranie „odstąpienie od wykonania fatwy”. Tym niemniej, podział na lewicy, jaki wywołała „sprawa Rushdiego”, trwa do dziś.

Nie tylko na lewicy politycznej, także na tej intelektualnej. Ze sceptycyzmem do postawy pisarza wobec fatwy odniosło się wiele kojarzonych z lewą stroną intelektualistów. Rushdie raz jeszcze wraca w Josephie Antonie do sporów z nimi, przede wszystkim z Johnem Bergerem i Johnem Le Carré. Berger zaatakował autora Szatańskich wersetów za brak umiejętności wyczucia nastrojów muzułmańskich mas, przeliczenie się z radykalną, oświeceniową krytyką religii, która przyszła w złym momencie dla jego czytelników. Pisarz, nie może rozmijać się z nastrojami społeczności, do której i w imieniu której przemawia, zwłaszcza społeczności uciskanej – można streścić stanowisko autora Sposobów widzenia. Le Carré z kolei podnosił argument, że nie ma czegoś takiego, jak „prawo do obrażania wielkich religii”. Że także na Zachodzie proces sekularyzacji przebiegał stopniowo, nie bez konwulsji, że jego rezultatów nie można narzucać innym wspólnotom, tak jakby były one uniwersalnymi normami życia zbiorowego.

Rushdie, raz jeszcze z nimi polemizując, nie tylko powtarza „tu stoję, inaczej nie mogę”, ale także wskazuje na to, że „świat islamski” nie jest monolitem. Uznając za jego głos grupki zawodowo oburzających się na „obrazę proroka”, zdradzamy wszystkie oświeceniowe siły istniejące w społeczności muzułmanów. Zostawiamy ich zwolenników na pastwę islamskich fanatyków, samemu żyjąc wygodnie w świecie, który ze wszystkich owoców sekularyzacji może się swobodnie cieszyć. A po za tym, ciągle powtarza Rushdie, wolność słowa albo jest, albo jej nie ma i nie da się jej negocjować z politycznie motywowaną religijną drażliwością rozmaitych grup – nie ma znaczenia, czy będą to muzułmanie, czy zielonoświątkowcy.

Zgadzam się w tym z pisarzem, ale w jego refleksji widzę jedną ślepą plamkę. Rushdie w ogóle pomija w polemikach ze swoimi krytykami kontekst ekonomii politycznej produkującej „zemstę boga” w świecie islamskim. Miejsce muzułmanów w globalnym podziale pracy; nierówności społeczne w naftowych republikach; autorytarne rządy wspieranych przez Zachód, pijanych ropą kacyków; załamanie się świeckich projektów modernizacyjnych – takich jak arabski socjalizm – wszystko to jest nieobecne w jego rozważaniach. Jasne, Joseph Anton to autobiografia, więc pisarz zajmuje się w tej książce głównie sobą, a nie pisze traktatu społeczno-ekonomiczno-politycznego. Jest to jednak wyraźna słabość książki, odbierająca wagę wielu argumentom autora.

Widać to choćby w tym, jak Rushdie pisze o Ameryce. Ameryka jawi mu się jako raj, ziemia obiecana, miejsce, gdzie może zaznać chwil wolności życia tak, jakby fatwy nigdy nie było. Miłości Rushdiego do Ameryki nie sposób się dziwić. Może tam żyć z dala od uporczywej obecności chroniących go brytyjskich służb specjalnych, chodzić do knajp, barów, księgarń. W dodatku Ameryka płaci mu za jego książki wielkie pieniądze, podejmują go tam wybitni pisarze (w tym nawet unikający na ogół towarzystwa Thomas Pynchon), artyści, elity polityki i biznesu, w Ameryce pisarz przeżywa jedną z najbardziej intensywnych romantyczno-erotycznych przygód swojego życia (tam zaczyna się zakończony małżeństwem i rozwodem romans z celebrytką Padmą Lakshmi). Nawet Eduard Limonow, Michel Houellebecq, Knut Hamnsun czy inny antyamerykański mizantrop,  gdyby dostał tyle od Ameryki, pewnie też by ją pokochał.

Niestety z tej miłości rodzi się naiwna literatura. Rushdie zauważa, że ta Ameryka, którą tak kochał, ginie pod gruzami WTC, ale na temat samego zamachu nie ma już nic do powiedzenia (poza tym, że to „przejaw tego samego fanatyzmu”, co wydana na niego fatwa). Nie ma nic do powiedzenia na temat tego, jaką politykę wobec świata islamskiego prowadziła „jego” Ameryka.  Nie dziwi też w tym kontekście, że Rushdie nie zajmuje się tym, co po 11 września stało się z jego bliskim przyjacielem, przez lata aktywnie walczącym piórem w jego obronie – Christopherem Hitchensem.

Hitchens, w młodości gwiazda lewicowej publicystyki na Wyspach i w Stanach, zacięty wróg religijnego przesądu, autor książki wściekle atakującej Matkę Teresę z Kalkuty jako sadystyczną hochsztaplerkę, po 11 września wskoczył na bushowską platformę „wojny z terrorem”, publikując w neokonserwatywnych pismach pełne pasji polemiki o zagrożeniu płynącym ze strony „islamofaszymu”. Nawet jeśli uznamy, że coś takiego, jak islamofaszym istnieje, to na pewno jego przedstawicielem nie był świecki nacjonalista Husajn. Rushdie nigdy nie podążył drogą Hitchensa, nie poparł napaści na Irak (choć już interwencję w Afganistanie – o czym nie bardzo pisze w autobiografii – już tak), ale czytając Josepha Antona ma się wrażenie, że mogło naprawdę niewiele do tego brakować.

Fatwa w cieniu Pussy Riot

Mimo tych wad Joseph Anton to fascynująca lektura. Nawet tam, gdzie Rushdie intelektualnie zawodzi, broni się szczerością. Odważnie pisze o swoich małostkach, lękach, próżności, zdradach (ukochanych, przyjaciół), chciwości, niewierności, pożądliwości. Jest wobec siebie bardziej odważny i krytyczny niż większość autorów biografii wobec swoich bohaterów.

Poza tym książka ta podnosi temat być może aktualny jeszcze bardziej dziś niż w latach obowiązywania fatwy. Muzułmanie nie są jedyną grupą odwołującą się do figury gniewu i „obrazy uczuć religijnych” i nie tylko oni domagają się ograniczenia wolności demokratycznej debaty i karania, nawet więzieniem, tych, którzy rzekomo naruszają ich „religijną wrażliwość”. Tego typu żądania często wykorzystuje autorytarna władza w celu tłumienia opozycji – najlepszy przykład to proces Pussy Riot.

Gdy dziewczyny z punkowego zespołu zamykano w więzieniu, w Polsce liberalny rząd fetował patronującego haniebnemu wyrokowi patriarchę, jakby co najmniej był on przedstawicielem wszystkich Rosjan. A liberalna prasa dyskretnie milczała o jego antysemityzmie i homofobii, drukując na swoich łamach tekst jego zastępcy antynowoczesnym obskurantyzmem przebijający hasła wygłaszane w najczarniejszych godzinach na antenie TV Trwam, czy Radia Maryja.

Czytany w cieniu wyroku na Pussy Riot, krwawych protestów przeciw filmowi „obrażającemu proroka Mahometa”, różnych akcji katolickiego czy prawosławnego gniewu (mniej lub bardziej luźno związanych z państwowymi aparatami przymusu) Joseph Anton przypomina, że wolność publicznej debaty jest zawsze także wolnością bluźnierstwa. Dla dobra demokratycznej debaty państwo nie powinno chronić „wrażliwości (czy raczej drażliwości) religijnej” kogokolwiek. Wielkie księgi i symbole wielkich religii (i tych mniejszych) muszą funkcjonować tak jak wszystkie inne teksty i symbole. Podlegać tym samym prawom do parafrazy czy parodii. Nawet tej bluźnierczej. 

Salman Rushdie, Joseph Anton. Autobiografia, Rebis 2012.    

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij