Kultura

Pyzik: Strach przed realizmem

Wygląda na to, że klasa robotnicza po prostu nie może wygrać. Jeśli studiuje i wyrywa się z biedy, jest oportunistyczna. Jeśli zostaje przy swoim, jest prostacka i nie ma pojęcia o kulturze. Agata Pyzik odpowiada Jakubowi Majmurkowi.

Faktycznie, nie wiedziałam, w co się pakuję, kiedy postanowiłam opublikować mój tekst o „kulturze zhomogenizowanej” po polsku. Zepsuła mnie publicystyka w Wielkiej Brytanii, gdzie pisanie o kulturze z perspektywy klasowej jest całkiem normalne, ma tradycje i nikt na dźwięk określenia „working class” nie mrugnąłby okiem. Aż boję się to powiedzieć, ale być może ma to coś wspólnego z bardziej udaną wersją socjalizmu na Wyspach – jak również z tym, że w Polsce po 1989 roku obowiązywało stanowisko odrzucające, wyśmiewające lewicową retorykę. Cool była (i nadal jest) za to właściwa dla późnego kapitalizmu ortodoksja odrzucania języka klasowego jako reliktu przeszłości, która pozwala nam pogratulować samym sobie, jacy to jesteśmy mądrzejsi, apolityczni, bardziej nowocześni i ponad cały ten wrzaskliwy, nieestetyczny upolityczniony dyskurs. Jednak, jak napisała moja znajoma, dopiero z agresywnymi komentarzami tekst wydaje się „kompletny”, potwierdzają one wszystkie zawarte w nim intuicje, również co do tego, że dziś nawet na portalu lewicowym trudno wyjść z tego postpolitycznego zamknięcia i nie wolno wspomnieć o klasie czy kapitale bez narażenia się na surową karę.


W swoim tekście Jak nie zostałem populistą Jakub Majmurek prezentuje podobną „bezwyjściowość”, którą kultura oficjalna wpaja nam przez osmozę od samego początku naszej edukacji. Klasa robotnicza w tym rozumieniu nie może się wyrwać z zaklętego kręgu, a jeśli odnosi kulturowy sukces, to oportunistycznie wślizguje się do establishmentu (co przecież swoją w istocie wyzutą z subwersywności, oportunistyczną sztuką próbowała robić od zawsze). Jeśli z kolei próbuje nie zapominać o swoich korzeniach i mówić o losie mniej uprzywilejowanych i wykluczonych, jest to zaledwie wulgarny agit-prop, skazany na artystyczną miernotę – i nic się nie da na to poradzić.


Innymi słowy, sztuka zaangażowana, cały teatr polityczny od Brechta, Piscatora, Majakowskiego przez Bonda do Bread and Puppet, Howarda Barkera i Sarah Kane okazuje się artystyczną porażką, a w najlepszym przypadku dziełem słabych oportunistów, którzy tylko czekali, aby dopchać się do pieniędzy, domku i prywatnego ogródka. Bourdieu twierdzący, że klasy niższe z konieczności naśladują w swej kulturze klasy wyższe, nie musi być jednak naszą ostateczną wyrocznią. Ktoś zapytał mnie, jak definiuję klasę społeczną – czy po marksowsku (stosunek do środków produkcji), czy po Bourdieańsku (kapitał kulturowy, który przekracza ramy tradycyjnych klas). Nie rozumiem, dlaczego te pojęcia należy od siebie oddzielać – oba są komplementarne. Biedny inteligentny samouk jest tak samo narażony na działanie kapitału, jak sprzątaczka, nuworysze będą mieli podobne zwyczaje konsumpcyjne, co inteligencja z klasy średniej. Powiedziałabym także, że równie często mamy do czynienia z zawłaszczaniem kultury klasy robotniczej przez wyższą, by wspomnieć tylko kulturę pop i to, jak np. czarnoskórzy raperzy są wykorzystywani przez wytwórnie i producentów do produkowania określonego wulgarnego kontentu (jak kultura u władzy manipuluje kulturą czarnych doskonale pokazał np. Melvin van Peebles w kultowym anty-blaxploitation Sweet Sweetback Badassss Song).


Awans jest niemożliwy

 

Oskarżenie klas robotniczych o to, że za wszelką cenę pragną odnieść sukces w świecie zarządzanym przez klasy wyższe i trzymają się go, kiedy go odniosą – to doprawdy szok! Keith Richards i Ringo Starr, wykształceni w powojennym systemie welfare state synowie pracowników fabryk, co prawda twierdzili czasem, że swój sukces zawdzięczają tylko sobie, swojej pracy i indywidualności, gwałtownie odcinając się od znaczenia jakiejkolwiek wspólnoty. Powinno być jednak oczywiste, że jest to po prostu jedna z zasad awansu społecznego w systemie klasowym. Ten indywidualizm jakimś sposobem współgrał w późniejszych latach  również z wolnym rynkiem i thatcherowskim hasłem, że nie ma czegoś takiego, jak społeczeństwo.


Nigdzie również nie twierdziłam, że robotniczy autor + robotnicza zawartość = sztuka emancypacyjna. Potwierdza to właśnie przytoczona przez mnie lista artystów, beneficjentów welfare state. Panowie Ferry czy Bowie byli w swojej twórczości jak najdalsi od opiewania swoich robotniczych korzeni. Wielbili glamour i wszystko, co łączyło się z awansem. Wielu innym artystom, zwłaszcza muzyki pop, którzy poszli do szkół artystycznych i postanowili stworzyć zespoły o artystycznych aspiracjach, umożliwił to państwowy zasiłek (co zresztą często znalazło odzwierciedlenie w ich tekstach). W najlepszym wypadku zespoły te potrafiły łączyć aspiracje do kultury najwyższej (coś, co Majmurek nazywa za Badiou „arystokratyzmem proletariackim”) z pisaniem o kulturze robotniczej. Choćby Mark E. Smith, mistrz dystynkcji przez autodydaktyzm, w swoim nazwanym za Camusem zespole The Fall. Smith inspirował się i Lovecraftem, i Nabokovem, i Eliotem, wynajdując nowy rodzaj wulgarno-wzniosłej poezji ludowej i naprawdę ostrej satyry społecznej o „Prole as a Threat”, gdzie prol zachowywał swoją tożsamość i potencjalną groźność. Teraz wystarczy porównać to z bronionym przez Majmurka Martinem Amisem, który nawet jeśli zdobył się kiedyś na bezpieczną krytykę Thatcher (kto tego w owym czasie nie robił?), to ostatnie 20 lat spędził jako celebryta, autor antyislamskich paszkwili, ogłaszający m.in., że pisarze książek dla dzieci są opóźnieni w rozwoju i podobne mądrości.


Wygląda na to, że klasa robotnicza po prostu nie może wygrać. Jeśli studiuje i wyrywa się z biedy, jest oportunistyczna – albo zdradza swoje ideały, albo chce się, koniec końców, tylko „dochrapać” i traktuje wykształcenie, i sztukę instrumentalnie, jako drogę do opuszczenia swojej klasy. Jeśli zostaje przy swoim, jest prostacka i nie ma pojęcia o kulturze. Czy zaczynają już państwo dostrzegać paradoks tego rozumowania? Jeśli z kolei zostały przeprowadzone kiedykolwiek reformy, które próbowały ten stan rzeczy zmienić, wyrównać szanse, i nie odniosły całkowitego sukcesu, podważa się ich jakąkolwiek zasadność, nazywa nieudanymi. Porażka na całej linii. Rozumiem, że krytycy reform laburzystowskich byliby usatysfakcjonowani tylko wtedy, jeśli w ich efekcie nastąpił pełen komunizm? Nie wydaje mi się.


Tańcz, prolu, tańcz

 

W tym rozumowaniu również możliwość dowartościowania pracy, którą wykonują klasy robotnicze, możliwość dumy z przynależności do tej klasy i dowartościowania jej kultury, są zabijane w zarodku. Oczywiście nie jest to taktyka nowa. Working class, jeżeli pojawiała się w filmach i książkach od kryzysu lat 70. i rządów Thatcher, to przeważnie jako grupa, która tylko patrzy, jakby tu uniknąć pracy i żąda zasiłków (powtarzana przez thatcherystów mantra o tzw. benefit scroungers) albo jako osobne przypadki wybrańców, którzy niczym Billy Elliot wyrwali się z ponurych miasteczek górniczych i dzięki swojemu talentowi tanecznemu dołączyli (jakżeby inaczej!) do zespołu Royal Opera bądź odzyskiwali godność dzięki tańcowi ze striptizem, jak w The Full Monty (na polski tytuł przetłumaczono nieszczęśliwie jako Goło i wesoło).

 

Tak wygląda godność made in New Labour Britain. Powstał nawet pewien podgatunek protekcjonalnych filmów, który można nazwać w skrócie „Tańcz, prolu, tańcz” (do tej kategorii zaliczają się choćby Dziewczyny z kalendarza, Little Voice itd.). Klasie robotniczej wpaja się w nich odwieczną „prawdę” o amerykańskim śnie – jeśli tylko naprawdę gorąco czegoś pragniesz i będziesz pracować, będzie ci dane. 
Te filmy to również pełna hipokryzji odpowiedź na zarzuty, że klasa robotnicza jest demonizowana w mediach – ależ przecież my kochamy Billy’ego Eliotta! Pod koniec filmu widzimy, że nawet jego ojciec – bezrobotny górnik na zasiłku, odważa się wejść do budzącej jego podejrzliwość opery (sic!) i tym samym, jak się nam sugeruje, akceptuje także życiowy wybór (a więc również homoseksualizm) syna. Nic bardziej błędnego i bardziej protekcjonalnego. W pewnym sensie do tej właśnie grupy twórców należy obecnie również Mike Leigh, syn lekarza pracującego w Salford, najbiedniejszej dzielnicy Manchesteru, a także całego UK. 


W filmach Leigh znajdziemy mieszankę współczucia, protekcjonalizmu i pogardy. Może dlatego najbardziej przekonującymi portretami członków klasy robotniczej są u niego te demoniczne, jak Bev (fenomenalna Alison Steadman) w Abigail’s Party (1984), aspiracyjny potwór terroryzujący otoczenie, albo Johnny (pamiętny David Thewlis) z Nagich, pochylający się zanadto nad sobą domorosły filozof i zbiegły gwałciciel, postać odpychająca i budząca współczucie zarazem, w którego niekończących się monologach wyczuwamy złamane życie kogoś, kto chciał być kimś. Nie te, w których przedstawia cukierkowy, heroiczny, sentymentalny, niby współczujący, a tak naprawdę protekcjonalny i jednowymiarowy obraz klasy robotniczej, oddając go w heroicznych matronach albo ludziach „popapranych”, jak w Sekretach i kłamstwach (gdzie Brenda Blethyn nie jest w stanie wymówić pojedynczego zdania nie wybuchając płaczem), Verze Drake, w filmie Happy go lucky (gdzie panuje jeszcze bardziej odstręczająca sugestia, że człowiek niezbyt rozgarnięty = zawsze dobry) czy w ostatnim Kolejnym roku, gdzie następuje przesunięcie środka ciężkości na inteligencję emocjonalną i „mądrość życiową” – wszystko staje się kwestią umiejętności okazywania emocji, a nie statusu społecznego. Nic dziwnego, że Leigh stał się sztandarowym kronikarzem klas niższych – są one u niego kompletnie nieszkodliwe.


Realizm reprezentacji

 

Z polemiki z moim tekstem bije również przywiązanie części lewicy do awangardy i patrzenia krzywo na jakikolwiek realizm. Sztuka musi równać się awangarda. Jeśli nie kwestionuje, jak u Godarda, środków przedstawienia, zasad reprezentacji – jest sztuką prymitywniejszą. A modernizm to także sporo realizmu, również społecznego realizmu. Dyskusje nad tym, czym jest realizm, i nad ograniczeniami awangardy trwają od dawna w literaturze przedmiotu – w książce Stalin jako dzieło sztuki Boris Groys zestawia czczoną rosyjską awangardę konstruktywistyczną z wykpiwanym, znajdującym się na śmietniku historii socrealizmem. Warto sobie zadać pytanie, dlaczego Godard ma jedną retrospektywę za drugą, natomiast socrealistyczne filmy z byłego NRD, PRL-u czy ZSRR należą dziś do najtrudniejszych do zdobycia, zostały praktycznie wymazane z historii, podobnie, jak dydaktyzm mediów publicznych, całkowicie dziś podporządkowanych wolnemu rynkowi. Godard był dzieckiem wolnego rynku, podobnie, jak Fassbinder, jednak uczynili z tego całkowicie odmienny użytek. 


Całe pokolenie reżyserów niemieckich, od Fassbindera, Schlöndorffa, Trotty do realizującego swoje filmy w Niemczech duetu Straub-Huillet, poszło raczej drogą Brechtowskiego hiperrealizmu niż krytyki środków przedstawienia. Podczas gdy Godard swoimi wysofistykowanymi filmami mógł trafić wyłącznie do koneserów awangardy, Fassbinder w swojej wulgarnej, i tak subtelnej zarazem formule realizmu, w filmach oskarżycielskich pod adresem niezdenazyfikowanego RFN, któremu po wojnie kazano konsumować i siedzieć cicho, jest znacznie skuteczniejszy, niż Godard był kiedykolwiek.

 

Podobno opisałam przypadki najczęściej nie klasy robotniczej, ale tych, którzy znajdowali się pomiędzy klasami i byli niezadowoleni ze zbyt wolnego awansu. To doprawdy subtelność, czy ktoś miał ojca górnika, farmera (Bryan Ferry), właściciela sklepu obuwniczego (Ken Russell) czy stróża nocnego (Morrissey) – istotne jest to, że nie były to warunki, w których do tamtej pory wychowywali się artyści. „Prawdziwa emancypacja polega na daniu każdemu, kto chce podjąć ten wysiłek, okazji sięgnięcia po to, co w kulturze najtrudniejsze, najbardziej hermetyczne, wymagające największych kompetencji” – pisze Majmurek. Niekoniecznie – emancypacja oznacza raczej swobodę wyboru, kim chcesz być i co zrobić ze swoim życiem. Czy pod tym względem panuje i kiedykolwiek panowała merytokracja? Czy syn sprzątaczki ma równe szanse zostać profesorem, jak syn prawnika?

 

Na koniec garść brytyjskich linków z ostatniej chwili: 

– 15 % NEETS-ów, czyli młodych ludzi nieuczących się i niepracujących, umrze w ciągu 10 lat;
– były minister edukacji Wielkiej Brytanii twierdzi, że mielibyśmy mniej zamieszek i problemów z niesforną klasa robotniczą, jeśli nie znieślibyśmy zakazu stosowania kar cielesnych przez rodziców (jak widać, z working class należy wybić jakąkolwiek chęć buntowania się już w zarodku);
– brak EMA już powoduje spadek uczestnictwa w edukacji;
– praca przymusowa za zasiłek  (+ tu  i tu);
– zablokowany awans społeczny.

 

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij