Czytaj dalej, Historia

„Zeszmacacie nas tymi zupkami!” [fragment biografii Jacka Kuronia]

Jacek_Kuroń_1991

„Kiedyś policja często wyruszała przeciw mnie. Teraz ja po raz pierwszy podejmowałem decyzję, żeby wysłać policję przeciw demonstrantom” – mówił Kuroń w telewizji w czerwcu 1990 roku. Fragment książki „Jacek” Anny Bikont i Heleny Łuczywo.

Jacek zawsze rozdawał pieniądze łatwo i chętnie. Kiedy ich nie miał, rozdawał cudze. To znaczy, że najczęściej rozdawał cudze. Jacek już jako minister klęczał przed swoją przyjaciółką z dawnej opozycji, żeby podżyrowała pożyczkę komuś z KOR, a potem jako przyjaciółki Jacka składałyśmy się, jak wielu innych, żeby ten kredyt spłacić. W 1990 roku dostał pierwsze prawdziwe pieniądze – honorarium za zagraniczne tłumaczenie swojej książki Wiara i wina. Po niecałych dwóch latach nic z tego nie zostało.

W jego refleksji nad własną sytuacją finansową wyczuwa się nutkę żalu: „Za swoją Wiarę i winę dostałem w 1989 r. od francuskiego wydawcy 100 tys. dolarów. Leżały w banku, ale Balcerowicz wyciął mi numer i one straciły dwie trzecie wartości. Ja za te pieniądze pozakładałem różne fundacje, dawałem niepełnosprawnym samochody, rozdawałem na prawo i lewo, i jak przyszło płacić podatek, nie miałem z czego. Ale gdybym nie zajmował się ministrowaniem i temu podobną działalnością, i miał głowę do interesów, mógłbym te pieniądze pomnożyć”.

Jacusiu! Oczywiście trzymamy się dziarsko [listy Gajki i Jacka Kuroniów]

czytaj także

Seweryn Blumsztajn:
– Pierwszy raz dostał paszport wiosną 1988 roku, miał zaproszenie do Sztokholmu. Mieszkałem wtedy we Francji, przyjechałem, dałem mu pieniądze. Nie byłem zamożnym człowiekiem, a on każdej osobie rozdaje dziesięć, dwadzieścia koron. Mówię mu: „Tu się tyle nie daje”, a Jacek: „Co mnie będziesz, kurwa, uczył”. Zachód, uważał, polega na tym, że się ma pieniądze, a jak się ma, to trzeba je rozdać.

„Wychodziłem z ministerstwa – opisuje Jacek. – Od gabinetu aż do samochodu czekał na mnie tłum”. Jacek zatrzymywał się, słuchał, obiecywał, że załatwi, dawał pieniądze. Któregoś dnia zaczepił go jakiś menel i poprosił o dziesięć tysięcy [starych złotych] na alpagę. „Ja mówię: »Już, masz«. Tak niewiele mogłem wtedy ludziom dać. Sięgam ręką do kieszeni i okazuje się, że nie mam przy sobie żadnych pieniędzy. Więc mówię: »Przepraszam cię bardzo, ale ja żadnych pieniędzy nie mam«. »Naprawdę nic nie masz? Naprawdę?«. »Naprawdę«. »To masz dychę – dał mi dziesięć tysięcy – będziesz miał na alpagę«”. Jacek pieniądze przyjął i przeznaczył je na fundusz SOS. To był początek fundacji.

„Zasypywały mnie listy, że ludzie by chcieli gdzieś wpłacić pieniądze, bo chcą pomóc – wspominał. – Ogłosiłem numer konta i zapowiedziałem, że ja na ten cel przeznaczam jedną trzecią swojej płacy. Natychmiast różni urzędnicy się zrzucili, bo taki jest obyczaj: minister apeluje, to trzeba się zrzucić. Powiedziałem na to: »Panowie, nie potrzebujecie się zrzucać. Możecie za to popracować społecznie przy tej instytucji«”. 24 października 1989 roku ogłosił w mediach, że na jego prośbę prezes NBP otworzył trzy rachunki na walkę z nędzą – w złotych, w dolarach i w walutach krajów socjalistycznych. Konto SOS działało początkowo przy ministerstwie, bez kosztów, bo pracowali społecznie urzędnicy. Jacek przyjął zasadę, że pomagają tym, którzy już się do udzielania pomocy zorganizowali i jeszcze tylko trochę pieniędzy im brakuje.

Krzysztof Kozłowski:
– Zwróciłem się do niego z prośbą o pomoc i minister Kuroń pięknie ją spełnił. Przyznawać się publicznie do niepraworządnych czynów może nie powinienem, ale czasy były rewolucyjne. Moi podwładni znaleźli w ministerstwie sejfik, nieujawniony, pełen złotych monet, południowoafrykańskich krugerrandów, i biżuterii konfiskowanych przez lata na granicy. Mnie denerwowała ta góra złota w resorcie. Nie miałem prawa tego przekazywać, nie miałem też prawa trzymać. W końcu zgłosiłem się do Jacka: znajdźcie taki cel, żeby komuś naprawdę pomóc. Zaproponował samotne matki wychowujące niepełnosprawne dzieci. I tak też te pieniądze zostały zużytkowane, jakoś to załatwiliśmy.

Na spotkaniu w „Gazecie Wyborczej” po śmierci Kuronia ktoś z SOS wspominał:
– Przyszłam z biznesplanem, a Jacek: „Córeczko, nie kombinuj, będą pieniądze, to je damy ludziom potrzebującym”.

Wspaniale reklamował akcje SOS. Najpierw zbierał na zimę: „Pomóżmy słabszym przetrwać zimę”, potem na wakacje: „Podaruj dzieciom lato”. Ale najsłynniejsze były zupy. W karykaturalnym białym czepcu kucharskim, w fartuchu i z chochlą nad gigantycznym saganem stał się symbolem troski o biednych, ale też znakiem czasu, który wypychał za burtę słabszych, pozbawiał godności robotników zwalnianych z fabryk, ery upokarzającej filantropii.

Frugo: marketing niszowy i produkcja elastycznych ciał

W rocznicę strajków sierpniowych na spotkaniu z Solidarnością Stoczni Gdańskiej jakaś kobieta krzyknęła: „Zeszmacacie nas tymi zupkami!”. „Trafiła mnie w samo serce. Uchwyciła cały sens degradacji, która nastąpiła w związku z polityką społeczną, którą proponowałem – pisał Kuroń – osłoną słabszych, czyli pomocą dla tych, którzy sobie sami nie dają rady”.

W karykaturalnym białym czepcu kucharskim, w fartuchu i z chochlą nad gigantycznym saganem stał się symbolem troski o biednych, ale też znakiem czasu, który wypychał za burtę słabszych, pozbawiał godności robotników zwalnianych z fabryk, ery upokarzającej filantropii.

Wiosną 1990 roku Jackowi wręczano doktorat honoris causa na Uniwersytecie Emory’ego w Atlancie, na południu USA. Irena Grudzińska-Gross, wtedy profesor tej uczelni:
– Staraliśmy się o to przez wiele lat, żeby go trochę ten doktorat chronił, ale kiedy w końcu go przyznali, Jacek nie był opozycjonistą, tylko ministrem.
Czekaliśmy na lotnisku, a on nie mógł wyjść, bo nie umiał wypełnić formularzy [wymaganych przy wjeździe do USA]. Ja nie mogłam wejść, on szalał, nie było komórek, to był koszmar. Ubłagałam, żeby kogoś wpuścili. Jacek był oburzony, że każą mu wypełniać formularz.

Z okazji tego doktoratu prezes firmy Coca-Cola, która ma swoją siedzibę w Atlancie, wyasygnował sporą sumę na pomoc Polsce. Kuroń powiedział mu, że chciałby te pieniądze przeznaczyć na domy pomocy społecznej. Elizabeth Dole, sekretarz pracy, czyli amerykański odpowiednik Jacka, która poznała go podczas swojej wizyty w Polsce i przyjechała do Atlanty, miała inny pomysł. „Pani Dole z niezrozumiałych dla mnie powodów postanowiła mi wręczyć te pieniądze od prezesa Coca-Coli przed kamerami telewizji i tam oświadczyła, że pieniądze są na szkolenie budowlanych”. Jacek uważał, że połowa pieniędzy na takie szkolenia idzie na bankiety szkoleniowców w luksusowych hotelach, co też wygarnął. „Afera była nieprawdopodobna” – wspominał z satysfakcją.

– Jacek się zaczął rzucać. Czego nas będą uczyć? – opowiadała nam Grudzińska-Gross, która traumatycznie przeżywała jego brak manier. – Pan od Coca-Coli wygłosił paternalistyczne przemówienie. A na to Jacek, że on nie weźmie tych pieniędzy, jak będą stawiane warunki. Pani Dole dostała palpitacji. A i tak wydano te pieniądze na szkolenie budowlanych.

Nad włókniarkami nikt nie zapłakał

czytaj także

– Do oficjałek nadawał się jak pięść do nosa – mówi Julia Juryś. – Kiedy pierwszy raz przyjechał do Paryża, był świeżo upieczonym ministrem. Na lotnisko mknęły trzy kawalkady samochodów: rządowa, związkowa i przyjaciół. Umieścili go w jakimś hotelu niedaleko Pałacu Elizejskiego. Minister, jak to on, wtykał nie swoje pieniądze żebrakom, urodę Paryża i monarchiczne obyczaje Francji miał w nosie – do hotelu wrócił ostatniego dnia objuczony ogromną torbą plastikową Tati, domu towarowego dla biedoty – zachwycił go za to uliczny sprzedawca noży kuchennych. Obserwował go dłuższą chwilę, podskoczył, pogestykulował, zastąpił i rach-ciach zabrał się do sprzedawania noży. Lubił być na scenie. W innym miejscu i innym czasie mógł być Marlonem Brando. Komedianctwo trochę go ośmieszało, ale i broniło: nie spuchł od władzy. Rola spuchniętego pyszałka nie była dla niego.

Jako minister został radykalnym państwowcem. Jak niegdyś do rewolucji, tak teraz rzucił się do ratowania państwa. Angażował się w całość i w dziesiątki drobnych spraw. Wszędzie go było pełno – w Sejmie, na posiedzeniach rządu, w mediach. Stał się – obok Mazowieckiego i Balcerowicza – twarzą polskiej transformacji. Ta niedobrana trójka miała wtedy największy wpływ na losy państwa.

Tu mówi Ursus

czytaj także

Tu mówi Ursus

Głosy zebrała Jaśmina Wójcik

„Kiedyś policja często wyruszała przeciw mnie. Teraz ja po raz pierwszy podejmowałem decyzję, żeby wysłać policję przeciw demonstrantom” – mówił w telewizji w czerwcu 1990 roku. Co prawda nie była to jego decyzja, ale to on forsował ją i publicznie jej bronił, wymyślając różne efektowne uzasadnienia: „Rząd został przez społeczeństwo wynajęty do tego, aby pilnował porządku”, „Wobec przemocy rząd ma prawo stosować przemoc” czy słynne „Nie jestem dyrygentem orkiestry, żebym musiał się podobać”.

Chodziło o awanturę pod Mławą. Okoliczni chłopi zablokowali traktorami międzynarodową szosę, domagając się pieniędzy za mleko, miejscowa spółdzielnia od dawna zalegała im z wypłatami. Rząd Mazowieckiego po raz pierwszy zdecydował się na użycie siły wobec protestujących obywateli. Z ministerstwem Jacka nie miało to absolutnie nic wspólnego, a jednak zaangażował się w sprawę z pasją.

Pojechał na miejsce blokady, gdzie wysłuchał wszystkich stron – chłopów, którzy wyliczali mu, ile im płacą za mleko, jak to się ma do ich wydatków i jak dawno im za mleko zalegają; kierowców wielkich ciężarówek, którzy od wielu dni byli w trasie, a teraz musieli stać w gigantycznym korku stworzonym przez blokadę; i policjantów pod tę Mławę ściągniętych.

„Za chwilę zablokowane zostaną wszystkie szosy w kraju, bo wszystkie spółdzielnie mleczarskie się walą – histeryzował i demagogicznie przekonywał: – Rząd, który na to pozwala – albo musi natychmiast przerwać blokadę, albo się podać do dymisji. Trzeciego wyjścia nie ma. Przy czym, jeżeli się podaje do dymisji – zwiększa anarchię, a następny rząd ma obowiązek siłą oczyścić tę szosę. Nie może funkcjonować państwo, w którym w taki sposób zachowują się obywatele, bez żadnej reakcji ze strony władz”. Nawet kilka lat później, kiedy rozliczał się ze swojego udziału w transformacji, był przeciwny blokadom.

Fabryka Sensów Osobistych przywraca społeczną historię FSO

„Słyszałam – wspominała Paradowska – że Kuroń wziął kartkę i jak generał sztabowy rysował strzałki, kierunki natarcia policji, rozlokowanie sił, które miały rozpędzić strajkujących. Był w swoim żywiole, bo w każdą sprawę angażował się całym sobą”. Już przy jakiejś wcześniejszej okazji Jacek na Radzie Ministrów żądał od Kiszczaka, wtedy jeszcze szefa MSW, żeby zachowywał się jak mężczyzna.

Tadeusz Mazowiecki:
– Jacek dzwonił do Kiszczaka i krzyczał: „Co oni są tacy delikatni!”, nie, innych słów użył, ale sens był taki. Kiszczak się bronił, a Jacek atakował, dlaczego nie robią porządku.

Rada Ministrów podjęła decyzję o przerwaniu blokady i wysłała transportery opancerzone, żeby zmusić chłopów do usunięcia traktorów. Kiszczak referował premierowi sytuację na szosie po przyjeździe policji. „»Melduję, panie premierze, że oni wdali się z rolnikami w jakieś rozmowy i na razie ta blokada tam jest« – wyjaśnił Kiszczak. Na co Kuroń, stojąc za Mazowieckim, prawie krzyknął: »Panie generale, czy pana ludzie to policja, czy przedszkolanki!? Trzeba tę blokadę zlikwidować od razu!«”.

Jerzy Osiatyński: „Bodaj wszyscy w Radzie Ministrów zajęliśmy podobne stanowisko, łącznie z Kiszczakiem. Chodziło o niedopuszczenie do anarchizacji kraju, kiedy gorycz pigułki transformacyjnej dopiero nas czekała, nowa władza bynajmniej jeszcze nie okrzepła i całkiem realna była kwestia jej wiarygodności i zdolności do zrealizowania swojego programu”.

Kuroń zakończył swoje pierwsze ministrowanie w grudniu 1990 roku, kiedy Mazowiecki po przegranych wyborach prezydenckich podał swój rząd do dymisji.

Krzysztof Kozłowski:
– Mazowiecki zwołał rząd na kolację na Parkowej i powiedział, że podaje się do dymisji i nie przewiduje dyskusji. Z ogromnym naciskiem dziękował Jackowi. Wyróżnił go, że zawdzięcza mu szczególnie dużo, jakby chciał mu oddać sprawiedliwość.

Jerzy Osiatyński:
– To się Jackowi należało. Przecież to on „brał na klatę” całą gorycz i ból pierwszego okresu transformacji. I sporo brał w d… Był też naszym najlepszym rozmówcą z szeroko rozumianą publicznością i z mediami.

Kuroń przytaczał słowa Mazowieckiego, od którego po dymisji rządu usłyszał: „Przekonałem się, że jesteś przyzwoitym człowiekiem”. „Widocznie przez blisko dwadzieścia lat naszej znajomości uważał mnie za człowieka nieprzyzwoitego – komentował z goryczą. – Dopiero rok ministerialnej harówki przekonał go do mnie. Jaką potężną siłą jest nieufność do lewicy laickiej, awanturników, komandosów, korowców”.

*
Fragment książki Anny Bikont i Heleny Łuczywo Jacek, która ukazała się właśnie w koedycji wydawnictwa Czarne i Wydawnictwa Agora.

Sierakowski o odjechanych pomysłach Kuronia

***

jacek-biografiaAnna Bikont – dziennikarka i pisarka, z wykształcenia psycholożka. Od pierwszego do ostatniego numeru (1982–1989) pracowała w zespole „Tygodnika Mazowsze”, pisma podziemnej Solidarności, współtworzyła „Gazetę Wyborczą”, z którą związana jest do dzisiaj. Jej książka My z Jedwabnego otrzymała m.in. nagrodę historyczną „Polityki” oraz European Book Prize. Wydanie amerykańskie znalazło się na liście stu najważniejszych książek 2016 roku według „New York Timesa” i zostało nagrodzone National Jewish Book Award. Wraz z Joanną Szczęsną napisała wyróżnioną Wielką Nagrodą Fundacji Kultury książkę Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu oraz Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej. Pod koniec 2017 roku nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się jej książka Sendlerowa. W ukryciu, za którą zdobyła nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Helena Łuczywo – absolwentka ekonomii politycznej na UW, gdzie studiowała też anglistykę. Uczyła angielskiego w szkole, dopóki nie dostała zakazu pracy. Uczestniczka akcji pomocy robotnikom w Ursusie po strajkach w czerwcu 1976, współpracowniczka Komitetu Obrony Robotników, w 1977 roku zakładała i redagowała pismo „Robotnik”. W czasie legalnej Solidarności szefowa Agencji Solidarność. Ukrywała się w stanie wojennym, zakładała i redagowała „Tygodnik Mazowsze”, największe pismo podziemnej Solidarności (do 1989). Reprezentowała prasę związkową w czasie rozmów okrągłego stołu. W 1989 roku zakładała „Gazetę Wyborczą”, w której pełniła funkcję zastępczyni redaktora naczelnego (1989–2004). Laureatka wielu nagród, w tym Harvard University Nieman Foundation Lyons Award for Conscience and Integrity in Journalism (1989), Knight International Press Fellowship Award (1999).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij