Film

Zmarł Andrzej Wajda. Czy w „Powidokach” widzowie zobaczą alegorię „dobrej zmiany”?

Tak film odczytali widzowie festiwalu w Gdyni.

W niedzielę 9 października zmarł Andrzej Wajda. Podczas tegorocznego festiwalu filmowego w Gdyni odbył się specjalny pokaz jego ostatniego filmu Powidoki. Jakub Majmurek pisał kilka dni temu: „Widzowie specjalnego gdyńskiego pokazu zobaczyli w filmie Wajdy alegorię przygotowywanej przez PiS «dobrej zmiany» w kulturze.” Film Wajdy będzie polskim kandydatem do Oscara.

***

Konkurs w Gdyni był w tym roku najlepszy, odkąd pamiętam. Jego siłę budowały zwłaszcza obrazy reżyserów z roczników 80., często debiutantów. Jan P. Matuszyński (Ostatnia rodzina), Bartosz M. Kowalski (Plac zabaw), Wojciech Kasperski (Na granicy), Kuba Czekaj (Królewicz olch), wreszcie „weteran” (autor trzeciego filmu) w tym gronie, Tomek Wasilewski (Zjednoczone stany miłości), pokazali, że pokolenie wyżu demograficznego stanu wojennego, moi rówieśnicy, wchodzi mocno do kina i już odmienia oblicze naszej kinetografii. Rok wcześniej równie świetnie zadebiutowała niewiele od nich starsza Agnieszka Smoczyńska.

Niespełna tydzień po zakończeniu festiwalu ogłoszono polskiego kandydata do Oscara. Został nim Andrzej Wajda z Powidokami – pokazywanym w Gdyni poza konkursem filmowym portretem awangardowego malarza Władysława Strzemińskiego, zaszczutego w powojennej Polsce przez biorącą kurs na socrealizm w sztuce stalinowską władzę. Wybór ten wywołuje zrozumiałe kontrowersje. Sprawia wrażenie, że komisja odwraca się od tego, co w polskim kinie nowe, i w ciemno stawia na starego mistrza. Ja również nie uważam tej decyzji za szczególnie fortunną. Powidoki leżą daleko od miejsca, w którym bije dziś puls polskiego kina, od tego, co w nim najbardziej obiecujące i zwrócone ku przyszłości. Niekoniecznie muszą mieć też szanse w oscarowym wyścigu.

Artysta zaszczuty…

W przeciwieństwie do wielu krytyków takiego wyboru doceniam jednak Powidoki jako film. To najlepszy obraz Wajdy od lat. Pięknie sfotografowany, z kilkoma ocierającymi się o wielkość scenami. Zwłaszcza pierwszą – gdy Strzemiński rozstawia sztalugi w swojej pracowni, której okno zasłania wielka czerwona płachta ze Stalinem, barwiąc czerwienią całe pomieszczenie – i ostatnią, w której Strzemiński – pozbawiony możliwości pracy w zawodzie i zmuszony zarabiać jako dekorator witryny w sklepie odzieżowym – umiera, próbując udrapować tkaninę na manekinie. Kreujący artystę na ekranie Bogusław Linda prezentuje najwyższą aktorską formę od czasów, gdy wcielał się we Franza Maurera u Pasikowskiego.

Nie sposób też nie przejąć się głównym wątkiem artysty zaszczutego przez system. Stalinowska władza chce sztuki propagandowej, schematycznej, komunikatywnej, zrozumiałej dla mas. Dla Strzemińskiego w ramach takiej polityki kulturalnej miejsca nie ma. Nie pomaga przyjaźń z dobrze ustosunkowanym w establishmencie PRL Przybosiem. Władza odbiera artyście kolejne możliwości działania. Wyrzuca go z katedry na łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, którą pomagał zakładać. Odbiera mu członkostwo w Związku Polskich Artystów Plastyków. Nie pozwala pracować nawet jako malarz propagandowych konterfektów przywódców ZSRR w odpowiedniej spółdzielni. Niszczy jego dzieła, wysyła do magazynu wyposażenie Sali Neoplastycznej z łódzkiego Muzeum Sztuki. Odbiera mu nawet prawo do legalnego kupowania pędzli i farb.

przez „dobrą zmianę”?

W sytuacji Strzemińskiego widzowie specjalnego gdyńskiego pokazu od razu rozpoznali alegorię przygotowywanej przez PiS „dobrej zmiany” w kulturze. Choć Wajda film kręcił jeszcze w okresie, gdy wcale nie było przesądzone, że w dawnym Pałacu Potockich przy Krakowskim Przedmieściu zasiądzie Piotr Gliński, film doskonale trafił w swój czas. Nowa władza też wielokrotnie dawała do zrozumienia, że leży jej sztuka tendencyjna, narodowa w formie, monumentalna i przejrzysta, służąca budowie spoistości narodowej wspólnoty.

Tylko zamiast czerwonych gwiazd pragnie krzyży i orłów w koronie; zamiast traktorzystek i hutników – husarzy i żołnierzy wyklętych; zamiast walk o Wał Pomorski chce opiewać „polskie Kresy”.

Oczywiście można się spierać, na ile analogia między powojenną żdanowszczyzną a tym, co obecnie zaczyna dziać się w kulturze, jest w pełni celna, a nawet czy jest w ogóle uprawniona. Mogę się zgodzić, że działa ona raczej wtedy, gdy będziemy ją rozumieć bardzo metaforycznie – traktowana dosłownie naraża się na śmieszność. Wajda jednak doskonale trafia w lęki ludzi kultury dzisiejszej Polski. Gdyby film miał premierę rok temu, nie miałby połowy swojej obecnej siły oddziaływania. Gdy w styczniu wejdzie na ekrany, może stać się zarzewiem bardzo ciekawych dyskusji o związku sztuki z polityką, artysty ze wspólnotą, o umowie społecznej między sztuką a społeczeństwem.

Konserwatywnie o awangardzie

Jednocześnie film ma też wyraźne słabości. Wątek relacji Strzemińskiego z jego studentami z Akademii jest naiwny i sentymentalny. Sam Strzemiński jest przedstawiany w bardzo wyidealizowany sposób, nikną mroczne strony tej postaci, ujawniające się przede wszystkim w jego przemocowej relacji z życiową i artystyczną partnerką – Katarzyną Kobro, najważniejszą artystką polską pierwszej połowy XX wieku.

Całkowite zniknięcie Kobro jest czymś, z czym nie mogę się w tym filmie pogodzić.

Ma to swoje oczywiste uzasadnienie – w momencie, gdy rozgrywa się film, para już dawno nie jest razem, nie rozmawia ze sobą, nie kontaktuje się. Ale choćby w retrospekcjach można było pokazać ten związek, w tym wtłoczoną w niego przemoc, komplikującą obraz Strzemińskiego.

Całkowite pominięcie Kobro – mimo że jej dzieła są widoczne na ekranie – sprawia wrażenie, jakby awangarda była wyłącznie męską sprawą. Sprawą mężczyzny – mistrza Strzemińskiego i zapatrzonych w niego, podkochujących się w nim studentek, w wolnych chwilach za darmo gotowych pełnić rolę sekretarki.

Powidoki zawodzą także jako film o awangardzie. Strzemiński jako skonfrontowany z władzą artysta przybiera pozy typowe raczej dla twórcy z końca XIX niż z połowy XX wieku. Z jednej strony samotny geniusz w swojej pracowni, z dala od zgiełku wydeptujący nowe ścieżki w sztuce, z drugiej nierozumiejące tego prymitywy z ministerialnymi legitymacjami, usiłujący ściągnąć go do swojego poziomu.

Nie na tym polegał jednak dramat awangardy w stalinizmie. Strzemiński nie był Van Goghiem.

Dwudziestowieczna awangarda pragnęła przekształcać rewolucyjnie świat przez sztukę – towarzyszkę i akuszerkę rewolucyjnych przemian. W stalinizmie i narzucanym przez niego socrealizmie awangarda otrzymała swoje marzenia zrealizowane w wykrzywionej, makabrycznej, trudnej do poznania formie. Film Wajdy nie dotyka tego paradoksu, istoty tragedii Strzemińskiego i jego formacji.

Bezpieczny zakład?

Ostateczna ocena Powidoków jako dzieła sztuki musi być złożona, uwzględniając to wszystko. Jak przekłada się to na oscarowe szanse filmu? Rozumiem, że komisja mogła chcieć dokonać „bezpiecznego wyboru”, stawiając na twórcę znanego kinomanom na całym świecie, mającego największy z żyjących polskich filmowców dorobek. Swoją wagę dla światowej sztuki ma też Strzemiński, a historia polskiej awangardy jest z pewnością czymś, o czym kino mogłoby ciekawie opowiedzieć światu.

Nie rozwiewa to jednak moich wątpliwości co do tego wyboru. Po pierwsze dlatego, że Panu Andrzejowi naprawdę żadne laury już nie są potrzebne, jego pozycja narodowego twórcy jest niepodważalna, można więc było dać szansę komuś innemu. Po drugie, to wcale niekoniecznie będzie „bezpieczny wybór”. Życzę Powidokom jak najlepiej, ale boję się, że mogą przepaść, że amerykańscy akademicy odbiją się od historii z drugiej półkuli sprzed pół wieku.

W dodatku film nie zaistniał jeszcze w Stanach, promować go trzeba od zera. Za oceanem obecne były za to Córki dancingu – świetnie przyjęte w tym roku w Sundance – i Demon Marcina Wrony. Oba mniej od Powidoków hermetyczne, bardziej uniwersalne, bliższe temu, co dziś wygrywa w obiegu festiwalowym, świetnie łapiące kontakt z bardzo odległym od polskiego kontekstu widzem. Podobne cechy ma moim zdaniem – nieobecna jeszcze w USA – Ostatnia rodzina.

Jednak decyzja zapadła. Powidoki z pewnością nie są złym filmem, uznaję decyzję komisji – ale sam obstawiałbym zupełnie inaczej. W przeciwieństwie do kasyna, w kinie nie warto obstawiać bezpiecznie.

Wajda-Przewodnik

 

**Dziennik Opinii nr 278/2016 (1478)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij