Film

Opowieść o zwyczajnym szaleństwie

tully

Gdyby Marlo, bohaterka „Tully”, nie była matką, a zwykłym człowiekiem w wieku trzydziestu paru czy czterdziestu lat (czyli w domyśle mężczyzną) jej stan miałby swoją nazwę: „kryzys wieku średniego”. Jak jednak wiadomo, matki przeżywają tylko udręki niewyspania i domową rutynę, kupki i rozstępy – nie dla nich zwykła ludzka tęsknota za brakiem zobowiązań, nocnym barem, inną wersją własnego życia.

Marlo (Charlize Theron) ma trzydzieści parę lat, „dobrego męża”, który żyje jakby obok niej, córkę Sarah, syna Jonaha, chód spowolniony brzuchem w ostatnich dniach ciąży i świadomość, że świat nie zatrzyma się olśniony cudem kolejnych narodzin. Mimo to będzie potrzebowała kilku tygodni sam na sam z niemowlakiem, wszechobecnym syfem i dwójką dzieci, by zdecydować się na skorzystanie z prezentu od bogatego brata – usług nocnej niani. Wtedy w drzwiach zjawia się Tully (Mackenzie Davis), która wnosi ze sobą do nocnego domu niepokojącą dziewczęcość, zbyt prostolinijne pytania, nieskazitelny porządek i muffinki czekające rano na stole.

Tully nie jest filmem genialnym, ani nawet bardzo dobrym… Przeczytałam kilka recenzji, przegadałam z godzinę z koleżanką krytyczką i zgadzam się z wieloma zarzutami, które mu się stawia. Tak, wnosząc z po sposobie, w jaki pokazywane jest to małżeństwo, z finału powiało zbyt łatwym optymizmem. Tak, dramaturgiczny zwrot bazuje na dość ogranym chwycie (choć scenarzystka, Diablo Cody, podsuwa kilka gatunkowych tropów, więc wcale nie jest pewne, w którą stronę to pójdzie). Tak, duet Theron – Davis gra świetnie, ale najlepsze aktorstwo nie pomoże na zbyt spłaszczoną puentę.

Ja jednak mam wrażenie, że puenty były dwie – przy czym głębię tej drugiej łatwo przeoczyć. To, co naprawdę interesujące w tym filmie, dzieje się obok jego niedoskonałej dramaturgii, wydarza się w codziennych szczegółach, małych gestach. Mam wrażenie, że wystarczyłoby lekkie przeniesienie akcentów, a byłby to film bardzo dobry, być może genialny.

Jak się wypada z obiegu. Graff na Dzień Matki (Feministki)

„Naturalny” koniec liberalnych praw

W pierwszej scenie Marlo masuje swojego synka szczotką (to rodzaj terapii w związku z podejrzewanym u niego spektrum autyzmu) – jest to zarazem obraz codziennej rutyny, oporu, jaki najprostsze czynności stawiają ciężarnemu ciału, oraz zmysłowej bliskości. Tully jest jak najdalsza od lukrowania macierzyństwa, ale też nie przedstawia jego ciemnych stron przez pryzmat przeciwstawienia matki i dziecka, umęczonego żywiciela i roszczeniowego pasożyta. Choć nie stroni od fizjologicznych szczegółów, nie sprowadza ich również do poziomu łatwych gagów: to, że ciało się zmienia, jawi się tu jako normalne; dziwne jest natomiast to, że tak trudno temu ciału sprostać społecznym normom.

Film na początku skupia się nie tyle na akcji, co ewokowaniu codziennej wykańczającej rutyny i skrajnego przemęczenia wypychającego podmiot na pogranicze jawy i snu (poród ukazany tu jest w zaledwie kilku migawkach, więcej miejsca poświęca się sikaniu pod okiem opryskliwej pielęgniarki). Zaryzykowałabym tezę, że sięgając po najoczywistszą kliszę – padającą z niewyspania kobietę w dresie z dzieckiem przy piersi – Cody kreśli wizję współczesnego macierzyństwa jako stanu liminalnego w ramach liberalnego społeczeństwa.

Marlo bowiem, zgodnie z aktualnymi ideałami wychowawczymi, nieustannie musi brać na siebie emocjonalną pracę w stosunku do własnych dzieci, podczas gdy ona sama nie ma prawa liczyć na żadną taryfę ulgową. Gdy spieszy się na spotkanie z dyrektorką szkoły, a Jonah dostaje ataku wściekłości, nie sięga po rozwiązanie siłowe – zamiast tego spóźnia się na umówioną wizytę. Dyrektorka nie komentuje tego otwarcie, ale nie pozostawia złudzeń: jednostki zobowiązane są do przestrzegania reguł, a za niedostosowanie dzieci odpowiedzialni są rodzice (czytaj: matka), i żadne autyzmy czy nieprzespane noce nie są tu dla nikogo (czytaj: matki) usprawiedliwieniem.

Marlo, zgodnie z aktualnymi ideałami wychowawczymi, nieustannie musi brać na siebie emocjonalną pracę w stosunku do własnych dzieci, podczas gdy ona sama nie ma prawa liczyć na żadną taryfę ulgową.

Macierzyństwo staje się zatem desperacką walką o sprostanie normom społecznym, które wobec samej kobiety „naturalnie” przestały obowiązywać: wszak przy dzieciach matka zostaje pozbawiona prawa do nietykalności osobistej czy prawa do ekspresji emocjonalnej; ponosi też odpowiedzialność za ich czyny i zachowania (nawet jeśli są one zupełnie zrozumiałe ze względu na ich wiek czy kondycję). Jest przy tym pozbawiona jakiegokolwiek instytucjonalnego czy nieformalnego wsparcia – do Marlo nie przychodzą żadne położne, przyjaciółki, teściowe czy ojcowie. Prócz brata, który przesyła outsourcowaną pomoc, i męża zadającego zdawkowe pytania, jej kondycją nie interesuje się zupełnie nikt.

Theron mistrzowsko ukazuje płynące stąd umęczenie, irytację i bezbronną, nieznajdującą ujścia agresję. Jej postać jest zarazem zbyt świadoma realiów wychowania dzieci, by czuć się na serio winna, i zbyt dobrze zsocjalizowana, by nie być w nieustannej gotowości do przeprosin. Dobrze wie, że to nie jest kraj dla bardzo młodych ludzi – ani dla ich matek.

Dąbrowska: Dobry poród jest trampoliną do rozwijania więzi z dzieckiem

Opiekunka i tricksterka

Marlo ogląda zatem liberalną mitologię i rodzinne ideały amerykańskiej klasy średniej od podszewki – a raczej zza mgły chronicznego zmęczenia. To już nie czasy mistyki kobiecości, gdy piękne panie domu witały swoich pięknych żywicieli w pięknych domach pod miastem: teraz ciąże, obowiązki wychowawcze i pieczenie ciasteczek trzeba godzić z regularną etatową pracą. Dwie pensje wystarczają na dom na przedmieściach i matczynego SUV-a, ale nie pozwalają celebrować rodzinności z dala od materialnych trosk. Jeśli Marlo śniła kiedyś amerykański sen, to matkowanie dziecku w spektrum autyzmu brutalnie ją z niego wybudziło.

Graff: Coś tu nie gra

A teraz pojawia się jeszcze niemowlak, wraz z pieluszkami, pompami do mleka, nocnym głodem. Theron świetnie gra tu swoim ciałem i wizerunkiem: daleka od swojej figury symbolu seksu, pozostaje magnetyczna (to nie jest oszpecenie jak w filmie Monster). Sekunduje jej Davis – dziewczęcy sfinks w jeansowych shortach ogrodniczkach i odsłaniającej brzuch koszulce, z bezbrzeżną fascynacją zapatrzona w karmiącą matkę. Jesteśmy przyzwyczajeni, że dramaturgia dwóch tak odmiennych kobiecych aur musi opierać się na wzajemnym pociągu bądź seksualnej zazdrości i rywalizacji o mężczyznę. Ostatnia rzecz, której się spodziewamy, to kobieca solidarność.

Tully i Marlo przeglądają się w sobie – dwudziestoparolatka bez zobowiązań w trzydziestoparolatce zmęczonej rutyną. Młodsza stawia brutalnie bezpośrednie pytania, starsza ma szansę sama przed sobą na nie odpowiedzieć. Doświadczenie zderza się z młodzieńczą bezkompromisowością; kompromisy zawarte z życiem – z wyobrażeniem o szeroko otwartej przyszłości.

Tully odgrywa tu rolę tricksterki, niepozwalającej ani na bierną rezygnację, ani na pogrążenie się w motywacyjnej paplaninie. Wymusza określenie się wobec opresji codzienności, seksualnego postu, tęsknot za studencką młodością – nie zna jednak rozkoszy demaskacji, łatwej protekcjonalności. Jest coś przepięknie nieoczywistego w tym kobiecym związku (partnerstwie? siostrzeństwie? przyjaźni?) nawigującym między poczuciem dziwności a intymną komitywą, nieprzewidywalnością i zaufaniem. Jego finałem będzie szalony wypad do Nowego Jorku, z najbardziej wywrotową sceną okupowania kibla w nocnym klubie, jaką zdarzyło mi się oglądać.

Wolność matek

Gdyby zresztą Marlo nie była matką, a zwykłym człowiekiem w wieku trzydziestu paru czy czterdziestu lat (czyli w domyśle mężczyzną) jej stan miałby swoją nazwę: „kryzys wieku średniego”. Jak jednak wiadomo, matki przeżywają tylko udręki niewyspania i domową rutynę, kupki i rozstępy – nie dla nich zwykła ludzka tęsknota za brakiem zobowiązań, nocnym barem, inną wersją własnego życia.

Co powiedziawszy, wkraczamy w krainę spojlerów. A więc: UWAGA! SPOJLER!

Trudna sztuka ambiwalencji

Część z was już się pewnie domyśliła: nocna niania porywająca umęczoną rodzicielkę na szalony wypad nie istnieje. To tylko omam wyczerpanej psychiki, psychoza poporodowa, trudne macierzyństwo. Cały potencjał krytyki społecznej ulatnia się tu jak kamfora: społeczna samotność Marlo i brak systemowego wsparcia zostaje sprowadzona do niewystarczającego zaangażowania partnera. A że w finale chłopak się jednak reflektuje, że w końcu mają tę trójkę dzieci razem i zawsze mu przecież na niej zależało, to teraz połączy ich codzienność, wspólna opieka i dzielone słuchawki przy zmywaniu.

Graff, Hryciuk, Korolczuk, Szelewa: Z nienawiści do matek

I to jest to zwieńczenie, którego można było uniknąć – zbyt łatwe, zbyt nieprawdopodobne, zbyt płaskie. Jest jednak i puenta druga, dramaturgicznie bardziej niepozorna, choć dużo dojrzalsza, bardziej gorzka. Oto poobijana po wypadku Marlo zaczyna masować Jonaha szczotką w ramach terapii, która – jak sama wcześniej przyznała w rozmowie z Tully – jest raczej jej własną strategią obronną (nie stać jej na profesjonalne wsparcie, więc opiera się na filmiku z internetu). Chłopiec prosi, by szczotkę odłożyć i po prostu się przytulić – matka bez sprzeciwu się godzi.

Tully opowiada zatem o dojrzałym konfrontowaniu się ze świadomością, że miłość rodzicielska nie przezwycięży wszystkiego – na przykład ograniczeń ekonomicznych, systemu społecznego. Jest historią o tym, że wbrew temu, co kładą nam do głowy magowie sukcesu i samorozwoju, nie można mieć wszystkiego. Życie niesie za sobą niezbywalne ambiwalencje i trzeba umieć się w nich odnajdywać; nie da się pogodzić miłości do trójki dzieci z poczuciem nieograniczonego wyboru dwudziestoparolatki (który też zresztą jest tylko złudzeniem). W istocie Marlo przegląda się sama w sobie i sama ze sobą negocjuje, jakie są granice jej marzeń i granice zgody: bez nienawiści, bez pogardy, bez karania siebie.

Wielka zatem szkoda, że tę nieoczywistą egzystencjalną mądrość twórcy sprowadzili do zbyt łatwej pochwały trwałości rodziny, wyobcowanie Marlo – do opuszczenia przez partnera, kobiecy bilans życia na półmetku – do skrajnego przemęczenia. W ten sposób opowieść o zwyczajnym szaleństwie generowanym przez strukturalne sprzeczności zmienia się w opowiastkę o problemach psychicznych matki pozbawionej snu. Ambiwalencje konają tu zatem w męczarniach – uratować je może tylko nasza własna wyobraźnia, wciąż olśniona energią dziewczęcego sfinksa.

Szczęśliwe macierzyństwo to pułapka na kobiety

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Sikora
Agata Sikora
Kulturoznawczyni, eseistka
Agata Sikora – kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej (książka w przygotowaniu). Stale współpracuje z „Dwutygodnikiem”, mieszka w Londynie.
Zamknij