Film

Majmurek o „Historii Roja”: Kino programowej bezmyślności

Nie znam innego filmu tak spłycającego najnowszą historię Polski i tak kibolskiego w treści.

„Dobra zmiana” dotarła także do kina. Dziś na ekrany wchodzi Historia Roja w reżyserii Jerzego Zalewskiego – film przedstawiający postać tytułowego „żołnierza wyklętego”, komendanta oddziału Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, aktywnego na Mazowszu do śmierci w 1951 roku. Jeszcze sześć lat po wojnie Mieczysław Dziemieszkiewicz „Rój” ukrywał się ze swoimi ludźmi w lasach i toczył walki z nową władzą: napadał na posterunki MO, ubeckie transporty więźniów i banki.

Na oko połowa filmu składa się ze takich potyczek; ujęcie komunistycznego aparatczyka tudzież ubeka padającego od kul „wolnych Polaków” i bryzgającego na wszystkie strony krwią powtarza się w filmie z kilkadziesiąt razy. Wszystko to na tle tyleż dramatycznego, co kiczowatego podkładu nachalnych smyczków. Niestety, Zalewski nie ma talentu Peckinpaha czy Tarantino i te obrazy szybko zaczynają się nudzić.

Z talentami ogólnie w Historii Roja jest krucho. Filmowi bliżej do kina socrealistycznego niż polskich Bękartów wojny albo Szeregowca Ryana. Historyczne wartościowania są co prawda odwrotne niż w socrealizmie, ale cała reszta się zgadza.

Jednak nawet w najbardziej zatwardziałym socrealizmie nie potrafię znaleźć żadnego przykładu filmu – a było nie było jestem dyplomowanym filmoznawcą – rysowanego tak grubą kreską, gdzie „ci dobrzy” byliby tak kryształowi, posągowi i szlachetni, a ci „źli” tak podli i pozbawieni wszelkich racji.

Komuniści w filmie Zalewskiego są oczywiście bez wyjątku źli, podli, sprzedajni, wiecznie pijani, wulgarni, fizycznie brzydcy. A w dodatku świętości nie szanują i strzelają z pistoletu w głowę Maryjki – ku przerażeniu kinowego ludu Maryi zawsze wiernemu. Nawet radzieckie filmy, do których scenariusze osobiście zatwierdzać miał towarzysz Stalin, to w porównaniu z Historią Roja Himalaje historycznej subtelności. Że o reżyserskim warsztacie, w przypadku takiego choćby Czapajewa (1934) braci Wasiliewów, nawet już nie wspomnę.

Programowy idiotyzm dziejowy

W trakcie seansu zastanawiałem się, czy znajdę cokolwiek na obronę tego filmu. Doszedłem do wniosku, że być może daje się on obronić jako pierwsza w historii próba ekranizacji światopoglądu wyłaniającego się z kibolskich okrzyków. Gdyby bowiem spróbować zrekonstruować „myśl” Historii Roja, to nie ma w niej nic więcej poza znanymi ze stadionów i „marszy niepodległości” haseł: „śmierć wrogom ojczyzny!”, „tu jest Polska!”, „precz z komuną!” , „raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę!… i tak przez dwie i pół godziny.

Historia powojennej Polski, do której opowiedzenia wykorzystać okrzyki kibiców, mieści się w takiej oto narracji: po Jałcie Polska znalazła się pod radziecką okupacją, wszelka współpraca z nowym reżimem jest aktem narodowej zdrady, prawdziwa Polska jest wśród leśnych oddziałów partyzantów – jedynych ludzi, którzy byli w stanie unieść ciężar honoru i wierności przysiędze złożonej prawdziwej Polsce. I już, była wojna, „czerwonych” i „prawdziwych Polaków”, a kto nie w lesie, ten ubek…

Nie podejrzewam, by tak prawilna dusza jak Zalewski, splamiła się kiedyś lekturą książki tak podejrzanej jak Fenomenologia ducha, ale oglądając Historię Roja trudno uniknąć skojarzeń z heglowską dialektyką pana i niewolnika. Etyka pana opiera się w ujęciu niemieckiego filozofa na opanowaniu strachu przed śmiercią: pan postawiony wobec wyboru wolność albo życie zawsze wybiera absolutną wolność, nawet za cenę życia. Rój i jego oddział to wcielenie takiej pańskiej etyki. Choć ich towarzysze broni rozpoznają bezsens dalszego prowadzenia walki, choć poddają się i wychodzą z lasu, Rój do końca wybiera wolność, płacąc za to cenę życia.

Postawa pańska zawsze ma w sobie pewną niepoddającą się ironii wzniosłość. Niestety, jak zauważa Hegel, cena jaką pan płaci za swój wybór, jest „idiotyzm dziejowy”. Wybierając wierność wolności za cenę śmierci oddziela się od życia, od rzeczywistości pracy, w której człowiek tworzy swoją historię i swoją naturę. Pan skazuje się na niezrozumienie świata, który go otacza. W filmie Zalewskiego taki „pański” idiotyzm dziejowy urasta do rangi programu. Rój, a za nim cała filmowa narracja nic nie rozumie z tego, co dzieje się w Polsce po 1945 roku.

Nie było chyba polskiego filmu, który przedstawiałby tak zakłamany i spłycony obraz rzeczywistości po wojnie.

Nie ma w nim przemian społecznych, własnościowych, nie ma reformy rolnej, pragnienia pokoju i zmęczenia konfliktem. Nie wiadomo, dlaczego ktokolwiek w ogóle popiera nowy ustrój. A właściwie wiadomo – dlatego, że jest zdrajcą i osobą podłą, innych motywacji dla układania się z nowym ustrojem być nie może, nie ma on żadnej moralnej, dziejowej, czy choćby pragmatycznej legitymacji.

Narastający po roku 1989 antykomunizm w Historii Roja osiąga poziom karykaturalnej głupoty. Ja wiele rzeczy rozumiem: potrzebę odreagowania lat propagandy z drugiej strony, potrzebę opowiedzenia historii, które przed 1989 roku opowiedziane być uczciwie nie mogły. Ale tu faktyczne dramaty ludzi z antykomunistycznego podziemia zostają zinstrumentalizowane do skonstruowania bezmyślnej narracji, służącej przede wszystkim podbijaniu dzisiejszego „antykomunistycznego bębenka” i konsolidacji prawicowego obozu, a także dostarczeniu mu bojowej – dużo bardziej niż jakikolwiek pokojowy i opozycyjny antykomunizm – legendy, która usprawiedliwi dzisiejsze działania obozu rządowego.

Znów, nie sądzę, by prawdziwy „wolny Polak”, jak reżyser, przejmował się specjalnie takim konceptem jak kantowski imperatyw kategoryczny. Tłumacząc najprościej zabłąkanym tu przypadkiem narodowcom: chodzi w nim o to, by postępować tak, by zasada kierująca naszym postępowaniem mogła stać się prawem uniwersalnym. Film Zalewskiego nie próbuje postawić sobie pytania, co stało by się, gdyby po 1945 roku zuniwersalizować zasady, jakimi kierował się Rój i jego oddział? Gdyby większość społeczeństwa nie złożyła broni i poszła do lasu? Możemy tylko spekulować, ale jakbyśmy nie spekulowali, nie może nam nie wyjść, że efektem byłoby tylko to, że zanim nastałaby choćby październikowa odwilż, cała Polska przypominałaby Warszawę po powstaniu albo Czeczenię po obu wojnach. Nie jest to specjalnie mądra recepta dla żadnej wspólnoty.

Wybielanie ekstremów

Z historyczną narracją zawartą w Historii Roja jest jeszcze jeden problem: tworzy on bezrefleksyjną apologię Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, organizacji stanowiącej ekstremalne skrzydło podziemia antykomunistycznego. NZW wywodziło się z oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych, w tym tych, które w czasie wojny odmówiły podporządkowania się AK. Jak w 1948 roku pisał działacz przedwojennego PPS i bohater II wojny Zygmunt Zaremba, nie bez powodu i komuniści i skrajni narodowcy zostali wykluczenie z Polskiego Państwa Podziemnego. Opierało się ono na demokratycznych, postępowych ideałach, do których nie pasował ani stalinizm PPR, ani skrajny nacjonalizm NSZ, walczącego o katolickie państwo narodu Polskiego, nie o demokratyczną, a autorytarną i hierarchiczną Polskę. O Polskę bez Żydów, komunistów, Ukraińców czy Białorusinów. Te postawy przetrwały w powojennym NZW, jego komendanci odpowiedzialni są za mordy na ludności białoruskiej (akcje Burego w okolicach Hajnówki uznane oficjalnie przez IPN za „zbrodnie noszące znamiona ludobójstwa”), czy ukraińskiej (pacyfikacja ukraińskiej wsi w Piskorowicach przez Józefa Zadzierskiego).

W filmie nie dowiemy się o tym wszystkim. Marginalna w podziemiu organizacja urasta do rangi reprezentanta wszystkich wolnych Polaków. Kilkakrotnie nacjonalistycznie partyzanci wprost porównywani są do Chrystusa, a ich śmierć od ubeckich kul do jego ofiary na krzyżu – przyznam, że gdybym był chrześcijaninem, taka instrumentalizacja religii mogłaby mnie naprawdę oburzyć. Antydemokratyczne ideały czy obsesyjny antysemityzm skrajnych narodowców zostają w filmie przemilczane. Albo, jak w przypadku antysemityzmu, „załatwione” za pomocą absurdalnego odwrócenia ról.

W filmie pojawia się bowiem wątek zbrodni na cywilnej ludności żydowskiej w czasie wojny. Kto jej dokonuje? Partyzant NSZ. Ale jaki? Niejaki Wyszomirski, który po 1945 zdradza i wstępuje do UB, stając się głównym wrogiem oddziału Roja. Że Wyszomirski zdradzić musi i jest kanalią, to wiadomo od początku. Twarz ma nalaną, włos tłusty, oczka małe i chytre, oczywiste jest, że ktoś taki nie może być prawdziwym „wolnym Polakiem”, prawda?. Gdy UB dowiaduje się o przeszłości Wyszomirskiego i jego zbrodni, ten krzyczy, że sam przecież jest Żydem i zawsze „nienawidził Polaków”, Żydów więc mordować nie mógł.

„Broni się jak umie”, pomyśleć można słuchając jego absurdalnego wytłumaczenia.

Wyobrażam sobie, że i tak skotłowana historycznie widownia tego filmu może pomyśleć: „mówi prawdę, a Żydzi to sami siebie mordowali, by następnie oskarżać o to Polaków”.

Wyklęci w sferze obciachu?

No właśnie, dla kogo jest ten film? Bo wiemy, że raczej nie dla mnie, czy dla czytelniczek „Dziennika Opinii”. W ogóle współczuję kobietom, oglądającym ten film. Nie ma tam ani jednej bohaterki, z którą można by się identyfikować, kobiety to albo idiotki albo ponure matrony, jest też jedna zdrajczyni.

Czy jednak wychowana na kulcie „wyklętych” młodzież kupi wizję Zalewskiego? Do tej pory kult ten organizował się w dużej mierze oddolnie. Czy jednak – gdy na naszych oczach staje się oficjalną ideologią państwową – nie traci już on swojego kontrkulturowego, antysystemowego uroku? Nie wejdzie w sferę obciachu?

Film Zalewskiego ma z pewnością potencjał, by wejść w te rejony. Wiele scen jest fatalnie zrealizowanych, nieudolnych, mimowolnie śmiesznych – ze sceną pogrzebu brata Roja na czele. Na przedpremierowym seansie ludzie śmiali się i opuszczali salę przed czasem. Zalewski próbuje przy tym połączyć tę nieudolność z wielkimi politycznymi stawkami. Z historii kilku strzelanin między pięcioma partyzantami i siedmioma milicjantami w trójkącie Maków Mazowiecki-Ciechanów-Przasnysz próbuje utkać narodowy epos, mający do końce zdelegitymizować PRL, a pośrednio, na zasadzie skojarzenia, całe współczesne „lewactwo” – co w naszym zwariowanym kraju ostatnio oznacza nawet konserwatywnego krakowskiego polonistę, Bronisława Maja, ściganego właśnie za uwspółcześnioną adaptację poematu biskupa Krasickiego.

Wiadomo, że Zalewski nie przekona swoim filmem nieprawicowej, wielkomiejskiej inteligencji. Czy jednak nawet dla targetu tego filmu, ekonomicznie nieuprzywilejowanych, edukacyjnie upośledzonych, dziarających sobie obok siebie kotwicę Państwa Podziemnego i mieczyk Chrobrego, chłopców z Ciechanowa, Makowa, Przasnysza, ta narracja nie okaże się nieprzekonująca? W każdym razie, na filmie szkoły zrobią frekwencję, a nas czekają kolejne produkcje umieszczające w narodowym panteonie skrajnie nacjonalistyczne siły. Uważany za głos rozsądku dobrej zmiany w mediach Maciej Chmiel zapowiedział właśnie produkcję przez TVP 2 serialu o Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ – sile nie tylko antysemickiej, ale i kolaborującej z Niemcami.

Czy między kultem stalinistów z PPR a faszyzujących narodowców nasza kultura naprawdę nie potrafi znaleźć nic pośrodku?

**Dziennik Opinii nr 63/2016 (1213)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij