Film

Majmurek: Ferajna z Wall Street

Scorsese i DiCaprio odwalają w „Wilku z Wall Street” kawał świetnej roboty – nie tylko filmowej, ale także politycznej.

Po pęknięciu bańki kredytów hipotecznych na Wall Street w 2008 roku amerykańskie kino wzięło na cel sektor finansowy. Druga część Wall Street Olivera Stone’a, Chciwość J. C. Chandora, dokument Charlesa Fergusona Inside Job – wszystkie oskarżały banki, bankierów i Wall Street o spowodowanie kryzysu i zepsucie amerykańskiej gospodarki, która pod kierunkiem takich instytucji jak Goldman Sachs czy Merrill Lynch zmieniła się w spekulacyjne kasyno, w którym bajeczne fortuny wygrywają nieliczni, a większość zostaje z coraz mniejszymi środkami i coraz większym długiem.

Wilk z Wall Street, nowy film Martina Scorsese, pozornie wpisuję się w tę serię. Ale w przeciwieństwie do wymienionych filmów nie mówi o obecnym kryzysie – akcja rozgrywa się w latach 90., jeszcze przed bańką dotcomów, gdy nikt nie słyszał o rozdętym rynku instrumentów pochodnych, odpowiedzialnym za tąpnięcie z 2008 roku. Film, choć oparty na faktach, jest także bardzo autorskim dziełem Scorsese. Spotykają się w nim dwa najważniejsze wątki jego twórczości – „moralistyczny” i „realistyczny”.

Bohaterem filmu jest Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio), młody chłopak z żydowskiej niższej klasy średniej, wychowujący się w Queens. Marzy o wielkich pieniądzach, po college’u trafia na Wall Street, ale wielki, szacowny bank, gdzie pracuje (L.F. Rotschild), bankrutuje w „czarny poniedziałek” w 1987 roku. Belfort trafia do nowej firmy, mieszczącej się w budzie na obrzeżach Nowego Jorku, sprzedającej klientom przez telefon „akcje groszowe” – czyli akcje tych firm, które są zbyt małe, by wejść na giełdę.

I tu nasz bohater odkrywa żyłę złota. Zakłada firmę brokerską o nazwie sugerującą długowiekową szacowność – Stratton Oakmont – gdzie obok akcji dużych, poważnych spółek (IBM itp.) sprzedaje klientom („dość bogatym, żeby wyłożyć sensowne pieniądze, nie dość bogatym, by zauważyć, że robimy ich w wała”) groszowe akcje, które często okazują się nic niewarte na drugi dzień po ich sprzedaży. Ale to już Belforta i jego wspólników nie obchodzi, bo za sprzedaż groszowych akcji prawo pozwala im pobierać prowizję wysokości 40%, z czego skrzętnie korzystają. Jeśli dołączymy do tego stare sztuczki, takie jak bogacenie się na wykorzystaniu poufnych informacji czy transakcjom na podstawione „słupy”, można się całkiem nieźle ustawić.

U szczytu swojej kariery Belfort w filmie Scorsese zarabia prawie 50 milionów dolarów rocznie, ma stylizowany na dwór angielskiego dziedzica dom w najdroższej części stanu Nowy Jork, białe ferrari, jacht i żonę-trofeum. Razem ze wspólnikami spala się w ekstatycznym stylu życia: zabawy, kokaina i inne narkotyki, szalone firmowe imprezy (rzucanie karłem do celu przedstawiającego symbol dolara), orgietki. I jak można się domyślić: party w końcu się kończy. Belfortem interesuje się SEC (komisja nadzorująca rynek finansowy) i FBI.

Scorsese w swojej twórczości przedstawił całą galerię autodestrukcyjnych, nieumiejących poradzić sobie ze swoimi demonami, niszczonych przez seks, alkohol, hazard i narkotyki postaci. Travis Bickle z Taksówkarza, Jake LaMotta z Wściekłego byka (dwie wielkie role Roberta De Niro), Frank Pierce (Nicolas Cage) w Ciemnej stronie miasta. Brawurowo odtwarzany przez DiCaprio (to chyba jedna z jego lepszych ról w kinie) Belfort jest kolejnym tego typu bohaterem. Widzimy, jak wyrzuca setki dolarów do śmieci, po tym, jak użył ich do wciągania kokainy nosem; jak mknie swoim białym ferrari, jakby nie tylko ograniczenia prędkości, ale i prawa fizyki go nie dotyczyły; jak bezczelnie próbuje korumpować prowadzących jego sprawę agentów; jak zdradza żonę z dominą wtykającą mu w odbyt płonącą świeczkę; jak wchłania przez wszelkie możliwe błony śluzowe gargantuiczne ilości narkotyków, a potem czołga się po podłodze.

Tylko na końcu kariery Belforta nie ma żadnego moralnego oczyszczenia czy znaczącej przemiany, żadnego kryptoreligijnego ocalenia. Bohater cały czas gra w tę samą grę, pozostaje tym samym czarującym socjopatą, przekonanym, że ograniczenia nakładające pęta na innych ludzi jego nie dotyczą.

Scorsese jest bowiem nie tylko moralistą, ale także spadkobiercą tradycji XIX-wiecznej powieści realistycznej. Przedstawiała ona świat odczarowany, hierarchiczny, rządzony głównie przez pieniądz (i kilka innych pomniejszych, choć na ogół podporządkowanych mu namiętności), w którym młodzi ludzie „z zewnątrz” – Rastignac, Lucjan de Rubempré, Julian Sorel – walczą o pozycję społeczną, pieniądze, miłość, sławę, wstęp do zamkniętych salonów.

U Scorsese zamiast „młodych ludzi z prowincji w Paryżu” są chłopaki ze „złych dzielnic” Nowego Jorku czy innej amerykańskiej metropolii, próbujący dostać się „prawdziwej mafii” i dzięki niej zrealizować amerykański sen (Chłopcy z ferajny, Kasyno); irlandzcy emigranci usiłujący wywalczyć sobie miejsce w nowej rzeczywistości (Gangi Nowego Jorku). A w tle ten sam co u Balzaca świat: fascynujący, okrutny, witalny i amoralny, pożerający i wypluwający bohaterów, którzy na ogół ponoszą u Scorsese klęskę w starciu z istniejącymi strukturami władzy, dziedzicznymi przywilejami i zinstytucjonalizowaną przemocą obecną w różnych formach na wszystkich piętrach amerykańskiej rzeczywistości (od gangsterskich porachunków na ulicach nędzy po symboliczną przemoc w świecie nowojorskiej arystokracji pieniądza w Wieku niewinności).

Ten epicki pazur reżysera najlepiej być może widać w końcowej sekwencji Kasyna. Prowadząca kasyno w Las Vegas mafia trafia pod sąd, szefowie w panice pozbywają się świadków i zlecają kilka bratobójczych egzekucji, by zaprowadzić porządek w szeregach, a w końcu kasyna przejmują wielkie korporacje, zmieniające Las Vegas – miasto wyśnione przez szalonego gangstera Bugsy’ego Siegela – w kolejny Disneyland, gdzie „podczas gdy dzieci oglądają show z piratami, rodzice przegrywają ich pieniądze na college”.

Wilk z Wall Street to Chłopcy z ferajny przeniesieni do świata finansjery. W Chłopcach oberwaliśmy gangsterów kręcących się wokół wielkich rodzin mafijnyc; nigdy nie udaje się im do nich dostać, bo jest to niemożliwe już z tej racji, że nie są Włochami. Henry Hill (Ray Liotta), Tommy DeVito (Joe Pesci), a nawet Henry Conway (Robert De Niro) skazani są  na wykonywanie podrzędnych zadań dla bossów – co jednak umożliwia im ekonomiczny awans, będący udziałem nielicznych niezaangażowanych w przestępczość mieszkańców ich dzielnicy.

Belfort także gromadzi wokół siebie grupę podejrzanych typów: młodych, ambitnych, głodnych sukcesu, pochodzących z niższych klas średnich. Próbują wywalczyć sobie miejsce w świecie zdominowanym przez ludzi gromadzących bogactwo od co najmniej czterech pokoleń, wykształconych na najlepszych uczelniach i w elitarnych szkołach z internatem, gdzie już w wieku siedmiu lat budowali relacje z innymi potomkami bogaczy, polityków, monarchów. Na ich tle barwna kolekcja współpracowników Belforta, drobnych cwaniaczków z Queens i Bronksu, wygląda jak banda pętaków.

Dlatego, choć widz wie, że nie kieruje nimi nic poza chciwością, że bogacą się, oszukując mniej sprytnych od siebie, nie może im nie kibicować. W czym duża zasługa świetnie obsadzonego drugiego planu – Kenneth Choi, Brian Sacca, Jon Bernthal, a zwłaszcza Jonah Hill (grający zastępcę i prawą rękę Belforta, Donniego Azoffa) tworzą pamiętne, charyzmatyczne i zarazem szalenie zabawne kreacje.

Belfort jest też współczesną wersją Fitzgeraldowskiego Gatsby’ego.

Osobą, która przy urodzeniu dostała karty pozwalające maksymalnie na domek na nieciekawych przedmieściach, samochód, przeciętny college dla dzieci i emeryturę na Florydzie – i odmawia nimi gry.

Zamiast tego postanawia oszukać system, wymyślić się na nowo i zagrać o najwyższe stawki. Nawet jeśli miałoby to oznaczać oszustwo. U Fitzgeralda Gatsby był „większą niż życie” postacią zniszczoną przez świat amerykańskiego przywileju, którego progów nie mógł sforsować. Nawet jeśli był chciwy, bezwzględny i uwikłany w podejrzane interesy, usprawiedliwiała to jakoś siła i czystość jego uczucia do Daisy Fay Buchanan. Scorsese jest bardziej krytyczny wobec swojego bohatera: Belfort jest po prostu chciwy, ludzi traktuje zupełnie instrumentalnie, w tym także kobiety. Pierwszą żonę, Teresę (Cristin Milioti), zdradza na potęgę i zostawia dla luksusowej żony-trofeum, Naomi (Margot Robbie) – małżeństwo z nią też zresztą nie przeszkadza mu w kolejnych seksualnych ekscesach. Fiztgerald pokazywał wspaniałą, szlachetną jednostkę zmiażdżoną na drodze do realizacji swojego „amerykańskiego snu” – Scorsese pokazuje, że może to z samym tym snem jest coś nie tak.

Christina McDowell, aktorka i córka jednego ze wspólników Belforta, także skazanego za liczne przestępstwa finansowe, napisała list otwarty do Scorsese i DiCaprio, w którym oskarża ich o „gloryfikowanie psychopatycznego bohatera” i postaw, które w 2008 roku znów sprowadziły katastrofę na Amerykę. Nie zgadzam się z nią. Uważam, że Scorsese i DiCaprio odwalają w Wilku kawał świetnej nie tylko filmowej, ale także politycznej roboty.

Inscenizują przed nami fantazję, którą śnią nie tylko kolejni kandydaci na Belfortów, ale i cała nasza kultura.

Jeśli mamy ją przekroczyć, to musimy przyznać, że też jesteśmy nią uwiedzieni i uwiedzione; musimy zmierzyć się z dwuznacznym urokiem władzy, pieniędzy, pozycji społecznej, bogactwa oraz nadmiarowej rozkoszy, której obietnicę (w luksusowej konsumpcji, seksie, użyciu) niesie ona ze sobą. Pozwalając nam przeżyć tę fantazję do końca, razem z bohaterem, Scorsese pokazuje jej trwałość i siłę; każe nam zmierzyć się z własnym pragnieniem.

Takie zadawanie pytań o napędzające nas fantazje jest politycznie bardziej skuteczne niż kręcenie produkcyjniaków o tym, jak wspaniale jest poświęcić się nauczaniu dzieci w trudnej dzielnicy, opiece nad starszymi czy prowadzeniu spółdzielczej farmy z ekologiczną żywnością. Może i jest, ale ciągle żyjemy w świecie straconych złudzeń i wysokich aspiracji, jaki opisywali Balzac ze Stendhalem. Polityczne kino, stwarzające jakiekolwiek warunki do wyobrażenia sobie innego świata, musi zmierzyć się z wieloznacznym, uwodzicielskim urokiem tego świata. I z takimi postaciami jak Jordan Belfort.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij