Film

Dresen: Celebryta nie zagra przekonująco umierającego na raka

Znane twarze odwracają uwagę od opowiadanej historii – mówi niemiecki reżyser.

Piotr Czerkawski: Jako reżyser W siódmym niebie, Na półpiętrze i nagrodzonego w Cannes W pół drogi jesteś uważany za jednego z najważniejszych twórców współczesnego niemieckiego kina. Na ostatnim festiwalu w Berlinie twój film  „W rytmie marzeń” spotkał się jednak z dość chłodnym przyjęciem.

Andreas Dresen: Zawsze czytam recenzje z opóźnieniem, bo w obliczu stresu i niepewności związanej z premierą każda, nawet najmniejsza krytyka wpędza mnie w absolutną depresję. Dopiero mniej więcej tydzień po Berlinale byłem w stanie przyjrzeć się ocenom mojego filmu z większym dystansem. Negatywne opinie oczywiście bolały, ale liczę, że W rytmie… obroni się samo i za jakiś czas nikt nie będzie pamiętał o pierwszych recenzjach. W końcu – jak mawiał Fassbinder – nie ma nic starszego niż wczorajsza gazeta.

Zwolennicy W rytmie… podkreślają, że opowiedziałeś historię wydobywającą na wierzch paradoksy i sprzeczności okresu dorastania. Czy masz swoje ulubione filmy o dojrzewaniu?

Bardziej niż klasyczne kino „coming of age” inspirowały mnie dzieła, które umieszczają tego rodzaju wątki na marginesie. W rytmie… stanowi ekranizację szalenie popularnej w Niemczech powieści Clemensa Meyera, a swoje wyobrażenie o ewentualnym filmie kształtowałem już na etapie lektury.  Właśnie wtedy zaczęły mi się przypominać sceny z wczesnych dzieł Martina Scorsese – Kto puka do moich drzwi? i Ulic nędzy. Po pewnym czasie doszły do tego także skojarzenia z Dawno temu w Ameryce Sergia Leone. Wydało mi się dziwne, że historia o wkraczaniu w dorosłość tak mocno kojarzy mi się z poetyką kina gangsterskiego. Zacząłem zastanawiać się nad tym głębiej i doszedłem do wniosku, że bohaterowie W rytmie… chętnie łączą się w grupy, pozostają na bakier z prawem, zwracają się do siebie per „bracie” i mają wysoko rozwinięte poczucie lojalności. Mają więc w sobie coś ze współczesnych gangsterów, pod warunkiem że bierzemy pod uwagę staroświecki, romantyczny sens tego słowa. Zależało mi na tym, by to samo pomyślał o bohaterach także widz mojego filmu.

Powieść Meyera, nieznana w Polsce, w Niemczech ma status kultowej. Z czego bierze się jej fenomen?

Podczas lektury miałem wrażenie, że obcuję z książką dziką, mroczną, w pewnym sensie anarchistyczną. Jednocześnie jednak jej bohaterowie – choć brutalni i bezwzględni – dawali się lubić, mieli w sobie mnóstwo miłości, czułości i troszczyli się o siebie nawzajem. Jako chłopak, który od urodzenia mieszkał w NRD, musiałem docenić także sposób, w jaki autor opowiada o okresie zjednoczenia Niemiec. Meyerowi udało się uniknąć nadmiernego politykowania, wszechobecnych teczek, donosów i Stasi. Zamiast tego opowiedział historię młodych chłopaków, którzy z dnia na dzień muszą przystosować się do zupełnie nowej rzeczywistości.

W Niemczech od lat dużo mówi się o pokoleniu rewolucji 1968 roku, ale mało kto przed Meyerem przyjrzał się generacji, dla której kluczowym przeżyciem było obalenie muru berlińskiego.

W jaki konkretnie sposób przemiany ustrojowe zdeterminowały życie twoich bohaterów?

Dani, Mark, Paul, Pitbull i Rico pochodzili z kraju, który pozornie zapewniał opiekę, lecz w rzeczywistości poddawał obywateli nieustannej kontroli. Po upadku muru bohaterowie zachłysnęli się wolnością i uwierzyli, że nie ma żadnych ograniczeń. Tymczasem okazało się, że rzeczywistość jest już urządzona według określonych reguł, a zniewolenie przez ideologię zostało zastąpione dyktaturą rynku. Co z tego, że chłopcy otwierają sobie klub techno, jeśli po pewnym czasie przychodzi facet, który mówi, że działają na jego terenie i wymierza im karę pięścią? Część bohaterów w imię przetrwania zgadza się na pewne kompromisy z otaczającym światem, podczas gdy inni chcą bronić swoich ideałów tak długo, jak się da. Te różnice zdań powodują rozłam w grupie i zadają kłam tezie o niezachwianej solidarności pomiędzy obywatelami byłego NRD. Przy okazji ujawniają jednak uniwersalną prawdę o dojrzewaniu, które zawsze polega na utracie niewinności, dokonaniu nieodwracalnych wyborów i uświadomieniu sobie, że świat jest bardziej skomplikowany, niż dotychczas myślałeś.

W filmie zamieściłeś wiele scen, które obrazują zawieszenie bohaterów pomiędzy odmiennymi sposobami myślenia i systemami wartości.

Tak. Co ważne, nie chodzi tu tylko o politykę. Jest taka scena, w której chłopcy tańczą w piwnicy do bardzo głośnej muzyki; pewnym momencie ojciec Pitbulla krzyczy, że nie mogą tego robić, bo zachowują się jak chuligani. Bohaterowie wybuchają śmiechem i zaczynają z niego kpić, a przez to odzierają mężczyznę z poczucia godności. Pitbull podskórnie rozumie ich postawę, ale krzyczy: „Przestańcie! To w końcu mój ojciec”. Choć chciałby uchodzić za buntownika, udowadnia, że przywiązanie do rodziny bywa dla niego ważniejsze niż poklask rówieśników.

To twoja ulubiona scena w filmie?

Mam jeszcze jedną. Bardzo porusza mnie sytuacja, w której 13-letni Dani mówi do Katii: „Zapamiętam twoją twarz na zawsze”. Jeśli tak młody chłopak wygłasza równie dojrzałą deklarację, musi mieć ku temu naprawdę dobry powód. Dla Daniego pożegnanie z Katją to zapewne pierwsze w życiu doświadczenie straty, żalu i pustki. Mam wrażenie, że na ekranie wypada jednocześnie przygnębiająco i słodko.

Tę filmową podróż do wczesnych lat dziewięćdziesiątych obficie ilustrujesz popularną wówczas muzyką techno. Czy również należałeś do jej wielbicieli?

Zawsze wolałem muzykę gitarową. Od czasu do czasu chodziłem jednak do klubów techno, bo doceniałem ich anarchistyczny klimat. Większość takich knajp działała nielegalnie w zrujnowanych kamienicach, a ich bywalcy na potęgę szprycowali się narkotykami i zarażali innych niesamowitą energią.

To jednak element bezpowrotnie utraconej przeszłości, bo dziś niemieckie kluby techno stały się miejscami dla wymuskanych hipsterów.

W momencie zjednoczenia Niemiec miałeś 27 lat, a więc byłeś trochę starszy od swoich bohaterów. Jak zareagowałeś na ustrojowe przemiany?

Musiałem przeorganizować całe swoje życie i przystosować się do nowego systemu podatkowego, ubezpieczeniowego czy dotyczącego produkcji filmów. Zajęło mi to bardzo dużo czasu i odcisnęło wyraźne piętno na mojej młodości. W przeciwieństwie do rówieśników z innych krajów nie mogłem powiedzieć: „W porządku, jestem młody, mogę rozszerzyć horyzonty, poznać trochę świata i pomieszkać przez rok w Brazylii czy Australii”. Zamiast tego musiałem robić wszystko, by zaczepić się w branży i nie zostać w tyle za kolegami, którzy mieli łatwiejszy start, bo urodzili się w RFN.

Przemysł filmowy NRD tak bardzo różnił się od zachodnioniemieckiego?

W NRD sytuacja była jasna: gdy miałeś pomysł na film, musiałeś po prostu zgłosić się do słynnej wytwórni DEFA i jeśli projekt spodobał się tamtejszym decydentom, mogłeś wchodzić na plan. Po zjednoczeniu okazało się, że musisz pozyskiwać fundusze na własną rękę, korzystać z wielu źródeł finansowania i wykazać ogromną kreatywność w poszukiwaniu potencjalnych inwestorów. Wielu twórców starszego pokolenia nie odnalazło się w nowej rzeczywistości i musiało zakończyć świetnie rozpoczęte kariery. Sam przetrwałem, bo uśmiechnęło się do mnie szczęście. W 1991 roku pokazywałem na Berlinale swój studencki film Die Narren sterben nicht aus. Po seansie podszedł do mnie jakiś facet, powiedział, że jest pod dużym wrażeniem i chętnie sfinansuje mój pełnometrażowy debiut. Gdyby nie on, nie mam pojęcia, w jakim miejscu znajdowałaby się dziś moja kariera.

Dziś twoja pozycja w środowisku jest już niepodważalna. Masz na swoim koncie nagrody w Cannes, Berlinie i Karlowych Warach.

Tak, choć – jak każdy – miewam też momenty zwątpienia. Nie znoszę na przykład towarzyszącego festiwalom blichtru. Publiczność kocha czerwone dywany i myśli, że spacerowanie po nich to spełnienie marzeń każdego filmowca. Tymczasem rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Dwa lata temu byłem jurorem na Berlinale i za każdym razem, gdy stałem na mrozie w garniturze, myślałem sobie: „Mój Boże, ile bym dał, by przebrać się w jeansy i obejrzeć sobie film jak zwykły widz!”. Czy tego chcemy czy nie, szołbiznes rządzi się jednak swoimi regułami. Jeśli ich nie akceptujesz, błyskawicznie wypadasz z gry.

Mimo wszystko,wciąż udaje ci się zachować pewną niezależność. W swoich filmach chętniej obsadzasz naturszczyków i debiutantów niż wielkie gwiazdy. Dlaczego?

Wyznaję zasadę, że znane twarze odwracają uwagę od sedna opowiadanej historii.

Nie wyobrażam sobie, żeby jakiś celebryta mógł przekonująco wcielić się w umierającego na raka bohatera W pół drogi.

W przypadku W rytmie marzeń główni aktorzy musieli być anonimowi, bo opowiadam przecież o bardzo młodych chłopakach. Co jednak, jeśli obsadziłbym kogoś znanego na drugim planie? Wtedy widzowie zapewne straciliby zainteresowanie głównym wątkiem i tylko patrzyli na to, jak w danej scenie zachowa się, dajmy na to, Til Schweiger. Uprawiam kino autorskie, więc historie, które opowiadam, są mi zbyt bliskie, bym decydował się na taką hochsztaplerkę.

Andreas Dresen – jeden z najciekawszych współczesnych reżyserów niemieckich. Jego najnowszy film, „W rytmie marzeń”, wchodzi do kin 24 lipca.

 

**Dziennik Opinii nr 205/2015 (989)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Czerkawski
Piotr Czerkawski
Dziennikarz kulturalny
Dziennikarz kulturalny. Publikuje w „Kinie”, „Filmie”, „Dzienniku”, „Odrze”, a także w portalach internetowych Filmweb.pl i Dwutygodnik.com
Zamknij