Film

Dokument transformacji

W przypadku dokumentu połowa sukcesu to umiejętny wybór tematu. Marcinowi Latalle w „Mojej ulicy” udało się to bezbłędnie.

Reżyser wraz ze swoją ekipą wkracza w świat łódzkiej wielopokoleniowej rodziny Furmańczyków. Kiedyś budowali swoją pracą potęgę przemysłowej Łodzi, i tej przedwojennej, kapitalistycznej, i tej PRL-owskiej. Gdy przyszła transformacja ustrojowa, a wraz nią dezindustrializacja takich miejsc jak Łódź (a także Śląsk, Trójmiasto, Radom i niezliczone inne miasta i miasteczka), Furmańczykowie z „przewodniej siły narodu” zmienili się nagle w „ludzi zbędnych”, wyrzuconych poza główny nurt przemian gospodarczo-ekonomicznych i wykluczonych z korzystania z ich owoców. „Wolna Polska” oznaczała dla nich długotrwałe bezrobocie i wegetację w dawnym robotniczym mieszkaniu z widokiem na upadłą fabrykę po drugiej strony ulicy.

Filmowcy wchodzą w życie Furmańczyków, gdy budynki fabryczne zostają wykupione przez francuską grupę inwestycyjną, która chce w nich otworzyć centrum handlowe – późniejszą łódzką Manufakturę. Miejsce, gdzie polski kapitalizm prezentuje produkowane przez siebie bogactwo, feerię wystawionych (tyle do kupowania, ile oglądania), zainscenizowanych w spektakl widzialności towarów. W spektaklu tym Furmańczykowie mogą odegrać wyłącznie rolę biernych widzów, przechadzających się wśród sklepowych wystaw, wpatrujących się w eksponowane na nich towary jak w eksponaty w muzeum. Przypominają w tym bohaterów słynnego filmu George’a Romero Świt żywych trupów. W najlepszym wypadku w świecie Manufaktury Furmańczykowie i im podobni mogą dostać podrzędne, śmieciowe, niewydobywające z nędzy i niedające bezpieczeństwa socjalnego prace, takie jak pracownik ochrony.

Takie ustawienie tematu czyni z Mojej ulicy interesujące kino społeczno-polityczne. Choć w filmie nie ma żadnych szerszych odniesień do transformacji ustrojowej, procesów ekonomiczno-społecznych, które wypchnęły rodzinę Furmańczyków tam, gdzie się teraz znajduje, to przedstawiana przez Latałłę historia świetnie pracuje jako metaforyczny obraz losu setek tysięcy rodzin w podobnej sytuacji. Ich dzieje stanowią brzydki, wypierany z pamięci i przestrzeni publicznej rewers historii polskiej transformacji, która w dominującej narracji jest historią sukcesu Polski i Polaków. Także polskie kino dokumentalne rzadko mówiło tej narracji „sprawdzam”, niechętnie zapuszczało się w te rejony, które ona pomijała i przemilczała. Moja ulica jest tu chlubnym, wartym zauważenia wyjątkiem.

Najciekawszy w tym filmie jest sposób, w jaki wydobywa on mechanizmy przemocy symbolicznej. Furmańczykowie nie tylko przegrali w III RP, ale także uwewnętrznili własne klęski, nauczyli się tłumaczyć sobie swoją sytuację, używając języka zwycięzców. Uderza w nich całkowity brak politycznej (czy klasowej) świadomości. Gdy mówią o współczesnej Polsce i sobie samych, używają tego samego języka, który w praktyce doprowadził do ich wykluczenia. Gdy otwiera się Manufaktura, cieszą się z tego tak, jakby jej istnienie nie oznaczało zmierzchu przemysłowego społeczeństwa, które wyznaczało ramy ich życia i czyniło potrzebnymi; jakby było ich stać, by korzystać z wystawionego w niej na sprzedaż bogactwa.

Bohaterowie nie tylko biernie chłoną agresję, jaką kieruje przeciw nim dominująca ideologia, ale wzmacniają ją i zwracają przeciw sobie samym. W jednej z najbardziej przejmujących scen filmu babcia Furmańczykowa wygłasza pełną samonienawiści tyradę przeciw biedakom i dołom społecznym.

Reżyser nie tylko pokazuje historię rodziny, ale umieszcza na ekranie także siebie, portretuje swoje relacje z nią. To niestety najsłabszy element filmu. Zabrakło tu sproblematyzowania obecności kamery i natury tych relacji: radykalnie niesymetrycznych (jeśli chodzi o sytuację ekonomiczną i kapitały kulturowe ekipy i rodziny), narażonych na uwikłanie w różnego rodzaju mechanizmy przemocy symbolicznej. Jeśli reżyser zdecydował się już pokazać siebie przy pracy, powinien podjąć wszystkie te wątki – tego zabrakło; film skorzystałby, gdyby wszystkie te płytkie „autotematyczne” ujęcia zostały wycięte.

Moja ulica zasługuje jednak na uwagę i dyskusję. To dokument polskiej transformacji stawiający pytania o klasowy kształt polskiej pamięci filmowej i obecność przemian ostatnich lat w kinie. Dobrze, że trafia do szerokiej, kinowej dystrybucji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij