Czytaj dalej

To chyba artyści. Nie, to zwykłe dzieciaki

Poniedziałkowe dzieci można czytać jako zapis życia towarzyskiego Nowego Jorku lat 70. Przede wszystkim jest to jednak książka o miłości.

Jedenastoletnia Patti Smith była generałem, który ze swoim bratem, porucznikiem Toddem, czołgał się po polach w pobliżu kamieniołomów w okolicy New Jersey. Kiedy pewnego upalnego, letniego dnia, matka kazała jej założyć koszulkę, oburzyła się: „Ale przecież wszyscy są bez koszulek”. „Pora, żebyś ty ją założyła. […] Nie potrafię wyrazić, jak bardzo zdradzona poczułam się w tamtej chwili” – pisze Smith. Wyrosła na „ślicznego chłopca”, którego specyficzna uroda i elokwencja zafascynowały samego Allena Ginsberga. Trafił na nią przy automacie z kanapkami i poratował brakującymi dziesięcioma centami. Potem rozmawiali przy kawie o Walcie Whitmanie. Ginsberg zdziwił się, że Patti jest dziewczyną, a ona z rozbawieniem spytała czy w takim razie musi mu zwrócić pieniądze. „Nie, przepraszam, mój błąd” – zaśmiał się Ginsberg. Reżyser jednego ze spektakli, w którym grała, tak wyraził swoje zdumienie: „Nie dajesz w żyłę i nie jesteś lesbijką. […] Co ty właściwie robisz?”. W jednym z barów, w których zbierała się nowojorska neoawangarda, rozważano, czy jest androgyniczna „jak Mick Jagger”. „Uznałam, że to musi być wdechowe. Sądziłam, że to słowo oznacza jednocześnie piękno i brzydotę”. To samo chciał w swojej twórczości pokazać Robert Mapplethorpe.


Brzydki chudzielec i ministrant

Zarówno on, jak i Smith, urodzili się w poniedziałek. Nadawanie poszczególnym dniom szczególnego znaczenia wydaje się w konstrukcji Poniedziałkowych dzieci niezwykle istotne. Cały pierwszy rozdział, zatytułowany tak jak polskie wydanie książki, zbudowany został właśnie na tej zasadzie. Narracja przeskakuje od Smith do Mapplethorpe’a. Co prawda oboje jeszcze się nie znają, ale ich życia zaczynają się już przenikać. Trochę nieznośne, lecz i rozczulające, są te fragmenty książki, w których udało się Smith odtworzyć swoją naiwność szesnastolatki czytającej The Fabulous Life of Diego Rivera. Była zachwycona „rozmachem jego fresków, opisami podróży (oraz) perypetii, (oraz) romansami […]”. W tym czasie Patti pracuje w fabryce, gdzie nadzoruje produkcję kierownic do rowerów trójkołowych, i jest przygnębiona przebywaniem w tak „ponurym miejscu”. Chciałaby „przystąpić do bractwa artystów: głód, stroje, proces twórczy (i) modlitwy”, pragnie zostać „kochanką artysty”, widzi się jako muzę twórcy. Narracja Smith jest w pierwszej części dwubiegunowa, a niezbyt oryginalne marzenie o byciu muzą, przeplata się z wizją siebie jako „brzydkiego chudzielca”. Jej ojciec wątpi w to, czy Patti kiedykolwiek znajdzie męża. Jej bunt polega na próbie definiowania piękna przez pryzmat wierszy Baudelaire’a i Rimbauda (gdy Smith znajduje zajęcie w drukarni, pracujące z nią kobiety oskarżają ją o komunizm, bo czyta książkę w obcym języku, i starają się na niej wymusić, by potępiła autora Sezonu w piekle). Punktem granicznym jest moment poznania Roberta Mapplethorpe’a.

Mapplethorpe swoje pierwsze prace artystyczne zawsze prezentował najpierw matce. Później jego najważniejszym recenzentem stanie się inna kobieta – powie Patti, że „nic nie jest skończone, dopóki ty tego nie zobaczysz”. Surowe wychowanie w katolickim domu, podporządkowanie ojcu, ciągłe staranie się, by być mu posłusznym i realizować jego polecenia, generuje w nim absurdalne poczucie winy. Być może dlatego od Smith staje się niemal uzależniony. Patti spotyka Roberta w zasadzie przez przypadek, w lipcu 1967 roku, gdy przyjeżdża do swoich przyjaciół, studiujących w Pratt’s Academy, aby szukać dachu nad głową. Osobą, która ma ją zaprowadzić do nowego mieszkania jej znajomych, jest właśnie Mapplethorpe. Leży na łóżku w swoim pokoju i drzemie. 

W chwili spotkania z Patti Robert jeszcze nie wie, że jest homoseksualistą. Kiedyś był ministrantem, ponieważ „lubił machać kadzielnicą”, szperał w szafie księdza i pił wino mszalne, żeby czuć „dreszczyk emocji, że robi coś zakazanego”. Teraz męczą go wizje „święconej wody zalewającej latryny, kolegów z klasy przechodzących obok jak zobojętniałe psy, dezaprobata ojca, usunięcie z Sił Oficerów Rezerwy, matczyne łzy, własna samotność, wykrwawiająca się apokalipsa jego świata”. Uważa, że „nikt nie zobaczy tego, co on”, nikt nie zrozumie jego sztuki. Nie zajmuje się fotografią, ponieważ nie stać go ani na klisze, ani na aparat. Na razie Robert „tuninguje” dewocjonalia. Zakłada mnisie habity i ślęczy nad traktatami poświęconymi alchemii i magii. Choć jest zmęczony hamowaniem własnych instynktów w imię katolickiej poprawności, nie ma jednak jeszcze zamiaru dokonywać dekonstrukcji religijnej symboliki. Po prostu chce być wreszcie wolny, chce być sobą. Mówi, że „Kościół doprowadził go do Boga, a LSD – do wszechświata”. Natomiast religijność jego ojca – do rozpaczy.

Straszne dzieci

Jest coraz bardziej niezadowolony ze swoich prac. Zastanawia się, „czy ma w sobie coś demonicznego”, uważa też, że przechodzi ze strony „czystego dobra” na stronę „czystego zła”, co Smith nazywa drogą na skróty. W jego pracach coraz częściej oprócz motywów religijnych i okultystycznych pojawiają się też i sadomasochistyczne, czego kulminacją będzie kolekcja zdjęć pejczy na tle pośladków oraz przekłutych penisów. Dwudziestoparoletni Mapplethorpe, wychowywany w atmosferze konserwatyzmu, czuje się tak winny za swoją seksualność i tak niepewny siebie, jak Smith w wieku nastoletnim. Mówi o sobie „Dziwka-dziwka-dziwka. Chyba taki właśnie jestem”. Zaczyna dorabiać prostytuując się, a gdy pyta Jima Carrolla, swojego przyjaciela, autora książki Przetrwać w Nowym Jorku a przy okazji muzyka punkowego, czy on czuje się gejem, słyszy odpowiedź, że nie, bo nigdy nie robi tego za darmo i z miłości – sypia z mężczyznami tylko po to, żeby zarobić na heroinę. A Mapplethorpe zaczyna mężczyzn kochać. Cały czas będzie to ukrywał. Nawet przed Patti. Ich związek zacznie się jednak rozpadać nie tyle z powodu homoseksualizmu Roberta, ile – jak pisze Edmund White – „jego fascynacji bogactwem, blichtrem, chęcią wywierania wpływu”. Smith była znudzona atmosferą miejsc, w które chciał zabierać ją Mapplethorpe. „Różnice społeczne między nami, choć irytujące, łagodziliśmy miłością i poczuciem humoru” – wspomina Patti – „Byliśmy nieodwołalnie złączeni, jak Paul i Elizabeth, rodzeństwo ze Strasznych dzieci Cocteau. […]. „Potrzebowaliśmy czasu, aby się zorientować, co to wszystko znaczy i jak dojść do ładu z naszą miłością, jak ją przedefiniować”. 

Ekscytujący Nowy Jork

Jeżeli ktoś nie chce czytać Poniedziałkowych dzieci jako historii niezwykłej pary, może na nią spojrzeć jak na zapis życia artystycznego i towarzyskiego Nowego Jorku lat 70. Z całą jego barwnością i pretensjonalnością. W książce pojawia się konstelacja gwiazd scen kontrkultury lat 60. i 70., wszystko to, co – jak pisze Edmund White – „czyniło Nowy Jork tak ekscytującym”. Albo też czytać ją jako instrukcję robienia kariery. Po paru latach intensywnej pracy artystycznej, ale i frustracji, że tak trudno jest się przebić do świadomości widzów, Smith ma „otwierać występy Phila Ochsa u Maksa w Kansas City”. Mapplethorpe kontaktuje się z kolei z Gerardem Malangą i organizuje jej wieczór poetycki w St. Mark w Nowym Jorku, lecz ona uważa, że tego typu wydarzenia są po prostu nudne. Zaprasza więc na scenę gitarzystę, Lenny’ego Kaye’a. Potem odrzuca zaproponowany jej po występie kontrakt płytowy i podejmuje pracę dziennikarki – pisze dla „Creem”, „Crawdaddy!” i „Rolling Stone”. Wdaje się w romans z guru Broadwayu, Samem Shepardem, co owocuje napisaną wspólnie sztuką. Swoje wiersze Patti zaczyna zmieniać w piosenki. Shepard kupuje jej w prezencie gitarę, której Smith nie umie nawet nastroić. Ale przecież mieszka w Chelsea Hotel! Prosi więc spotkanych w korytarzu muzyków, by jej coś zagrali, i starego Gibsona stroją największe ówczesne gwiazdy. Idąc na przyjęcie do studia muzycznego, zderza się na schodach z Jimim Hendrixem, któremu mówi, że wstydzi się wejść do środka. Hendrix opowiada nieśmiałej Patti o swoim marzeniu – żeby zebrać wszystkich muzyków w jednym kręgu, pozwolić im grać, co zechcą i z dysharmonii, która wtedy powstanie, stworzyć nowy język muzyki. Język, którego niedługo nauczy się Smith. Gdy Mapplethorpe słyszy na Ósmej Ulicy Because the Night, mówi z dumą, ale i smutkiem: „Patti. […] Stałaś się sławna wcześniej niż ja”. 

To w końcu książka o miłości

Poniedziałkowe dzieci to wzruszająca, czasem – w sposób charakterystyczny dla twórczości Smith – sentymentalna, proza poetycka, to także powieść inicjacyjna. Przede wszystkim jednak Poniedziałkowe dzieci są też książką o miłości. Nie tylko tej Roberta i Patti, bo i kochankowie – Howard Michaels, Allen Lanier, Fred Smith, Samuel Wagstaff czy David Croland – to postacie nietuzinkowe, z którymi związki obojga bohaterów były nie mniej interesujące. Jest to książka o trudnych relacjach międzyludzkich, o tym, że jedynie konfrontując się i współdziałając z innymi ludźmi możemy się doskonalić, o miłości do sztuki, wdzięczności i żalu, a ponadto sile tęsknoty, która zamienia się w rozpacz. „Śniłam o jego kapciach z inicjałami wyszytymi rdzawozłotą nitką. O jego biurku i krześle. […] Mogłam wziąć udział w licytacji, […] wciąż myślałam o tym, co Robert mówił: Samolubny ze mnie skurwiel. Skoro ja nie mogę (czegoś) mieć, nie chcę, żeby miał (to) ktoś inny”. 

Patti Smith, Poniedziałkowe dzieci, przeł. Robert Sudół, Wydawnictwo Czarne, 2012. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij